Quantcast
Channel: Krytyka Kulinarna – Krytyka Kulinarna
Viewing all 638 articles
Browse latest View live

Jak dobrze zjeść na urlopie – nasze sprawdzone patenty

$
0
0

Jeśli jesteś we frakcji, która jednak od czasu do czasu opuszcza hotel i jeszcze chciałbyś posmakować lokalnych specjałów, ale nie wiesz jak ten temat ugryźć – czytaj dalej.

1. Rozpoznaj teren. Pospaceruj, poczytaj menu, poprzyglądaj się. W turystycznych rejonach menu jest zazwyczaj wystawione przed restaurację. Jeśli w trzech pod rząd powtarza się ten sam repertuar, nieznacznie tylko różniący ceną – odpuść. Mój osobisty rekord to piętnaście knajp pod rząd, wszystkie z identycznym menu. Ale o tej wyspie będzie w innym poście. To nie będzie miły post.

2. Niemcy, Anglicy i cały ten jazz. Jeśli widzisz: pijanych, drących japy ludzi lub mecz na dużej plazmie lub specjalną ofertę z angielskim śniadaniem – uciekaj. W najlepszym wypadku zjesz tam syfiastego hamburgera lub jakiegoś gotowca. A czy naprawdę jechałeś taki kawał, żeby jeść syfiastego hamburgera?

3. Menu z obrazkami. Jeśli nie jest to Wietnam lub inny tego typu egzotyczny kierunek, w którym bez obrazka nie wiesz co zamawiasz – odpuść. Menu z obrazkami mówi tylko jedno: jesteśmy tu po to, żeby cię kiepsko nakarmić i policzyć za tę usługę jak za zboże. Bo jesteś głupim turystą, masz mózg zlasowany słońcem, lekką ręką wydajesz uciułane na te wspaniałe wakacje pod palemką miliony monet, a my je chętnie przyjmiemy. Nie wchodź tam, mówię ci.

4. Menu turystyczne/dla turystów. Z góry wiadomo dla kogo jest: dla tych, którzy i tak już nie wrócą. Nie wchodź tam. A jeśli musisz, nie zamawiaj menu turystycznego. To jest najgorsza i najtańsza pasza, na której da się zarobić najwięcej. Bo ty i tak już tam nie wrócisz.

5. Naganiacz. Jeśli ktoś cię usilnie namawia do zjedzenia posiłku właśnie u niego, używa takich słów jak „friend” i podsuwa pod nos menu z obrazkami, każ mu rwać na szczaw. I zaklinam cię – nie wchodź tam. To ten sam przypadek co oczko wyżej.

No dobrze, tu nie, tam nie i nie, i nie. Zatem gdzie?

IMG_1417

6. Pytaj lokalesów. Ich twoje zainteresowanie cieszy. Nie mam na myśli twojego rezydenta z hotelu, ani recepcjonisty, bo oni wyślą cię do knajpy, która odpala im działę. Pytaj lokalesów zupełnie przypadkowych. Kiedyś pisałam o knajpie na Capri, której sama bym nie znalazła, a nawet gdyby, to w życiu bym tam nie weszła. Polecił mi ją zagadnięty na ulicy autochton, który zmierzał właśnie z wędką na ryby. Na fakt, że nie był turystą wskazywały brudne spodenki, stare wiadro i kompletnie rozpieprzone klapki. Tak nie wygląda turysta na Capri, trust me. Wypatruj takich ludzi i pytaj gdzie chodzą zjeść z rodziną czy przyjaciółmi. To popłaca.

7. Zaglądaj przez okna. Oboje wiemy, że łatwo odróżnisz turystów zjaranych na raka, bo jeszcze nie ogarnęli kuwety, że tutaj słońce opala szybciej, od równomiernej, nabywanej dzień po dniu opalenizny autochtonów. Zaglądaj zatem przez okna i szukaj lokalesów. Jeśli ich stosunek do turystów wynosi 3:1 możesz wejść. Jeśli turystów zliczysz na palcach jednej ręki w ogóle się nie zastanawiaj, będzie dobrze.

8. Zejdź z głównych turystycznych szlaków. Niby banał, ale często się o tym zapomina. Czasem jedna przecznica od deptaku to już prawdziwie lokalny raj, czasem trzeba pójść dalej. Nie bój się włazić w małe, wąskie uliczki, penetrować zakamarki i płynąć pod prąd. Przy odrobinie szczęścia będzie ci to wynagrodzone posiłkiem, który ze wzruszeniem będziesz wspominać jeszcze długo.

9. Słuchaj intuicji. To opcja dla kobiet. Jeśli coś mówi ci: „Nie wchodź”, to nie wchodź. I odwrotnie. To naprawdę działa.

10. Czytaj internety. Jeśli masz trochę zacięcia do żarcia możesz się wcześniej przygotować. Raczej szukaj lokalnych blogów, opinii smakoszy i ekspertów. Posiłkowanie się dużymi portalami, gdzie największe osły mogą wypisywać swoje ośle opinie może cię wyprowadzić na manowce.

Nie musisz wprowadzać w życie tego ostatniego punktu, przecież wiem, że czytasz przede wszystkim o tych miejscach, które chcesz zobaczyć i już z tym masz pełne ręce roboty, choć dobrze jest wiedzieć chociaż podstawowe rzeczy, np. jaka jest flagowa lokalna potrawa. Prawda jest taka, że jeśli weźmiesz sobie do serca wszystkie pozostałe punkty, z dużym prawdopodobieństwem można przyjąć, że zjesz smacznie, lokalnie i za przyzwoite pieniądze. I wychodź do ludzi. To popłaca zawsze, bo może wskażą ci nie tylko swoją ulubioną knajpę ale i piękną plażę, o której nie piszą w przewodnikach.

Magda

Artykuł Jak dobrze zjeść na urlopie – nasze sprawdzone patenty pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.


Jak łatwo i bezkolizyjnie zmarnować sobie życie

$
0
0

Zanim napisałam ten ten tekst, zrobiłam rachunek sumienia. Bo co ja właściwie myślę o swoim życiu? Myślę, że na pewno go nie marnuję. Właściwie już teraz mogę powiedzieć, że ja to sobie pożyłam. A tuszę, że jeszcze sporo przede mną. Nie zawsze byłam taka mądra, ale jak już zmądrzałam, to nie oddam pola bez walki. I Wam też radzę bardzo nie stosować się do tych punktów. BARDZO.

 

1. Zawsze słuchaj mamy i taty

Miej nadgorliwych starych i już na starcie wygrywasz na loterii życia. Teraz tylko skorzystaj z tego potencjału, który zesłał ci los. Nadmierna uległość to cecha wysoko premiowana w wyścigu po laur największego frustrata wszech czasów. Pamiętaj – możesz nim zostać właśnie ty! Dlatego nigdy się nie buntuj, słuchaj mamy i taty, a jeśli się potykasz, to nie zapomnij na chwilę przed upadkiem zawisnąć w powietrzu jak Keanu Reeves w „Matrixie”, żeby starzy zdążyli ci materac podłożyć.

Życie jest proste, kiedy trzymasz się zasad i realizujesz postawione przed tobą cele. Matka zawsze chciała być kardiologiem, ale skończyła jako żona przy mężu? Ty zostań kardiologiem i przeżyj jej sen o szczęśliwym życiu za nią. Nawet jak na widok krwi mdlejesz i puszczasz pawia jednocześnie. Przecież to taki szanowany zawód. A poza tym chyba jesteś jej to winien, w końcu przerwała studia, żeby cię wychować. #winnyodurodzenia

2. Zadaj sobie jedno ważne pytanie

To pytanie brzmi: Co ludzie powiedzą? To jest bardzo dobre pytanie, ono zawsze pomaga podjąć decyzję, gdy wpadnie ci do głowy jakiś szalony pomysł. Na przykład, że rzucasz wszystko w cholerę i jedziesz w Bieszczady. Zaraz po mamie i tacie opinia ludzi jest absolutnie kluczowa dla twoich życiowych poczynań, a w tym wypadku ludzie powiedzą, że wariat, dobrą pracę miał, miły taki zawsze był i „dzień dobry” powiedział, rodziców szanował, kto by pomyślał, że taki nieodpowiedzialny?!… Zawsze, zawsze, jeśli tylko wychylisz się z czymś, co wykracza poza schemat znajdzie się ktoś, kto to skrytykuje. Masz to jak w banku. Więc nawet nie próbuj wystawać z tego równo przyciętego żywopłotu, bo jeszcze zobaczysz świat z innej perspektywy, rzucisz to wszystko w cholerę i wyjedziesz w Bieszczady.

3. Intuicja – sricja!

Intuicję odłóż na tę samą półkę, na której trzyma się bioenergoterapeutów, którzy leczą pryszcze poprzez dotykanie ud. Te dziwne podszepty tak długo interpretuj jako niestrawność, aż samo minie. Poza tym kto w dzisiejszych czasach jeszcze wierzy w intuicję? To zabobon jakiś!

Generalnie intuicja trąci czymś nieznanym, nienamacalnym, a skoro tak, to potencjalnie również niebezpiecznym. Ale intuicja niesie ze sobą jeszcze jedno bardzo realne zagrożenie. Otóż intuicja to jest czasem ten diabeł, który mówi ci, żebyś rzucił to wszystko w cholerę i wyjechał w Bieszczady. Albo żebyś się nie żenił z tą idiotką, bo udowodniono naukowo, że inteligencję dziedziczy się po kądzieli, a nie po mieczu, więc istnieje ryzyko, że narobisz sobie z nią głupich dzieci. Albo żebyś zwolnił przed zakrętem, albo, albo… Nie, intuicji nie warto słuchać. W przeciwieństwie do ludzi.

4. Nie łap okazji

Bądź jak mistrz zen – pozwól im swobodnie przepływać. Nie szukaj swoich szans, nie pomagaj szczęściu, nie nadwyrężaj się w pracy, po prostu bądź. Bądź i opromieniaj świat blaskiem swojej chwały. Stare chińskie przysłowie mówi, że każda okazja nie złapana liczy się jako szansa zmarnowana. To cudowne! Z takich szans można sobie usypać piękny kopczyk. W sam raz na nagrobek.

5. Bierz przykład z najlepszych

Rozejrzyj się wokół. Jestem przekonana, że znajdziesz mnóstwo osób, które mogą być dla ciebie inspiracją i prawdziwym wzorem do naśladowania. Idź tym tropem, bo po co wyważać otwarte drzwi? Tkwij zatem w nieszczęśliwym związku, w pracy, która nie daje ci satysfakcji, bój się zmian i nie podejmuj wyzwań, jedz tylko ulubione dania i nigdy nie łącz różowego z czerwonym. Bądź szarym, zmęczonym człowiekiem, który zakłada kask na rowerek wodny. Nie pieprz konwenansów, zasad i głupot tylko ewentualnie niedzielny rosół. To mozolny proces, ale być może w pewnym momencie powiesz jak ten pan z dowcipu, który chciał poprosić żonę o sól, a powiedział: „Zmarnowałaś mi, kurwa, życie!”. Sukces jest na wyciągnięcie ręki.

6. Nie wyciągaj wniosków

Nie od dziś wiadomo, że to świat jest zły, a nie ty. Jeśli stosowałeś się do punktu pierwszego, to wyssałeś to z mlekiem matki. Świat jest głupi a ty mądry, dlatego wciąż popełniasz te same błędy i powtarzasz doskonale ci znane schematy. Myślenie męczy, choć podobno ma przyszłość. A ty nie będziesz się męczył szukaniem przyczyn w sobie, bo wiadomo, że to świat się na ciebie uwziął. Jak kiedyś pani od biologii. Taka figura myślowa, że jeśli nie możemy zmienić świata, to zmieńmy do niego nastawienie jest nie do przejścia. To wymaga przyznania się do błędów oraz interwencji. Nie idź tą drogą, bo to niepotrzebnie odwraca twoją uwagę od marnowania sobie życia.

7. Bądź cierpliwy

Cierpliwość bowiem to cnota, mój przyjacielu. Wie o tym młodzież, która w polu „motto” na Facebooku wpisuje: „Miej wyjebane, a będzie ci dane”. Głęboką jest ta mądrość, zaprawdę powiadam ci, więc stosuj wszystkie powyższe zasady w praktyce. Przecież cierpliwi będą pierwszymi, czy jakoś tak. Cierpliwość i stagnacja to fenomenalna ścieżka rozwoju na drodze do całkowitego zmarnowania sobie życia. Po prostu pewnego dnia obudzisz się z głębokim przekonaniem, że to już. I gotowe!

Magda

Tekst powstał w ramach cyklu #KuUciesze.

 

Spodobał Ci się tekst? To podaj dalej!

 

Artykuł Jak łatwo i bezkolizyjnie zmarnować sobie życie pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Hummus – bazowy przepis z naszej kuchni

$
0
0

Ile kucharek, tyle hummusów. Hummusów, pierogów ruskich, shakshuk i tak dalej. Prawda jest taka, że w każdym domu przygotowuje się go nieco inaczej, a poszczególne składniki dodaje się w różnych proporcjach. Tak samo jest ze wszystkimi popularnymi w danym regionie daniami. A w Sèvres nie ma niestety przepisu na hummus, do którego można się odnosić, jako do wzorca. Dlatego podejdźmy do tematu luźno.

My zwykle robimy z poniższego przepisu mniej więcej trzymając się proporcji. Ale tylko mniej więcej, na ogół kierujemy się po prostu smakiem. Wychodzi bardzo dobry, ale też często jest bazą do dalszych eksperymentów. Czasem lubię wmiksować jeszcze suszone pomidory, albo oliwki, albo doprawiam curry (spróbujcie, to fajne połączenie), albo garam masalą, albo większą ilością wędzonej papryki. Tak naprawdę sky is the limit, przygotowanie standardowo zajmuje kilka minut i z doświadczenia wiem, że warto zrobić więcej, dlatego w przepisie są dwie puszki ciecierzycy, a nie jedna. No i jest to świetna opcja awaryjna na niespodziewanych gości – do tego marchewka w słupki, seler naciowy, jakaś szybka sałatka i nagle stół robi się pełny. I kolorowy!

Do posypania co kto lubi – kolendra, pestki granatu, sezam (rekomenduję czarny), albo to, co odpowiada Wam najbardziej.

 

Hummus – przepis

 

hummus przepis

 

Składniki

– 2 puszki odsączonej, przepłukanej na sicie ciecierzycy
– solidna łyżka pasty tahini
– 3 ząbki czosnku (polskiego, bo ma smak)
– sok z połowy cytryny (lub więcej, trzeba spróbować)
– oliwa extra vergine (jeśli jest bardzo intensywna w smaku, to połowę można zastąpić wodą)
– łyżeczka oleju sezamowego (doda orzechowego posmaku)
– pół łyżeczki wędzonej papryki
– sól i pieprz cayenne do smaku

Przygotowanie

Najłatwiej będzie w blenderze kielichowym, choć zwykły ręczny też da sobie radę. Oliwy dodajemy tyle, by nie przykrywała ciecierzycy. Jeśli pasta wychodzi zbyt gęsta należy dodać jeszcze trochę. Wszystkie składniki miksujemy na gładko lub jeśli mamy takie upodobanie zostawiamy drobne grudki. Po wstępnym zmiksowaniu warto spróbować i doprawić według własnego upodobania.

Przed podaniem polewamy jeszcze oliwą i posypujemy ulubionym dodatkiem – tu akurat jest kolendra.

hummus przepis

Smacznego!

Magda

Spodobał Ci się przepis? To podaj dalej!

 

Artykuł Hummus – bazowy przepis z naszej kuchni pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Kraina w Kratę – polska konkurencja dla Uznamu!

$
0
0

W Uznamie jestem zakochana bez pamięci. Taka prawda. Ale w Polsce też. Dlatego dziś zabiorę Was na bardzo niebanalną wycieczkę, podczas której odnajdziecie dokładnie te same nuty: sielskość, jeziora, przepiękne pejzaże, cuda natury i puste plaże. I to wszystko w szczycie sezonu nad polskim morzem. Kabooom!

Ja mam jakiś temat do Bałtyku, naprawdę. Ciągnie mnie tam o każdej porze roku i pogoda nie ma żadnego znaczenia. Tym razem było różnie – czasem słońce, czasem deszcz, ale w niczym nam to nie przeszkadzało. Właściwie zamiast dłubać palcem w nosie na którejś z plaż, myszkowaliśmy i zapuszczaliśmy się w boczne drogi z jeszcze większym entuzjazmem – a tam jak nie pałacyk, to dworek, albo zapomniany cmentarzyk. W ogóle jestem zdania, że to nie jest kawałek Polski do odwiedzenia w jeden weekend. Uważam, że jest tu tyle do zobaczenia i zrobienia, że jest po co przyjechać na dłużej. A później tylko wracać.

#SpokoMiejsca

Post powstał w ramach cyklu #SpokoMiejsca, w którym chcę wam pokazywać miejsca nieoczywiste, warte uwagi, inne. Ideą, która mi przyświeca jest pokazywanie takich kawałków świata, które nie są popularne, a uważam, że powinny być.

Skupiliśmy się na obszarze Słowińskiego Parku Narodowego, na końcu znajdziecie też kilka miejsc, w których warto zjeść lub kupić wędzone ryby. Bo my to wszystko mamy, tylko bardziej rozproszone i trudniejsze do znalezienia.

Tym razem zatrzymaliśmy się w Rowach i raczej drugi raz tego nie zrobimy. Do SPN z dwóch stron przylegają zatłoczone, turystyczne miejscowości – od zachodu Rowy, a od wschodu Łeba. Obie upstrzone reklamami z cyklu „grafik płakał jak projektował”, fantastycznymi rozrywkami, takimi jak cymbergaj oraz wysoką gastronomią w postaci zapiekanek z mrożonki. Dla mnie nie do przejścia jest to, jak gwałcone są najpiękniejsze miejsca w tym kraju taką właśnie estetyczną sraczką. Chyba trochę o tym zapomniałam, ale już mi się przypomniało. I wy też możecie sobie darować. Wiem, że następnym razem wybierzemy jakieś miejsce daleko od ludzi, bo całkiem fajnie można się tu poruszać na rowerach, a odległości nie są duże.

Ta okolica jest bujna i to pierwsze słowo, które przyszło mi do głowy. Ale tak po polsku bujna – malwami i jabłonkami oblepionymi owocami. Tu koniki, tam krówki, kawałek dalej bociany… Pięknie to wyszło na instagramie, który cały się zazielenił. A typowy dla tego regionu mur pruski można znaleźć nie tylko w skansenie w Klukach, ale także trafia się w okolicznych wsiach. No, cudo!

 

Wydmy i plaże

słowiński park narodowy

Słowiński Park Narodowy to przede wszystkim wydmy nazywane też „polską pustynią nad morzem”. Do Wydmy Czołpińskiej – jak nazwa wskazuje – dostaniecie się od strony Czołpina, gdzie na parkingu zostawicie samochód i po spacerku przez las wejdziecie na otwarty teren z wyznaczoną ścieżką. Po mniej więcej czterdziestominutowym marszu dotrzecie na jedną z najpiękniejszych nadbałtyckich plaż! Pro tip jest taki, że jeśli nie chcecie tak daleko iść (a w upale ta przebieżka może być męcząca), to kawałek dalej jest drugi parking i z niego na plażę jest nieco mniej, niż kilometr. A jeśli jednak lubicie sobie pochodzić, to możecie zrobić siedmiokilometrową pętlę i zobaczyć też latarnię morską, wydmy i wszystko, co jest do zobaczenia. Dla każdego coś dobrego.

Z kolei do ruchomych wydm i Wydmy Łąckiej dotrzecie od strony Łeby. Po dwukilometrowym marszu brzegiem morza, podczas gdy plaża będzie się robiła coraz bardziej wyludniona i dzika, dotrzecie do bezkresu piachu, który nawet w pochmurny dzień robi ogromne wrażenie. Dla mnie ten kawałek wybrzeża to prawdziwa perła i jedno z TYCH miejsc, które każdy rodzic powinien pokazać dziecku.

 

Kluki

słowiński park narodowy

Skansen w Klukach to genialna sprawa, a tak mało znana, że natychmiast musimy to zmienić. Mur pruski ma wiele uroku, a tu starano się odtworzyć najprawdziwszą słowińską wieś, zatem są gęsi, są konie, owce, łany kolorowych kwiatów i geranium w skrzynkowych oknach. Sam spacer nie jest długi, zajmuje maksymalnie godzinę, ale spokojnie można tu myszkować po wszystkich zakamarkach i zostać znacznie dłużej.

Podoba mi się to, że skansen nie jest odizolowany od tego terenu, lecz naturalnie weń wtopiony – leży po środku wsi, jest jej elementem, a przez to, że on żyje, wieś też żyje. Niby koniec świata, ale jaki przytulny!

 

Inne atrakcje

słowiński park narodowy

Zadbano tu o całkiem fajną infrastrukturę i warto pamiętać, że wydmy owszem, plaże też owszem, ale są tu jeszcze dwa duże jeziora: Gardno i Łebsko. Świetne widoki na to drugie i dalej na rozciągające się na horyzoncie wydmy oferuje wieża widokowa za Klukami – trzeba przejechać przez wieś i udać się dalej drogą bez asfaltu aż do parkingu. Stąd już tylko kilkaset metrów dzieli nas od wieży.

O latarni morskiej w Czołpinie już wspominałam, ale warto pamiętać też o widoku rozciągającym się ze wzgórza Rowokół w pobliżu Smołdzina, z którego zobaczycie i oba jeziora, i wydmy, i Bałtyk. Przez Słowińców, dawnych mieszkańców tych terenów, Rowokół uważany był za świętą górę. Pewnie dlatego, że jest najwyższa w okolicy.

I wisienka na torcie – jeśli zdecydujecie się wybrać do Sasina na obiad (niżej rekomendacja), to macie stamtąd rzut beretem do latarni morskiej Stilo, ale ten kawałek Pomorza zachowam sobie na inną opowieść.

 

Jak tam jest?

słowiński park narodowy

słowiński park narodowy

słowiński park narodowy

słowiński park narodowy

słowiński park narodowy

słowiński park narodowy

słowiński park narodowy

słowiński park narodowy

słowiński park narodowy

słowiński park narodowy

słowiński park narodowy

słowiński park narodowy

słowiński park narodowy

słowiński park narodowy

słowiński park narodowy

słowiński park narodowy

słowiński park narodowy

słowiński park narodowy

słowiński park narodowy

słowiński park narodowy

słowiński park narodowy

słowiński park narodowy

słowiński park narodowy

słowiński park narodowy

słowiński park narodowy

słowiński park narodowy

słowiński park narodowy

słowiński park narodowy

słowiński park narodowy

 

Papu

Z dobrym papu jest tu kłopot, ale my się łatwo nie poddajemy i poniżej znajdziecie naszą bardzo subiektywną listę miejsc, w których warto zjeść.

Spichlerz (ul. Widok 19, Dębina)

Niestety nie mam zdjęć, zagapiłam się. Sytuacja wygląda tak, że jest tu tanio, ale też na plastikowych talerzykach. Cóż – takie życie. Mają bardzo przyzwoite pierogi, ale już placki ziemniaczane okropnie tłuste. Nie wiem czy są otwarci od dawna, ale sprawiają wrażenie, jakby jeszcze do końca nie ogarniali. Może po prostu potrzebują więcej czasu?… W każdym razie miejsce jest przeurocze i warto wpaść tu na ruskie i kompot.

Meduza (ul. Ogońska 2, Gardna Wielka)

Tu trafiliśmy z polecenia naszej czytelniczki. Mają niezłe wędzone ryby, w tym także śledzia. I choć nie jest on tak kremowy, jak ten na Uznamie i nie sprzedają do niego piwa, to wciąż jest to przyjemna opcja na obiad. Do domu zabraliśmy jeszcze jesiotra, halibuta i rybę maślaną.

Ewa zaprasza (Sasino)

Pięć lat prowadzę bloga, a największa legenda Pomorza trafia na niego dopiero teraz. Skandaliczne przeoczenie. Do Sasina trzeba dojechać i to kilkadziesiąt kilometrów, ale co to dla nas jeśli w grę wchodzi dobre jedzenie, zgadza się? Bardzo mocno rekomenduję barszcz ukraiński z szyjkami rakowymi, który naprawdę zwala z nóg. Świetne są też móżdżek i delikatna kaczka, a lodowy sernik z cynamonem to prawdziwy przebój. Natomiast śledzie w sosie, którego receptura jest – uwaga – tajna, spokojnie możecie sobie darować, bo są kiepskiej jakości, zaś tajna receptura to przede wszystkim majonez. Tak czy inaczej u Ewy zjecie godnie i pod korek.

Na fali (Wybrzeże 4, Łeba)

Zjeść dobrze w Łebie to jest wyzwanie. Tu trafiliśmy z polecenia na Bandzie Hedonistów. I tak: tatar ze śledzia bardzo godny i pełen smaku, zupa rybna bardziej pomidorowa niż rybna, ale smaczna, halibut w panko soczysty, a panierka nie tłusta, podobnie krokiety z dorsza czyli po prostu paski ryby obtoczone w panko i usmażone na głębokim tłuszczu. Tylko do majonezu się przyczepię, bo jego cytrynowość na pewno nie pochodziła ze świeżego soku z cytryny. Niestety – tu także jemy na plastiku.

Kanapka ze śledziem przy kładce pieszej w Ustce

Sama kładka to wystarczająca atrakcja, żeby wpaść do Ustki, ale jeśli bardzo zapragniecie kanapki ze śledziem jak na Uznamie, to… Tu dostaniecie coś w podobie. W słabszej bułce, ze słabszym jakościowo, nie tak mięsistym śledziem, ale dostaniecie. Nie namawiam, ale i nie odradzam. Jeśli musicie, to jest, a jeśli nie musicie, to sobie darujcie.

Może nie gastronomicznie, ale pod względem widoków, kontaktu z naturą i totalnej sielskości tych okolic mój zachwyt jest w górnych rejestrach. Na pewno będziemy wracać, a może wręcz uciekać od miasta. Zdecydowanie jest to jedno z tych miejsc w Polsce, które będę z chęcią i niekłamanym entuzjazmem polecała również w szczycie sezonu. A to jest coś!

I to tyle, kto jeszcze nie był, ten niech koniecznie nadrabia!

Magda

 

Spodobał Ci się tekst? To podaj dalej!

Artykuł Kraina w Kratę – polska konkurencja dla Uznamu! pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Mądra dziewczynka nie ma problemu ze słowem „dziewczynka”

$
0
0

Miałam w ogóle tego tematu nie ruszać, ale jak kolejny raz widzę to typowo internetowe, populistyczne odkrywanie koła na nowo, to opadają mi ręce oraz cycki, a szkoda by było, bo cycki mam fajne. GIS wrzucił na swój profil na Facebooku grafikę skierowaną do kobiet, w której chodzi o pigułkę gwałtu i zachowanie ostrożności na imprezach. Na grafice jest hasło „Mądra dziewczynka pilnuje drinka”. I afera gotowa, cała Polska obrażona.

Pamiętam, że lata temu pisałam reportaż o pigułce gwałtu, jeszcze na studiach. Wtedy ludzie nie bardzo wiedzieli o co chodzi i nagle im się otwierały oczy oraz opadały szczęki, że takie rzeczy się dzieją.

 

Się dzieją

Dawno, dawno temu w pewnym zatłoczonym klubie, w piątkowy wieczór stałam grzecznie przy barze i czekałam na swoje piwo. To było drugie piwo tego wieczoru, który dopiero miał się rozkręcić. Wtem! Spotkałam dawno niewidzianego znajomego. Trochę się zagadaliśmy, moje piwo stało na barze, obok kłębiło się mnóstwo ludzi, ale wydawało mi się, że cały czas mam je na oku. To piwo. Cała sytuacja trwała może dziesięć minut, a ja w tym czasie wypiłam tak na oko 1/3 butelki. I od tego momentu, poza małymi przebłyskami, nie pamiętam nic. N-I-C.

Ale że mam więcej szczęścia, niż rozumu to byłam tam z grupą znajomych, która to grupa troskliwie się mną zajęła z odholowaniem do własnego łóżka włącznie. Obudził mnie najgorszy kac w życiu, który trzymał przez kolejne dwa dni. Niech pomyślę, to przez jedno piwo? Chyba jednak nie. Czy wiedziałam już wtedy, że należy się pilnować? Oczywiście. Doskonale wiedziałam co to Rohypnol (w tej chwili już wycofany ze sprzedaży, teraz zwyrole używają GHB) i wiedziałam jak działa. Czy się pilnowałam? Wydawało mi się, że owszem. Ale widać nie dość skutecznie.

Co więcej – identyczną sytuację miałam jakieś dwa lata temu. Jestem dorosła, wiem na co uważać, głupia nie jestem, a jednak nie upilnowałam, choć wydawało mi się, że nawet na sekundę szklanka nie zniknęła z mojego pola widzenia. Znów dupę – dosłownie i w przenośni – uratowali mi znajomi. I co? Dzieją się takie rzeczy i TO ma znaczenie? Czy może dalej będziemy dyskutować o nomenklaturze i rodzaju użytej czcionki?

To się może przytrafić każdej kobiecie, dziewczynce, babie, panience, lasce, a nawet twojej starej, jeśli jest wystarczająco atrakcyjna. Ale przecież w tej dyskusji nie chodzi o bezpieczeństwo, prawda?

 

MĄDRA dziewczynka pilnuje drinka

Bo jest mądra i na tym słowie powinniśmy się skupić. To nie jest temat, przy którym można założyć, że społeczeństwo jest wystarczająco wyedukowane. Zastępy młodych, naiwnych dziewczyn wchodzą każdego dnia w dorosłe życie i to one są najbardziej narażone na sytuacje, które w najlepszym wypadku zakończą się kradzieżą, a w najgorszym… Sami sobie dośpiewajcie. Nie każda będzie miała tyle szczęścia, co ja. Nie każda ma świadomość, że wyskokowy wieczór może się skończyć blizną na psychice, która położy się cieniem na reszcie życia. Nie każdą uprzedziła mama, a prawie na pewno żadnej nie uprzedziła szkoła. Że można to było napisać inaczej? Pewnie tak. Ale wciąż nie jest to coś, wokół czego warto kręcić gównoburzę o słowa i kąt pochylenia liter. Takie kampanie są potrzebne i zawsze będą potrzebne, więc dobrze, że są. Nawet narysowane w Paincie.

 

Internetowa Rada Dulskich

Najcięższe działa wytoczone przeciwko GIS-owi mówią o infantylnym języku i braku szacunku dla kobiet. Z powodu słowa „dziewczynka”. Zapamiętajcie, od dziś słowo „dziewczynka” jest pejoratywne. I padły następujące zarzuty: brak szacunku!, seksizm!, wiktymizacja!, wymienić agencję PR!, uprzedmiotowienie!, chujowa grafika!, pozwać GIS!, przeproście!, wy chore pojeby!, Janusze kampanii!, i-jo, i-jo, kryzysy, proszę przyjechać w weekendy! O. Ja. Pierdolę. Żyję w kraju, w którym głupi nie wie, że jest głupi.

To jest dobre hasło, choć brzydko opakowane. Jest krótkie, rymuje się, wpada w ucho, łatwo je zapamiętać i przekazuje dokładnie to, o co w tej akcji chodzi. Co więcej – to właśnie dziewczynki, nastoletnie dziewczynki, najczęściej padają ofiarą zwyroli oraz własnej niefrasobliwości, więc może rozluźnijcie poślady. Przyda się, jak nie będziecie pilnowali drinków.

Polski internauta jest szczególnie wyczulony na pojedyncze słowa, nie na przekaz, a już broń Bożeno na wartość, którą tekst ze sobą niesie. Polski internauta najbardziej na świecie lubi być urażony. Przecież znam to doskonale z autopsji: napiszę pięć tysięcy słów, które mają bardzo konkretny, pozytywny wydźwięk i nie ma bata – zawsze znajdzie się jednooki król ślepych, który przypnie się do jednego, malutkiego słówka, które dla całego tekstu nie ma żadnego znaczenia. I, hopla, na całego, już się kręci karuzela! A za nim cała chmara internetowych głupków zbija się w kupę, bo w kupie raźniej. Są ciężko obrażeni tym jednym słowem, którego w swej nieskończonej indolencji i tak by pewnie nie zauważyli, bo teksty nie są do czytania ze zrozumieniem, tylko do przewijania. Ale na szczęście wyłonił się przywódca, który powiedział czym powinni być urażeni. No to ura!

Polscy internauci uwielbiają się przypieprzać. Pasjami wręcz. Czują się dzięki temu lepsi, bo z pozycji kanapy wreszcie mogą wejść na scenę, cali na biało. I wyrazić swoją opinię, którą należy szanować, a najlepiej się jeszcze pokajać i przeprosić. Bo jak nie, to „wizerunkowy strzał w stopę”. Serio, takie rzeczy piszą jacyś przypadkowi samozwańczy „eksperci” od strzałów w stopę, kryzysów oraz komunikacji zatrudnieni w firmie Szlachta nie pracuje i myślą, że kogokolwiek ich zdanie obchodzi.

I naprawdę chciałabym na ulicy widzieć tę nieskończoną poprawność polityczną, która niestety do głosu dochodzi tylko w internecie. Ale jakoś jej nie widzę. Bo w domu, to wiadomo: „Idziemy do Ciapatego na kebsa”. Dulszczyzna. Level. Polak.

 

Mądry chłopiec nie gwałci, więc do kogo ta mowa?

Koronny kontrargument brzmi: nie przerzucajcie odpowiedzialności na kobiety! To jest tak idiotyczne w kontekście hasła przestrzegającego przed zagrożeniem, że aż czuję się skrępowana, że trzeba to komuś tłumaczyć. Jakiej odpowiedzialności? Za własne bezpieczeństwo? A kto niby jest za nie odpowiedzialny, jakiś zwyrol? Zwyrola trzeba namierzyć i zamknąć, od tego jest policja. A drinka pilnować (podpowiadam – to się nazywa PROFILAKTYKA), bo zwyroli jest więcej, więc wyjmijcie głowę z pupy, to się może wydarzyć na weselu koleżanki albo na imprezie firmowej, gdzie czujność dawno śpi. Ale jasne – najpierw spróbujmy po dobroci i wytłumaczmy zwyrolowi, że nu, nu, nu, nieładnie tak coś do drinków dosypywać, ty niegrzeczny zwyrolu. Na pewno posłucha.

Tak więc w tym wszystkim brakuje tylko jednej rzeczy, która jest całkowicie pozbawiona sensu, bo gwałciciel nie przestanie gwałcić, a złodziej kraść dlatego, że zobaczył rymowankę w internecie. Otóż brakuje tu równoległej komunikacji skierowanej do mężczyzn. Bezsensownej, przypominam, ale co tam, dobrze by to wyglądało na fejsbuku.

Bo, z całym szacunkiem, ale nie znam ani jednej rozsądnej, znającej swoją wartość kobiety, która czuje się urażona faktem, że GIS użył słowa „dziewczynka” na jakiejś grafice zrobionej w Paincie. Połączcie kropki: GIS-grafika-Paint. Rzeczywiście, to brzmi jak międzynarodowy skandal.

Doświadczyłam pigułki gwałtu dwukrotnie i słowo „dziewczynka” w tym haśle mnie nie uraża. Jest mi dokładnie wszystko jedno jakie to będzie słowo tak długo, jak długo kobiety będą przestrzegane przed zagrożeniem. Bo zagrożenie nie zniknie, niezależnie od tego ile w tej sprawie napiszecie pobożnych życzeń. Świat byłby oczywiście lepszym miejscem, gdyby nie było na nim ani jednego zwyrola, ale póki co, miłe panie, jesteśMY odpowiedzialne za własne bezpieczeństwo czy nam się to podoba, czy nie. Przynajmniej w takim stopniu, w jakim jesteśMY je w stanie sobie zapewnić.

Ale dla usatysfakcjonowania tych, co lubią palić staniki na barykadach (ej, wiecie, że to już nieaktualne?) proponuję takie kontrhasło:

 

Ty chory pojebie, pójdziesz za to siedzieć.

 

Happy?

Magda

Zgadzasz się? To podaj dalej!

 

Artykuł Mądra dziewczynka nie ma problemu ze słowem „dziewczynka” pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Mariaż Patisserie – dołącza do mojej ścisłej polskiej czołówki

$
0
0

Kiedy piszę o tego rodzaju cukiernictwie ciężko jest mi nie odnosić się do Umamu, który uwielbiam i uważam, że nie ma sobie równych. To cholernie wysoko postawiona poprzeczka. Okazuje się, że w Słupsku jest miejsce, które momentami niebezpiecznie zbliża się do moich faworytów. Jestem taka rozdarta!

Żartuję, wcale nie jestem. To w większości świetne smaki, choć momentami brakuje im tej niedefiniowalnej finezji i jakiegoś rodzaju elegancji. Ale tylko momentami. Za to bardzo doceniam, że możemy wejść do środka z psami i absolutnie nikt nie ma z tym problemu.

mariaz patisserie slupsk

mariaz patisserie slupsk

Wpadamy do nich w niedzielne popołudnie. Miejsce wcale nie jest łatwe do znalezienia, bo choć przy jednej z głównych ulic, to witryna jest tak niepozorna, że najpierw ją przeoczyliśmy. I nijak nie zapowiada tego wysmakowanego pudełeczka, którym Mariaż w istocie jest. Wnętrze jest proste, ale w bardzo dobrym guście. Nikogo nie kopiuje, po prostu jest sobą. To miłe, bo w przypadku tej cukierniczej działki, wciąż jeszcze bardzo wąskiej na polskim rynku, jest wyraźny podział na pionierów i tych, którzy są w stanie tylko odtwarzać cudze pomysły. Czyli w sumie jak w każdej innej branży.

Zaczynamy od ciastka o nazwie „Czekolada 4.0” (12 zł), co może brzmieć dość futurystycznie, ale prawda jest taka, że lekki jak piórko mus uderza w znajome nuty domowych ciast czekoladowych. To bardzo przyjemne uczucie, bo to nie są moje ciasta, tylko raczej babci. Takie nostalgiczne ciastko w nowoczesnej formie idealnej oponki udekorowanej jadalnym złotem. Przyjemnie, ale ja chcę więcej.

mariaz patisserie slupsk

mariaz patisserie slupsk

I zaraz dostaję. Exotic (14 zł) jest lekki, o bardzo zręcznie zbalansowanym smaku, który w opisie być może nie prezentuje nowatorskiego połączenia (kokos, marakuja, banan), ale wykonanie jest pierwszorzędne! Idealne proporcje między kremową, przyciężką słodyczą banana, a kwaskową, wakacyjną marakują, no i ten lekko kruszący się, acz wciąż wilgotny spód z wiórków kokosowych… Świetna sprawa.

mariaz patisserie slupsk

Przy Foret (12 zł) trochę się spieramy. Jacek mówi, że świetne, ja że tylko dobre, póki na serio nie dobieram się do wypływających z wnętrza ciastka porzeczek. Jest słodko, ale bardziej kwaśno, jest świetny maślany spód, może nie do końca las, ale przydomowy ogródek na pewno. Dalej mamy New York Fromage (14 zł), który wypadł najsłabiej ze wszystkich ciastek, bowiem krem sprawia wrażenie przyciężkiego i w sumie całe ciastko jest trochę zbyt. Zbyt ciężkie, a jednostajnie słodki spód oreo nie pomaga. Wyłączamy tylko chips owocowy, który jest lekko kleisty, kwaskowy i zwyczajnie świetny. Chyba wolałabym, aby krem był bardziej puszysty.

mariaz patisserie slupsk

mariaz patisserie slupsk

Ale za to ptyś! Ptyś (10 zł) jest moim pewniakiem przy następnej wizycie. Wiem też, że na pewno wezmę go na wynos. Tutejsze ciasto jest delikatne jak chmurka lecz z wierzchu przyjemnie chrupie. Kryje w sobie subtelny w teksturze krem chantilly z limonką i wanilią i jeszcze subtelniejszy, a mimo to uderzający w wyższe nuty lemon curd. Ptyś jest fenomenalny.

mariaz patisserie slupsk

mariaz patisserie slupsk

Nie zmieniłabym tu nic poza uproszeczniem tych wszystkich opisów, bo są one totalnie zbędne i myślę, że kogoś, kto nie ma o takich rzeczach pojęcia mogą niepotrzebnie onieśmielać. Bo na pewno nie zmieniłabym genialnie profesjonalnej obsługi. Ani ptysia. Ptysia bym nie zamieniła na nic.

Rachunek.

Magda

Info

fb
ul. Szczecińska 68, 76-200 Słupsk

 

Też lubisz dobre ciastka? To podaj dalej!

 

Artykuł Mariaż Patisserie – dołącza do mojej ścisłej polskiej czołówki pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Domowy przecier pomidorowy – najszybszy przepis bez pasteryzowania

$
0
0

Przecier pomidorowy to jest tak banalna sprawa, że łatwiej już chyba nie będzie. Dlatego dziwi mnie, że wciąż tak mało osób postanawia zatrzymać lato w słoiku. A wierzcie mi, w środku polskiej – ostatnio szczególnie paskudnej – zimy, kiedy za oknem widok jest ponury jak sen grabarza, mało jest lepszych rzeczy od słoika, który robi „pyk” i uwalnia skondensowany smak i zapach lata. Pomidory na maszt!

Tym razem nie podam Wam dokładnych proporcji, bo sama ich nie znam. Ale dam Wam wszystkie dobre rady, jakie zgromadziłam przez te wszystkie lata. Zwykle jesienią przerabiam skrzynkę pomidorów, co dla dwóch osób wystarcza na sosy i zupy mniej więcej do marca-kwietnia. Później zwykle wspomagamy się dobrej jakości passatą ze szklanych butelek. Tak naprawdę dżemy i powidła mogą nie istnieć, ale przecier co roku musi być zrobiony w ilości hurtowej. I nie pytajcie dlaczego na zdjęciach jest w szklance. Jest w szklance, bo jestem leniwa i nie chciało mi się szukać jakiegoś hipsterskiego słoika do zdjęć.

Przyznam, że niewiele jest rzeczy, bez których nie wyobrażam sobie życia. Pomidory są jedną z nich. Kocham pasjami i to właśnie na słodkie, dojrzałe na słońcu pomidory każdej wiosny czekam najbardziej. A te w słoiku mają jeszcze jedną ważną zaletę – likopen. Likopen to antyoksydant, chroni przed rakiem i chorobami układu krwionośnego. Najlepiej przyswajamy go, gdy towarzyszy mu zdrowy tłuszcz, dlatego oliwa w moim sosie ma dwie funkcje, a to jest jedna z nich. Ponadto najwięcej likopenu uwalnia się podczas rozdrabniania i smażenia pomidorów, w takiej formie jest też lepiej przyswajany przez organizm, zwłaszcza na ciepło. Ergo – w tym wypadku przecier jest bardziej wartościowy dla organizmu, niż świeże pomidory!

Jak zaczynałam moją przygodę z przetworami na zimę, to napinałam się dość mocno i robiłam różne wersje przecieru. Jedną bardziej czosnkową, inną z dodatkiem ziół prowansalskich, jeszcze inną z samym tylko oregano. No i oczywiście pięknie podpisywałam słoiki, żeby na półce wyglądały jak na instagramie. Perfekcyjna Pani Domu, krówa. Teraz zmądrzałam i wiem, że to nie ma żadnego sensu. Robię najprostszy przecier z możliwych, a dosmaczam w sposób właściwy dopiero w momencie, kiedy trafia do gara i ma być z niego na przykład zupa.

przecier pomidorowy przepis

 

Pomidory, pomidory

Trzeba zacząć od najważniejszego, a więc od odmiany. My od lat kupujemy u Pana Ziółko i mam nadzieję, że wy też macie kogoś zaufanego u kogo zaopatrujecie się w warzywa dobrej jakości. Kluczowa jest odmiana i warto o to zadbać. Można poprosić znajomego rolnika, by odłożył dla nas skrzynkę, bo robienie przecieru na raty to zbędny bajzel w kuchni, więc warto zakasać rękawy raz i mieć to z głowy.

Najlepsze odmiany na przecier to te, które mają mało pestek i dużo miąższu lecz nie są wodniste: podłużne bawole serce (to nasz typ, zawsze z nich właśnie robimy przecier), sprawdzi się też lima lub pomidory malinowe.

 

Przyprawy

Do wersji podstawowej dodaję tylko trzy rzeczy: sól, cukier i… cynamon. Wiem, że cynamon może być zaskakujący, ale do sosów i zup robionych na świeżo także go dodaję. Nauczyłam się tego we Włoszech. Nie chodzi o to, aby przecier był w smaku cynamonowy, lecz by poprawić jego smak, ale na tyle zręcznie, żeby nikt nie umiał powiedzieć dlaczego jest tak dobry. Sól z kolei to konserwant i nie pomijałabym jej, a cukier ładnie balansuje kwasowość pomidorów. Rekomenduję po prostu próbować i dosmaczać wedle własnego gustu.

Ale jeśli macie ochotę się pobawić i zrobić sobie kilka słoików gotowego sosu do makaronu, to spokojnie możecie dodać też przeciśnięty przez praskę czosnek lub suszone oregano, bazylię czy zioła prowansalskie. Co kto lubi.

 

Jak zrobić przecier pomidorowy?

To jest tak banalne, że aż ciężko uwierzyć. Największy gar jaki macie stawiacie na średnim ogniu, na dno wlewacie trochę oliwy i wrzucacie pocięte byle jak pomidory. Im mniejsze kawałki, tym proces przebiegnie szybciej. Teraz wystarczy tylko regularnie mieszać, aby się nie przypaliło i kiedy pomidory niemal zupełnie się rozpadną jesteśmy już na ostatniej prostej. To jest też właściwy moment na doprawienie (sól koniecznie, z reszty możecie zrezygnować).

Uprzedzając pytania o pestki i skórki – nigdy nie przecieram przez sito. Żyję w XXI wieku i lubię z tego dobrodziejstwa korzystać. Ja po prostu blenduję to wszystko blenderem ręcznym aż do uzyskania gładkiego sosu, co w praktyce jest bardzo szybkie. W każdym razie dużo szybsze, niż mozolne przecieranie drewnianą pałką.

Jeśli chcecie uzyskać gęstszy przecier wystarczy go jeszcze trochę pogotować na wolnym ogniu aż do uzyskania pożądanej konsystencji. Zredukować trzeba po prostu.

 

Pasteryzacja

Za dużo zachodu, więc nie sądzę. Słoiki myję w zmywarce w najwyższej możliwej temperaturze (można po prostu wyparzyć wrzątkiem, zakrętki też!) i do jeszcze gorących przelewam wrzący przecier. Ważne, żeby to wszystko było ultra czyste. Na górę, aby odciąć dostęp powietrza, wlewam godną ilość oliwy tak, aby całkowicie przykryła pomidory, mocno zakręcam i odstawiam zakrętką w dół do całkowitego wystygnięcia. Jeśli zdarzy się, że w jednym czy dwóch zakrętki się nie zassały, to po prostu zużywam zawartość w najbliższych dniach. Całą resztę odstawiam do spiżarni i mam. Przygotowany w ten sposób przecier można przechowywać nawet do dwóch lat. Zanim zanegujecie – sprawdźcie i dajcie znać za dwa lata. A nie, sorry, wszystko zjecie do tej pory.

przecier pomidorowy przepis

przecier pomidorowy przepis

przecier pomidorowy przepis

przecier pomidorowy przepis

przecier pomidorowy przepis
Smacznego!

Magda

Spodobał Ci się przepis? To podaj dalej!

 

Artykuł Domowy przecier pomidorowy – najszybszy przepis bez pasteryzowania pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Gdzie dobrze zjeść w Bieszczadach – miejsca sekretne i nie tylko

$
0
0

Jeśli ktoś jest z nami dłużej to wie, że Bieszczady mam głęboko w sercu. Wracam tam od dwudziestu lat, a jeśli liczyć dzieciństwo, to jeszcze dłużej. Nie ma dla mnie znaczenia pogoda, ani pora roku – w Bieszczadach mogłabym się tarzać, mogłabym je jeść łyżką. Kiedyś to wszystko rzucę w cholerę i tam wyjadę. Zobaczycie.

O Bieszczadach na blogu było już bardzo dużo i od bardzo różnych stron. Swego czasu, naprawdę sporym nakładem czasu i pracy, stworzyłam przewodnik po bieszczadzkich artystach. Nadal jest jedyną taka publikacją w Polskim internecie, podobnie, jak przewodnik po bieszczadzkich serowarach. Jeśli wybieracie się w Bieszczady, to te teksty mogą się wam przydać. W wolnej chwili poczytajcie też o absolutnie niezwykłym Julku, który wygląda zupełnie jak krasnal, kiedy krząta się między swoimi drzewami i walczy o pokój na świecie, albo o Łysym, który robi fenomenalne noże (wiem, bo mam!), albo o Prezesie, który posiadł moc zaklinania koni. To są jedne z najlepszych tekstów na blogu, ale też o Bieszczadach łatwo jest pisać ładnie – są pełne magii i niezwykłych ludzi.

A i gastronomia dźwiga się z kolan, alleluja! Coraz częściej można zjeść fajnie i smacznie, choć próżno tu szukać fine diningu. Raczej liczcie na solidne porcje i domowe smaki, czyli wszystko to, co potrzebne głodnemu wędrowcowi po zejściu ze szlaku. Kolejność przypadkowa, bo jak zaraz zobaczycie to nie jest żaden ranking, po prostu wreszcie to zebrałam do kupy, przemieliłam, odrzuciłam miejsca złe oraz przeciętne i zostało co następuje:

 

Bieszczadzka Legenda

Z tą nazwą to przesadzili, ale karmią naprawdę smacznie. Są oczywiście takie detale, jak frytki z mrożonki, jednak nie na tym należy się skupić, a na fakcie, że tutaj bez problemu znajdziecie opcję wege i będzie ona smaczna. Tu polecam burak-burgera i genialne fuczki, czyli placki z ziemniaków i kiszonej kapusty. Kiedyś napisałam o nich tak: „nie dość, że wegetarianin nie dostaje tu w twarz menu, które nie bierze go w ogóle pod uwagę, to jeszcze wiedzą co to np. gluten. Szok, niedowierzanie, cała Polska przeciera oczy ze zdumienia.” Wszystko się zgadza, a do tego idealny smażony ser zupełnie jak w Czechach i świetne pierogi. Bang! Pełna recenzja tutaj.

Gdzie?
Ustrzyki Górne 1A

 

Niedźwiadek

To było naprawdę duże zaskoczenie. Kiedyś nam coś strzeliło do głowy i pojechaliśmy na narty do Ustrzyk Dolnych. Mieliśmy fajny domek na stoku, więc po przekroczeniu progu człowiek wpinał narty i hopla. Schody zaczęły się, kiedy na serio zgłodnieliśmy i wypuściliśmy się na poszukiwanie popasu. Wyobraźcie sobie mroźny wieczór w pogrążonych w sennym półmroku Ustrzykach Dolnych… Albo inaczej: Bieszczady w grudniu. No, to wszystko już wiecie – w Bieszczadach w grudniu bociany zawracają. Co ma oczywiście mnóstwo zalet, ale i kilka wad i jedną z nich może wydawać się fakt, że jedyna otwarta knajpa to ta przy dworcu.

I wtedy kuchnia serwuje idealnie soczystą wątróbkę, chrupiące placki ziemniaczane, cudownie domowy żurek, wyborne kiełbaski, placek po zbójnicku ze świetnym gulaszem i sernik jak u babci. Bang!

Gdzie?
ul. Dworcowa 5, Ustrzyki Dolne

 

Wilcza Jama

Celują w dwóch rzeczach – pstrągach i dziczyźnie. Na pstrąga jakoś usilnie nie namawiam. Co prawda mają własne stawy, na które można się gapić z tarasu, lecz jednak w Wilczej Jamie warto iść w dziczyznę. Wystrój też nie pozostawia złudzeń czy są tu jacyś weganie – nie ma ani jednego, na bank.

Jeśli w menu spotkacie carpaccio z sarny, to idźcie w nie jak w dym! Nie mówiąc o rosole z bażanta, który jest po prostu doskonały – esencjonalny, z prawdziwymi okami tłuszczu i domowym makaronem. Oni się na mięsie naprawdę znają, więc spokojnie zamawiajcie i dzika, i sarnę, i wszystko, co kiedyś miało oczy, buzię oraz plany na przyszłość. Swego czasu jeździłam do nich z Wetliny niemal każdego dnia tylko po to, żeby dobrze zjeść (i po drodze drzeć się na cały regulator do ulubionych kawałków, bo jak nikt nie słucha, to można). Pełna recenzja tutaj.

Gdzie?
Smolnik 23

 

Bar pod gontami

Oesu, to jest historia! Nie wiem od jak dawna się tam żywię, ale zaraz to policzymy. Jeśli Jasia swój przepis na pierogi ruskie dała mi jakieś pięć lat temu, a zaczęłam ją o niego prosić równo dekadę wcześniej, co daje piętnaście lat plus dwa na nabranie śmiałości, żeby w ogóle zacząć prosić, to z tego rachunku wychodzi, że od dawna. I wiem jedno – to są najlepsze pierogi ruskie w Bieszczadach (no, może ewentualnie jest jeszcze jedna taka pani, ale to było dawno i nie pamiętam wszystkiego, więc o niej na razie nie piszę; muszę wrócić).

Bar pod gontami to naprawdę jest bar i uosabia wszystko to, co pojawia wam się pod powiekami, kiedy pomyślicie „bar w Bieszczadach”. Mają genialne pierogi ruskie o cieście rozpływającym się w ustach, oczywiście okraszone skwareczkami, jest też żurek na bogato i z przytupem, są wreszcie fenomenalnie puszyste, ale nie za grube, rozpływające się w ustach naleśniki z jagodami z połonin. A jagód jest od serca w tych naleśnikach ukryte. Co gorsza, to trio jest tak dobre, że zawsze je zamawiam. Przypominam, że to są trzy porcje obiadowe. A później powoli, konsekwentnie, kęs za kęsem – zjadam.

Dam wam ten przepis na ruskie, ale pod warunkiem, że będziecie bardzo grzeczni, bo to najcenniejszy łup w mojej kuchennej karierze.

Gdzie?
Bukowiec 82, 38-613 Solina

 

Smażalnia pstrąga „Córka”

Oesu, to też jest historia. Była smażalnia, nazwijmy ją „Smażalnią A”. Taki rodzinny biznes. Była, była, ale rodzina i biznes czasem idą w parze, a czasem powstaje Smażalnia Córka. Tak oto mamy w Terce na zakręcie, z grubsza w środku nigdzie, dwie przyklejone do siebie płotami smażalnie.

Jedliśmy w obu, wracamy tylko do jednej. Ta pierwsza karmi źle przyprawioną i źle przygotowaną rybą, a ta druga jest grzechu warta i nazywa się „Córka”. Pstrągi pieczone są na żywym ogniu, a kucharz i właściciel w jednym, w sobie tylko znanych interwałach, posypuje je autorską oraz rzecz jasna sekretną mieszanką przypraw. Tylko tyle trzeba, żeby zjeść jednego z najlepszych pstrągów w Bieszczadach. Ot tak – na drewnianej ławce, przy prostym stole pod zadaszeniem typu „namiot na imprezę”. Restauracje nie mają startu. Powtarzam: nie mają startu.

Gdzie?
Terka 70

 

Oberża pod Kudłatym Aniołem

Tu nie mam żadnej historii poza rozpaczliwym szukaniem jakiegoś normalnego miejsca, gdzie po sezonie mnie nie otrują. Wiecie, tak chodziłam po ludziach, jak madka po internetach i mówiłam: „Dej jakiś namiar, dej”. Do nich trafiłam za radą kogoś miejscowego, możliwe że była to Aga Słowik-Kwiatkowska, ale nie dam sobie ręki uciąć.

Tu jest tak, wiecie, „po bieszczadzku”. Placek po węgiersku po bieszczadzku i inne takie. Ale karmią smacznie, są tu śniadania, co może być istotną informacją i jeśli się nic nie zmieniło, to można z psem. Działają cały rok, tylko po sezonie nie ma śniadań i otwierają dopiero w porze obiadowej.

Gdzie?
Cisna 130

 

Przedbieszczady

To jest świetne miejsce. Agroturystyka, która jeszcze do tego jest eko i lubi celebrować śniadania. Naprawdę fajni ludzie za tym stoją, bardzo pracowici i warto mieć ich na liście. Sprzedają sery kozie, cała litanię domowych przetworów, suszonych grzybów, miodów i bardzo dobrych nalewek, mają swoje kozy oczywiście i sielskość tego miejsca powala na kolana, ale mało kto wie, że można tu zjeść świetny domowy obiad i bez problemu dostaniecie opcję wege, choć schabowy też cieszy się wzięciem. Jest naprawdę po domowemu, z dobrymi produktami, także tymi dostępnymi pod bokiem, a więc traficie tu na czosnek niedźwiedzi, sok z mniszka lekarskiego oraz inne przyjemności. No i zasada jest taka, że je się co jest, a nie kręci nosem. To też mi się podoba – zawsze niespodzianka.

Gdzie?
Wisłok Wielki 40, 38-543 Komańcza

 

Uprzedzając pytania o Chatę Wędrowca, które oczywiście padną – znam to miejsce od momentu jego powstania, a więc od roku 2003, mam świetne porównanie i uważam, że od jakiegoś czasu to już nie to, kuchnia jest bardzo nierówna, zaś ceny wywołują uniesienie brwi. Obszernie pisałam o nich tutaj i od czasu aktualizacji postu o nieco mniej zachwyconą treść, czyli od trzech lat właścicielka uważa, że jestem jej wrogiem. Co niestety znalazło odzwierciedlenie nie tylko w różnego rodzaju wycieczkach osobistych, które ciągną się po dziś dzień, ale także w komentarzach pod postem. Pani właścicielka w końcu swoje komentarze usunęła, ale z moich odpowiedzi łatwo wywnioskujecie co w nich było napisane. Niesmak i tyle.

 

Bieszczadzka Koza

Choć nie jest to knajpa, to spośród wszystkich serowarów, o których pisałam w przewodniku Olę chciałabym wyróżnić szczególnie. Jej sery nie mają sobie równych i musicie o tym wiedzieć, a ponieważ w każdym odwiedzonym miejscu przyjrzałam się bardzo dokładnie warunkom, w jakich powstają sery, to wiem, że u Oli można jeść z podłogi. Jeśli turyści nie ograbią jej z zapasów, to zwykle jest w czym wybierać: świeże, wędzone, z najróżniejszymi dodatkami. Jej sery są wyjątkowo smaczne, wiec jedźcie tam i jedzcie je. Dla dzieciaków dodatkową (albo jedyną, umówmy się) atrakcją będą pewnie kozy, które pasą się tuż przy domu, zaś dla starszych piękny widok na pasmo Otrytu.

A teraz mówię coś tylko Wam, więc dobrze by było, żebyście z tego korzystali z rozwagą i należytym szacunkiem, bo to coś, czego nie ma w ofercie. Zróbcie tak: pojedźcie do Oli pierwszego dnia pobytu w Bieszczadach, kupcie sobie trochę serów, żebyście w najbliższym czasie mieli co jeść, a Olinkę ucałujcie w mankiet i powiedzcie, że płacicie jak za prezydenta, jeśli tylko da się uprosić i będziecie mogli u niej zamówić pierogi ruskie z kozim serem. Ładnie poproście, uśmiechnijcie się, powiedzcie, że to dla dziecka i że dziecku nie wolno od ust odejmować, nie wiem, cokolwiek byle ją przekonać. Jeśli się zgodzi, to wygraliście życie.

Gdzie?
Smolnik. Trzeba skręcić tak jak do cerkwi i Wilczej Jamy (nie do przeoczenia) i pojechać prosto drogą z betonowych płyt. Po ok. 200 m. będzie znak.

Miejsca, o których także warto wspomnieć to sławna Siekierezada w Cisnej, która karmi jak cię mogę, ale wciąż jest świetnym miejscem na piwo i honorowo jasne pełne należy tu wypić – koniecznie przy barze, inaczej się nie liczy oraz Sielskie Sioło w Wetlinie, w którym przede wszystkim zaopatrzycie się w przyzwoite wino. Co w Bieszczadach samo w sobie jest jak wygrana w totka.

Smaczności!

Magda

Spodobał Ci się post? To podaj dalej!

 

Artykuł Gdzie dobrze zjeść w Bieszczadach – miejsca sekretne i nie tylko pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.


Dym na Wodzie, czyli co Sebixy robią z polską gastronomią

$
0
0

Dym na Wodzie był na mojej liście od bardzo dawna. Słyszałam o tej restauracji wyłącznie pozytywne opinie, także od znajomych szefów kuchni, poza tym slow food plus Top Chef równa się – idę. Nie było opcji, musiałam tam w końcu dotrzeć. I jedzenie mnie nie zawiodło. Zawiodło mnie coś innego.

Wnętrze jest piękne, natomiast ogródek przypomina letni ogródek piwny. I to jest pierwszy dysonans. Na niewielkich, tanich stolikach zamaszyste talerze o rantach jak lotniskowiec wyglądają nie na miejscu, podobnie jak cała litania burgerów w menu zaraz obok naprawdę przemyślanych dań, które bardziej ciążą w stronę fine diningu, niż street foodu. Hm, co tu zaszło? Menu jest bardzo rybne i nie pozostawia wątpliwości, że jesteśmy nad morzem, choć te burgery powodują lekkie uniesienie brewki. Myślę sobie, że Dym w założeniu miał być wyrafinowaną, jakościową odpowiedzią na proste smażalnie. A później poszedł na czołowe z Sebixami.

Jesteśmy pierwszymi gośćmi i chyba obsługa nie spodziewała się, że ktoś przyjdzie dwie minuty po otwarciu. Trochę jeszcze nie do końca ogarniają, brakuje Aperolu, który ma zaraz przyjechać ze sklepu, lecz nigdy nie przyjeżdża, wiecie, takie detale. Campari też nie ma, więc nici z mojego ulubionego Negroni. W ogóle mnie to nie rusza. Z dużym zaciekawieniem obserwuję jak w skrajnie turystycznym miejscu funkcjonuje restauracja, która chce robić trochę fajniejsze rzeczy, niż dorsz z frytkami.

Zamawiamy kilka dań, które wydają nam się najbardziej interesujące. Na początek wątróbki z dorsza z tatarem z malinówki, poppingiem z kaszy gryczanej i kaparami (22 zł). Powiedziałabym, że jest to rzecz dla koneserów intensywnie rybnego smaku. Bo to jest tak: wątróbkę z dorsza da się kupić w słoiku i ma ona rybny smak, owszem, ale też konsystencją i jakimś powidokiem smaku blisko jej do foie gras. Tu jednak mamy wątróbkę nie ze słoika, tylko z ryby i ten smak jest daleko bardziej intensywny. Ma delikatną, niemal kremową konsystencję i o ile pomidory w moim przekonaniu nie grają tu istotnej roli, to już kapary są świetnym, zaznaczającym swoją obecność kontrapunktem, podobnie jak budujący wielowymiarową strukturę tego dania popping. Tylko ten listek rukoli jest bez czci i godności osobistej.

dym na wodzie ustka

dym na wodzie ustka

Dalej mamy zupę dnia (14 zł), która jest tak drażniącą cholerą, że ilekroć o niej pomyślę, to moje ślinianki natychmiast zaczynają pracować. Jest fenomenalna, choć Jacek mówi, że dziwna, ale w tym dobrym sensie. Na talerzu mamy coś w rodzaju consomme, w którym na pierwszy plan wysuwa się tak skondensowany smak pomidora, że kręci się w głowie, do tego liście szpinaku i rybna wkładka. Piszę ten tekst dość późno, jak na moje standardy, bo aż trzy tygodnie po wizycie w Dymie, ale smak tej zupy jest wciąż bardzo żywy w mojej pamięci. Kwaśna jak diabli, ale gdzieś na końcu ten smak jest jednak wytłumiony, lekko tłusta, szalenie intensywna i przełamana delikatnymi kawałkami troci bałtyckiej. Nieźle, jak na „zupę dnia”, nie sądzicie?

dym na wodzie ustka

Dalej jest śledź bałtycki w oliwie kaszubskiej z suszoną żurawiną, jabłkiem z chrzanem i ketchupem z buraka (22 zł). Połączenie smaków dość klasyczne, ale warto zwrócić uwagę na dwa elementy tego dania: śledzia i ketchup. Przede wszystkim jest to śledź dobrej jakości, zupełnie jak u naszych przyjaciół za zachodnią granicą. Piszę o tym dlatego, że nad Bałtykiem trudniej o dobrego śledzia, niż o dobre dziecko. A ketchup ma w sobie wszystko – odpowiednią kwasowość, nutę słodyczy i tonę umami. Piękna sprawa, zwłaszcza w połączeniu z musem jabłkowym. Aha, bardzo mnie cieszył dodatek różowego pieprzu, dla mnie ten smak był ważnym i potrzebnym elementem dania. Rukoli nie szanuję.

dym na wodzie ustka

Moim totalnym zachwytem były pierogi z koziną (24 zł), które – zaklinam Was – koniecznie zamówcie, jeśli trafi Wam się być w Dymie. Idealnie miękkie, rozpływające się w ustach ciasto szczodrze nadziane mięciutką, delikatną koziną z dodatkiem kurek. To są piękne smaki i naprawdę warto mieć to danie na uwadze.

dym na wodzie ustka

dym na wodzie ustka

Krokieciki z dzikiej troci bałtyckiej (25 zł) podane są z lekko pikantną salsą z ananasa i sosem holenderskim. Panierka nie jest tłusta, chrupie jak trzeba, a wnętrze kryje nie papkę lecz niejednorodne kawałki ryby, dzięki czemu fajnie czuć jej smak. Rukoli wciąż jednak nie szanuję.

dym na wodzie ustka

Troć bałtycką z kremem z groszku (48 zł) zamawiam nie z powodu ryby, ale dlatego, że towarzyszą jej moje ukochane arancini. Królestwo za dobre arancini! Ryba jest właściwie poprawna jeśli chodzi o strukturę mięsa, może minimalnie za sucha, ale skórka mogłaby być chrupiąca, a nie jest. Ja bym ją po prostu bastowała na dobrze rozgrzanej patelni, ale ja się nie wtrącam, tak tylko rzucam w przestrzeń. Za to arancini! Och, Sycylio, jak ty mi się przypomniałaś! Są chrupiące z wierzchu, ale nie tłuste, a mozzarella ciągnie się na pół metra. Uwielbiam.

dym na wodzie ustka

Na deser vege krówka (17 zł), która jest niczym wobec pięknych smaków, jakich dopiero co doświadczyliśmy. Niczym policzek. Bita śmietana z mleka kokosowego jest wodnista w strukturze, nie ma żadnej treści (jeśli wiecie co chcę powiedzieć), a powbijane w nią kawałki chrupiącej krówki smakują trochę słodko, a trochę jak dykta. Zupełnie jak blok czekoladowy z głębokiego PRL-u. Złe skojarzenie. Bardzo złe. Dobre truskawki na spodzie ale to trochę za mało.

dym na wodzie ustka

 

Dużo sprzeczności jest w tym miejscu, trochę jakby chciało zaspokoić wszystkie gusta, co jest dla mnie w jasny sposób wymuszone przez nadmorski, bezlitośnie turystyczny rynek. Myślę, że taki biznes może być wielką lekcją pokory.

Bo choćby to były najbardziej finezyjnie poskładane burgery, aby zabić wyrzut sumienia z powodu ich robienia, wciąż są burgerami. To nie gra, ale też rozumiem tę grę. Widziałam co ludzie obok zamawiali, mimo naprawdę ciekawego menu. Zgadza się – burgery. No, kurwa. To jest takie smutne, bo w Ustce, którą skądinąd dość dobrze znam, prawie wszystko stoi najtańszym dyskontowym śmieciem i zestawem obiadowym za 15,99 plus cola gratis. I mam taką myśl, że nie mam nawet wielkiej pretensji do knajpy, bo to jest biznes i musi się dostosowywać do potrzeb rynku. Bardziej mnie krępuje, że rynek wciąż nie wyrósł z tego typu potrzeb na tyle, żeby utrzymać chociaż jedną knajpę w mieście, która nie będzie musiała serwować burgerów.

A jaki to jest rynek niech zobrazuje Wam sytuacja, która wydarzyła się dwa metry ode mnie oraz pozostałego tuzina gości (co prawda nie na terenie restauracji, tylko obok, ale za to z pełnym zainteresowaniem publiczności): gdzieś między przystawką a głównym za murek oddzielający budynek, w którym znajduje się restauracja od chodnika wszedł pan z małym chłopcem. Wysikał chłopca kulturalnie na murek, a nie na buty i bardzo z siebie zadowolony, wraz z potomkiem, dołączył do czekającej na nich mamusi. Oklasków nie było, bo wszyscy zamarli. Poznajcie, Kochani – to właśnie jest Sebix, Brajan i Karyna, prawdziwa polska rodzina.

Cztery świnki nie za Sebixa, tylko za vege krówkę. Na Sebixa żodyn nie ma wpływu. Żodyn!

Rachunek.

Magda

Info

fb
ul. Żeromskiego 1, 76-270 Ustka

Szef kuchni: Rafał Niewiarowski

To jest dobre jedzenie, więc podaj dalej!

 

Artykuł Dym na Wodzie, czyli co Sebixy robią z polską gastronomią pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

6 naturalnych kosmetyków, które naprawdę działają i kosztują grosze

$
0
0

O kosmetykach chyba jeszcze nie było. A przerobiłam ich multum, łącznie z tymi wszystkimi dziwnymi patentami z internetu, które nie miały prawa działać. I nie działały. Po głębokiej fazie na kosmetyczny odłam You Tube’a zostały mi dwie rzeczy: dobra lokówka i głębokie przekonanie, że najbardziej niezawodna jest natura.

 

Co mi dał You Tube?

 

Jakieś sześć, może siedem lat temu przeżywałam głęboką fascynację kosmetycznym odłamem You Tuba. Serio. Wtedy to jeszcze nie były kanały z milionami obserwujących, ale miałam kilka ulubionych i skutkowało to ponadprzeciętnym wydawaniem forsy na kosmetyki, a koreańskich używałam zanim to było modne. I wtedy jeszcze horrendalnie drogie, bo nie były dostępne w Polsce i trzeba je było ściągać z daleka. Zatrzymałam się w momencie, kiedy „wieczorne rytuały” zaczęły przybierać absurdalną formę i liczyły kilka kosmetyków używanych w odpowiedni sposób oraz w odpowiedniej kolejności. To nie dla mnie. Ja chcę szybko, skutecznie i możliwie naturalnie.

Na kolorówce przejechałam się zbyt wiele razy i jednak najlepiej w tej kwestii sprawdza się u mnie minimalizm. Jeśli tusz do rzęs, to od lat ten sam ulubiony. Jeśli cienie do powiek, to dwa kolory, a nie papuzia paleta, której i tak nie zużyję. I tak dalej. Nie używam zbyt wielu kolorowych kosmetyków, więc nie mam też większego kłopotu z ich wyborem – po prostu mam swoje przeboje, których się trzymam.

Z pielęgnacją jest trochę trudniej, bo choć według opisu konkretny kosmetyk powinien pasować do mojego typu skóry i jej potrzeb, często okazywało się, że jest nam zupełnie nie po drodze. Wyjątkiem, który nigdy mnie nie zawiódł są kosmetyki naturalne. I o ile rano krem jest w porządku (ale zawsze wybiorę raczej apteczny, niż drogeryjny), to wieczorem zawsze stawiam na naturę. Bo natura nigdy mnie nie uczuliła, nie zapchała porów, ani nie zrobiła żadnej innej krzywdy. W nocy najlepiej się regenerujemy stąd uważam, że to jest ten moment, kiedy warto zrobić skórze naprawdę dobrze i dać wszystko, co najlepsze. Przez te wszystkie lata wyłoniłam kilku liderów – produkty o czystym składzie, pełne dobroczynnego wpływu na skórę i włosy. Mam je zawsze w swojej kosmetyczce. Co więcej, jeśli weźmiemy pod uwagę ich wydajność, są to kosmetyki bardzo tanie.

 

Moje przeboje

 

1. Woda różana

Uwielbiam nie tylko za zapach. Pamiętam, że lata temu trafiłam w Bułgarii na sklep z kosmetykami wyłącznie różanymi i wpadłam w amok. Od tej pory mam ją zawsze, choć używam też innych hydrolatów, o których zaraz. Przede wszystkim jest bardzo łagodna i moja skóra ze skłonnością do buntu nigdy źle na nią nie zareagowała. Ma właściwości tonizujące, redukuje nadmiar sebum, zmniejsza pory i może stanowić bazę dla innych kosmetyków, na przykład maseczek, ale może być też używana tak samo jak woda termalna, a więc do odświeżenia w ciągu dnia – wystarczy przelać ją do butelki z atomizerem. Jest bardzo uniwersalna i dobrze sprawdza się przy każdym rodzaju skóry.

2. Hydrolaty

Hydrolat powstaje podczas destylacji z parą wodną konkretnych roślin – w ten sposób otrzymujemy olejek eteryczny i wodę podestylacyjną, która zawiera cenne substancje roślinne. Wykorzystanie hydrolatów jest takie samo, jak w przypadku wody różanej, jednak w zależności od rośliny, z której pochodzą mają różne zastosowanie: jedne mają mocniejsze działanie przeciwzmarszczkowe, inne sprawdzą się przy cerze problematycznej. Bardzo lubię hydrolat z kocanki, który ma specyficzny zapach, ale świetnie sprawdza się w przypadku skóry płytko unaczynionej, podobnie jak ten z liści oczaru. Zwykle używam ich zamiennie z wodą różaną.

3. Olej z nasion wiesiołka

Polskie złoto. Oprócz tego, że zimnotłoczony olej z nasion wiesiołka zawiera dużą ilość nienasyconych kwasów tłuszczowych (czyli tych dobrych), wzmacnia odporność, chroni układ krążenia i warto przyjmować go doustnie, jest też świetnym zamiennikiem dla kremów. Zwłaszcza stosowany na noc, kiedy skóra nie jest obciążona żadnymi innymi kosmetykami, sprawdza się znakomicie jako antyoksydant i strażnik dobrego nawodnienia skóry – rano buzia jest gładka, promienna i miękka jak pupa niemowlaka. Ostatnio miałam okazję przyjrzeć się całemu procesowi produkcji w poznańskim zakładzie produkującym suplementy diety – firmie Gal, którą na pewno znacie z takich właśnie naturalnych produktów. Ciekawostka przyrodnicza – zdarza mi się wprost z kapsułek wyciskać olej na skórę (choć Gal ma także wersję twist-off), bo to bardzo praktyczne zwłaszcza w podróży, kiedy zawartość kosmetyczki ograniczam do minimum, ale teraz już wiem dlaczego warto to robić. I w ogóle nie chodzi o wygodę.

Otóż w laboratorium Gal popytałam trochę o świeżość olejów, bo myślałam, że może jest jakiś tajny sposób na rozpoznanie tego nieświeżego. Wiecie, taki ogólny patent, który wszystkim nam się przyda. No więc nie ma. Poza tym, że robi się gorzki nie istnieją żadne przesłanki, by naocznie stwierdzić jego świeżość lub jej brak. Właśnie dlatego ten zamknięty w kapsułkach jest lepszy od butelkowanego, bo to właśnie one stoją na straży jego świeżości – po prostu każda porcja ma kontakt z powietrzem dopiero po przekłuciu kapsułki.

Zawsze mocno kibicuję polskim markom, które robią dobrą robotę. Gal to firma rodzinna i to zaangażowanie po prostu widać, ale tym co ujęło mnie najbardziej są rzeczy, o których raczej nie wiecie. Na przykład to, że mają swoje pasieki i to z nich pochodzi pyłek pszczeli, który sprzedają. Albo że całą linię dystrybucyjną mają absolutnie nowoczesną i zbudowaną pod ich potrzeby. Proszę bardzo – takie rzeczy w Poznaniu!

4. Olej kokosowy

…ale do włosów. Ktoś powie, że olej kokosowy jest drogi. Nie jest, biorąc pod uwagę jego zużycie. Mnie słoik stosowany jako maseczka do włosów wystarcza na blisko rok. I działa. Jak się obijam i przestaję go używać włosy dość szybko robią się suche, mają tendencję do łamania i zaczynam wyglądać jak miotła. Wyraźną poprawę widać już po jednym zastosowaniu. Zwykle zostawiam olej na włosach na noc. Po takiej terapii nie potrzebuję odżywki po myciu – włosy są sprężyste, nie puszą się, są błyszczące i gładkie. Wiem, że pomysł z nakładaniem oleju (jakiegokolwiek) na włosy może się wydawać dziwny, ale to działa lepiej, niż jakakolwiek odżywka, jeśli tylko stosujemy ten zabieg regularnie. W moim wypadku optium to dwa-trzy razy w tygodniu.

5. Savon noir

Czyli czarne mydło. Wytwarza się je z czarnych oliwek i oleju oliwnego, jest całkowicie naturalne i spokojnie można go używać również u dzieci. Sama pasta może nie wygląda zbyt zachęcająco, ale po zmieszaniu z wodą robi się przyjemną emulsją, która nie tylko myje, ale w połączeniu z rękawicą pelleingującą usuwa martwy naskórek i pobudza skórę do regeneracji. Z powodzeniem zastępuje mi więc wszelkie cukrowe peelingi, nie mówiąc o tych z kawy, które może i fajnie działają, tylko problem polega na tym, że kawy nie wolno wrzucać do kanalizacji, bo zapycha rury, więc nie wiem gdzie miałabym się z takiego peelingu spłukać? Bo wąż ogrodowy raczej nie wchodzi w grę. Ponadto savon noir nie podrażnia, zawiera dużo witaminy E, a więc działa przeciwzmarszczkowo i można je zmieszać z glinką oraz hydrolatem, by otrzymać bardzo skuteczną maseczkę. No, orkiestra, nie kosmetyk!

6. Glinka

Podobnie jak  w przypadku hydrolatów warto wcześniej poczytać i wybrać glinkę odpowiednią dla naszego typu skóry. Natomiast ogólna rada jest taka, by unikać tych, które w składzie zawierają antyzbrylacze, emulgatory czy substancje zapachowe. Najlepsze w glinkach jest to, że są naturalne. Jeśli kupuję w proszku, to do jej rozmieszania używam któregoś hydrolatu lub wody różanej, a w przypadku cery suchej można dodać również olej z wiesiołka lub inny, który nam służy. W przypadku glinki bardzo cenię jej właściwości oczyszczające i ściągające. Oraz to, że jak wychodzę z łazienki z zieloną maseczką na twarzy, to straszę Jacka. Działa. Za. Każdym. Razem.

Chętnie poczytam o Waszych naturalnych przebojach, więc nie krępujcie się.

Piękności!

Magda

Partnerem merytorycznym postu jest firma Gal, polski producent suplementów diety z ponad 25-letnią tradycją. Ich produkty możecie kupić tutaj lub w dobrych aptekach stacjonarnych.

 

Spodobał Ci się post? To podaj dalej!

 

Artykuł 6 naturalnych kosmetyków, które naprawdę działają i kosztują grosze pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Winny Garaż – koniecznie musicie tu zjeść. Wszyscy!

$
0
0

Rzadko piszę aż tak na gorąco. Kwadrans temu wróciłam do domu i tak mi spieszno się tym z Wami podzielić, że mylę literki. Ale tak naprawdę to nie jest moje odkrycie sprzed kilku godzin, bo o Winnym Garażu wiem od kilku lat. Wczoraj jednak pierwszy raz tam jadłam. I przepadłam.

I tak dla odmiany to nie jest historia o jedzeniu, to znaczy też, ale nie tylko. Jedzenie jest świetne i zaraz do niego dotrzemy. Ale to jednak bardziej historia o miejscu, które stoi na jakimś pieprzonym hedonistycznym czakramie. Jak się dobrze dostroicie, nastawicie na fajną energię, to gwarantuję, że będziecie tu chcieli zostać dłużej lub na zawsze. I Wasze pieski też.

Kawałek za Konstancinem, hen w lesie, jest Garaż. Na serio garaż, bo najpierw sprzedawali tu wino z garażu właśnie, a później ludzie do tego wina zapragnęli jeść. I tak powstała fajna, przytulna knajpa, choć nazwa została i fajna selekcja win też. Nie bójcie się odległości od centrum miasta, jak Wam pisałam o Podkowa Wine Depot to też mieliście kawałek, a jakoś w niczym Wam to nie przeszkodziło.

Tu jest tak przyjemna energia, że jeśli będziecie mieli gorszy dzień, to możecie pojechać do Garażu i się naładować jak bateryjka. I naprawdę czuć, że ludzie, którzy tu pracują lubią to, co robią, lubią to miejsce i siebie nawzajem. Lubią też gościć innych i żeby ci inni przychodzili z pieskami. Ja wiem, że „za Konstancinem” plus wino znaczy mniej więcej tyle, że ktoś nie pije i prowadzi, ale podpowiem, że na ścianie znajdziecie wypisany kredą numer do zaprzyjaźnionego taksówkarza, który odstawi Was do domu i nie policzy jak za prezydenta, więc ta wycieczka z miejsca robi się jeszcze przyjemniejsza.

Ważny tu jest produkt, gotują domowo, to nie są skomplikowane rzeczy, ale szalenie smaczne i od serca. Jest też babcia Halinka, która piecze wszystkie ciasta i babcia Halinka nie jest produktem marketingowym, tylko prawdziwym człowiekiem. Tu jest tak ko-ko-ko cudownie, że naprawdę musiałam się wykazać silną wolą, aby wreszcie wstać od stołu i wrócić do domu. Będziecie mieli identycznie, gwarantuję.

Zjedliśmy tu znakomitą grzybową (17 zł) na świeżych podgrzybkach, która smakowała zupełnie jak w domu i nikt nie pożałował grzybów. Zaraz za nią tatar wołowy (36 zł) z klasycznymi dodatkami – żółtkiem, ogórkiem kiszonym, kaparami, odrobiną musztardy… Takie proste rzeczy, ale cholernie cieszące.

winny garaz

winny garaz

A giczka jagnięca z karmelizowanymi buraczkami i duszonym jarmużem (47 zł)? Poezja! Idealnie delikatne, rozpadające się pod naporem widelca mięso, słodkawe buraczki i świetnie doprawiony jarmuż. To naprawdę nie są skomplikowane rzeczy, ale szalenie smaczne. I koniecznie, koniecznie zamówcie pierogi z cielęciną (38 zł), bo w przeciwnym wypadku ominie Was w życiu coś ważnego. Ciasto jest cienkie i delikatne, tak samo jak nadzienie rozpływa się w ustach, a tego ostatniego jest dużo, podobnie jak idealnej okrasy. Tu moglibyśmy poprzestać, bo porcje są godne i po pierogach ledwo mogłam złapać oddech… No dobra, tu poprzestaliśmy, a bezę babci Halinki zabraliśmy na wynos i zaraz zamierzam ją zjeść do porannej kawy.

winny garaz

winny garaz

winny garaz

Mili moi, róbcie rezerwacje, bierzcie pieski, dzieciaki oraz przyjaciół i jedźcie do Winnego Garażu jak najszybciej. Podrapcie kotkę Marysię za uchem, jedzcie, pijcie i cieszcie się miejscem, które powstało z miłości do ludzi. Serio, w tym kraju są jeszcze tacy, którzy lubią ludzi. Szok, niedowierzanie, cała Polska wpadła w stupor.

Rachunek.

Magda

Info

www fb
ul. Mazowiecka 8, Dobiesz, gm. Góra Kalwaria

Artykuł Winny Garaż – koniecznie musicie tu zjeść. Wszyscy! pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

5 rzeczy, które ułatwiają mi życie

$
0
0

Jeśli coś może mi ułatwić życie, to pierwsza stanę po to w kolejce. Serio. Od zawsze wychodzę z założenia, że nie jestem na świecie za karę i w związku z tym korzystam z dobrodziejstw XXI wieku pełnymi garściami. W końcu mogłam się urodzić w średniowieczu i wodę do gotowania nosić w wiadrze, zgadza się? Ale mi się trochę bardziej poszczęściło. Wam też. Poniżej moje aktualne przeboje.

 

1. Oczyszczacz powietrza

To jest tak oczywiste jak fakt, że po nocy przychodzi dzień. Tylko czasem trudno je odróżnić, bo powietrze można ciąć maczetą. Nie będę się pastwić nad jakością powietrza w Polsce, jaki koń jest każdy widzi. Ja cierpię kiedy idę na spacer z psami. Mam krótki oddech, chyba najbardziej czuję to w oskrzelach, mam ataki kaszlu i po prostu źle mi się oddycha. Oczyszczacz to jest inwestycja w zdrowie, w dobry sen i brak bólu głowy. Wiecie jak dobrze się śpi w pomieszczeniu, w którym jest czyste powietrze? Jak niemowlak.

Moje maleństwo jest ładne, a to też ważne, ma filtr HEPA, usuwa nie tylko zanieczyszczenia, ale również alergeny i brzydkie zapachy, działa na pilota i ma jeszcze dwie funkcje, które są przefajne: zimą działa jak grzejnik i grzeje zgodnie z temperaturą, którą ustawimy, a latem przejmuje rolę klimatyzacji i… chłodzi. Love! Więcej o tym konkretnym modelu tutaj.

2. Pomost między analogiem a współczesnością

O jakie to jest dobre i godne! Wreszcie ktoś pomyślał do niewolnikach papieru. Czyli o mnie. Bo ja jestem do bólu analogowa. Mam mnóstwo zeszytów, kajecików, Moleskiny mam do wszystkiego: do przepisów, do podróży, do recenzowania restauracji, kolekcjonuję ciekawe zeszyty, mam kilka oprawionych w skórę i cały wielki stos już zapisanych. Mon Dieu, ileż tam jest zapisanych genialnych pomysłów na podbój świata! Natury nie oszukasz, ja już nigdy nie przestawię się w stu procentach na elektronikę. Kindla też mam. Niestety nie widać go już spod warstwy kurzu.

I wreszcie ktoś pomyślał o takich, jak ja. Tych, co nie potrafią żyć bez papieru, ale jednak chcieliby tak trochę nadążać za resztą świata. Moleskine+ to taki magiczny zeszyt z magicznym długopisem, który wszystkie notatki natychmiast przenosi do aplikacji w telefonie. Można je grupować tematycznie, można kolorować, w rogu kartki wystarczy zaznaczyć kopertę, aby całą stronę wysłać mailem (totalnie użyteczna rzecz, kiedy chcecie komuś wytłumaczyć przez telefon coś, co najłatwiej byłoby narysować). Kocham ten kajecik pasjami. Można go kupić w salonach Lifestyle Designers i pooglądać tutaj.

3. Rozwiązanie (prawie) wszystkich problemów

Co robicie jak Wam się zepsuje samochód albo ucieknie samolot i aktualnie znajdujecie się w środku nigdzie? Można zadzwonić do mamy i się rozpłakać, ale można też do concierge’a. Wiele banków ma tę usługę, niektórzy mają, choć w nieco innym zakresie, także w swoich biurowcach. To jest takie dobre. Pamiętam, że raz zlecaliśmy nawet znalezienie szklanego kielicha do blendera, bo się stłukł. To jest jeden telefon, który bywa remedium na bardzo wiele niedogodności. Potrzebujesz hydraulika? Nie ma sprawy. Biletów na koncert? Pyk i masz. Concierge to też firewall przed spychologią, którą praktykuje tak wiele firm. Prosty przykład:

– Halo, assistance? Samochód mi nie jedzie, choć jeszcze się toczy.
– Jak się toczy, to nie dotyczy. Pani zadzwoni jak przestanie.

v.s.

– Halo, concierge? Samochód mi nie jedzie, choć jeszcze się toczy.
– Proszę się zatrzymać i podać współrzędne. Niebawem podstawimy samochód zastępczy.

Tak że tak.

4. Dieta pudełkowa

O diecie pudełkowej pisałam już coś między pięćdziesiąt a sto razy. To jest mój falochron przed tyłkiem, który zaczyna niebezpiecznie falować. Wiecie doskonale, że od czterech lat regularnie wracam do LightBoxa. Przetrenowałam ich wersję bezglutenową, śródziemnomorską, 1200 kcal, itd. I jak obiecują minus 5 kg w miesiąc, to jest minus 5 kg. Co więcej – byłam, widziałam jak jest przygotowane to jedzenie i wsadziłam nos do każdej chłodni. Właśnie dlatego im tak ufam. Możecie o tym poczytać tutaj.

Nie mogę o swoim życiu powiedzieć, że jest ustabilizowane i przewidywalne. Jest dokładnie odwrotnie. Czasem mam taki tydzień, kiedy mogę sobie pozwolić na dres i książkę w środku dnia, ale częściej gonię. I naprawdę ostatnią rzeczą o jakiej wtedy myślę jest gotowanie. Zwłaszcza, że wiecie – tego makaronu dla dwóch osób naprawdę nie da się ugotować w sam raz, zawsze wychodzi jak dla wojska. I na taki zabiegany tydzień – klik, klik – pudełeczka, proszę bardzo. Zbilansowane, różnorodne i jako jedyne na polskim rynku posiadające certyfikat Instytutu Żywności i Żywienia. Do tego w dowolnej konfiguracji: z weekendem, bez weekendu, z kolacją lub bez jeśli zamawiacie do biura. Godne zastępstwo byle czego łapanego w biegu czy tam innego Pana Kanapki, tfu, na psa urok.

5. Zakupy przez internet

Hola, hola, nie wszystko. Ryby czy warzywa lubię wybierać sama i tam, gdzie wiem, że są świeże. Ale w przypadku ciężkiego kalibru, takiego jak pięć zgrzewek wody czy chemia do domu nie mam litości. A prawda jest taka, że gdybym mogła, to wszystko bym kupowała w internecie. O ile z supermarketami jest dość łatwo, to z ciuchami gorzej. Ale lata doświadczenia robią swoje i na zdjęciu potrafię rozpoznać czy ciuch jest dobrze skrojony, czy nie (pro tip: jak pogrubia modelkę, która nosi rozmiar 34, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że z nas zrobi beki). Powiedzmy, że dużo podstępów jestem w stanie wyeliminować li tylko na podstawie zdjęć. Jak chcecie więcej o tych zakupowych patentach, to dajcie znać, napiszę osobny post. Ale miłość ma do zakupów przez internet wielką jest i raczej nic tego nie zmieni.

Magda

Lubisz sobie ułatwiać życie? Podaj dalej, niech inni też mają miło!

 

Artykuł 5 rzeczy, które ułatwiają mi życie pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Arigator Ramen Shop – chcę się tu ustawiać w kolejce

$
0
0

To jest ciekawa sytuacja, bo miasto stołeczne, nazywane przez niektórych Wsią Wszawą, zupełnie nie wiem dlaczego, przecież to perła wśród europejskich stolic, stoi ramenem dość mocno. Właściwie na tle innych dużych miast mamy tu małą Japonię – ramenów do wyboru, do koloru. A Arigator to dopiero drugi lokal po Vegan Ramen Shopie całkowicie poświęcony temu jakże pysznemu daniu.

Zwykle w menus ramen pojawia się obok innych pozycji, czasem mniej, czasem bardziej, a czasem w ogóle nie związanych z Japonią. Takie trochę „wszyscy robią, to my też”. Po przekroczeniu progu Arigatora w mojej głowie pojawiło się natychmiastowe skojarzenie z kalifornijską Daikokuyą – to właśnie w Los Angeles zjadłam jeden z najlepszych ramenów w życiu. Tamten lokal, również z otwartą kuchnią, stylizowany na lekko nadgryzioną zębem czasu, znajdującą się gdzieś w ciemnym zaułku ramenya karmi jak szatan. Marzy mi się analogiczne miejsce w Warszawie. I niech się ustawiają kolejki, ja chętnie poczekam, byle ramen był równie porywający.

arigator ramen warszawa

W Arigatorze mamy krótkie menu – pięć ramenów, sześć przystawek i dwa desery. Jesteśmy we dwójkę, więc przyswajamy dwie przystawki, trzy rameny i jeden deser. Miejsca jest malutko, ale taka specyfika, to nie jest przestronna restauracja z białymi obrusami. Do obsługi nie mam uwag, jest miła i sympatyczna, wyluzowana adekwatnie do wnętrza. Tylko tempo podania kolejnych dań jest nie do końca takie – zanim na dobre dobierzemy się do przystawek przed nami lądują już dwa rameny. Ale po kolei.

arigator ramen warszawa

arigator ramen warszawa

arigator ramen warszawa

Zaczynamy od znakomitego, ultra delikatnego boczku kakuni, którego jednoznaczną słoność ładnie znosi słodki sos śliwkowy. Boczek jest zdecydowanie na tak. Słabiej wypadają pierożki gyoza, które szczycą się znakomicie doprawionym wieprzowym nadzieniem, lecz ciasto leży – ranty są grube, twarde i suche. Zupełnie, jakby je odgrzano w mikrofalówce. Warto jednak pochylić się nad sosem, który ma w sobie wszystko – odpowiednią kwasowość, balansującą ją nutę słodyczy i nieco pikanterii. Wszystko to tworzy smak, który długo pozostaje na języku i wspomina się go z dużą przyjemnością.

arigator ramen warszawa

arigator ramen warszawa

No dobrze, a teraz do adremu, jak mawiają puryści językowi. Pierwsze dwa rameny, które zamawiamy to mięsny shoyu i rybny kuro. Shoyu jest przyjemny, naprawdę smaczny, co prawda jajko w herbacie mogłoby być dłużej marynowane, ale nie czepiam się. Mam natomiast pretensje do makaronu, który jest lekko rozgotowaną kluchą i brak mu sprężystości. Wiem, że marony mają domowe i zakładam, że jeszcze dopracują recepturę. Na początku myślałam, że po prostu przetrzymaliśmy je w gorącym bulionie kończąc jeszcze przystawki, bo w przypadku kuro był taki sam, ale nie i zaraz wyjaśnię jak to ustaliłam. Shoyu jest słony jak trzeba, ale chyba ciut brakuje mu głębi. Więcej umami!

arigator ramen warszawa

Czarny jak dusza posłanki Pawłowicz kuro jest świetny. Sepia robi swoje i daje długi, głęboko satysfakcjonujący posmak. Uwagi mam natomiast dwie: makaron jak wyżej i całkowity brak dorsza w naszej misce, choć w menu stoi na pierwszym miejscu. Za to kalmary cięte w krążki są ultra delikatne i wyjątkowo smaczne.

arigator ramen warszawa

Później domawiam jeszcze veggy ramen, bo jestem ciekawska i chcę sprawdzić jak wypadają na tle Vegan Ramen Shopu, który smakiem swoich zup bije wszystkie mięsne w mieście. W sumie to odważne mieć coś takiego w menu. Przede wszystkim makaronu próbuję natychmiast po pojawieniu się miski przed moim nosem. Sytuacja jest identyczna jak w dwóch poprzednich przypadkach, czyli klucha. Czyli nie chodzi o to, że za długo przetrzymaliśmy makaron w gorących wywarach. Czyli on po prostu taki jest. Poprawcie to, błagam, bo ja bardzo chcę ustawiać się do Was w kolejce.

Poza tym veggy można sobie zupełnie odpuścić, bo to bulion warzywny zmiksowany z tymi warzywami, na których się gotował. Gdyby nie przyprawy idealna zupka dla bobasa. Dziękuję, ale nie.

arigator ramen warszawa

Deser jest prosty i smaczny – mascarpone i kawałki biszkoptu posypane matchą. Nie wiem czy mam coś do dodania na temat deseru?… Chyba nie, bo smak wyobrazicie sobie bez żadnego wysiłku.

arigator ramen warszawa

Reasumując – miejsce z dużym potencjałem i życzę im jak najlepiej. Z chęcią będę wracała choćby po to, żeby sprawdzić jak ma się sprawa makaronu. Ogóle wrażenie jest zdecydowanie na plus, więc spokojnie możecie pobieżyć do stajenki i przyjemnie napełnić brzuszki. Jakoś mam takie przeczucie, że oni to wszystko dopieszczą, ukochają i będzie cudnie.

Rachunek.

Magda

Info

fb
ul. Piękna 54, Warszawa

Też lubisz ramen? To podaj dalej!

Artykuł Arigator Ramen Shop – chcę się tu ustawiać w kolejce pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Śniadania Mistrzów: idealnie kremowy twarożek z jogurtu greckiego – przepis

$
0
0

Nie wiem dlaczego nie robiłam tego wcześniej, ale to jakieś dramatyczne przeoczenie. Ten twarożek jest tak prosty, szybki i smaczny, że istnieje duże prawdopodobieństwo odstawienia wszystkich innych raz na zawsze.

Przede wszystkim ma idealną kremowość – nie jest ani zbyt lekki, ani zbyt ciężki i zwarty. Doskonale rozsmarowuje się na kanapce i jest w stanie przyjąć właściwie każdy dodatek, jaki przyjdzie nam do głowy. Na potrzeby zdjęć zrobiłam wersję najprostszą, ale tak naprawdę ogranicza Was tylko wyobraźnia. Możecie dodać czarnuszkę, wędzoną paprykę, suszone pomidory, szczypior, orzechy, żurawinę oraz wszystko to, co przyjdzie Wam do głowy. Możecie go też obtoczyć w ziołach lub innym dodatku, który smakuje Wam najbardziej.

 

Twarożek z jogurtu greckiego – przepis

Składniki:

-500-600 ml jogurtu greckiego lub bałkańskiego dobrej jakości
– sól do smaku
– dowolne dodatki

Wykonanie:

1. W misce mieszamy jogurt z solą i ewentualnie wybranymi dodatkami. Warto spróbować czy dokładnie odpowiada nam smak.

2. Drugą miskę wykładamy czystą bawełnianą lub lnianą ściereczką i w zagłębienie przekładamy jogurt. Tu można też użyć pieluszki tetrowej, jeśli ktoś ma, ale to nie jest konieczne, ściereczka sprawdzi się doskonale.

3. Rogi ściereczki zbieramy razem, aby powstała sakiewka. Lekko ściskamy, już na tym etapie powinna zacząć pojawiać się serwatka.

4. Związujemy i na 10-12 godzin wieszamy nad zlewem lub miską, do której będzie ściekała serwatka.

5. Pałaszujemy, aż nam się uszy trzęsą.

Fajnie jest przygotować twarożek wieczorem, w ten sposób będzie gotowy akurat na śniadanie. Powinna Wam wyjść zwarta choć dość miękka kulka sera.

twarozek z jogurtu greckiego przepis

twarozek z jogurtu greckiego przepis

Smacznego!

Magda

Spodobał Ci się przepis? To podaj dalej!

 

Artykuł Śniadania Mistrzów: idealnie kremowy twarożek z jogurtu greckiego – przepis pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Gdzie zjeść w Trójmieście? 22 sprawdzone adresy na każdą okazję

$
0
0

Od roku zbierałam materiał do tego postu. Wpadam do Trójmiasta regularnie, także zimą. Jest tam coś takiego, że mnie ciągnie i zawsze wyjeżdżam z niedosytem. No i gastronomicznie Trójmiasto rozwija się świetnie, szczególnie Gdynia, choć są na liście miejsca nie tylko nowe, ale również te, które na stałe wrosły w trójmiejski krajobraz. Jak zwykle chętnie przyjmę wszelkie Wasze rekomendacje, bowiem listę zamierzam aktualizować.

 

Na śniadanie

Dolce Vita

Uwielbiam. Dolce Vita to włoskie delikatesy, ale można w nich zjeść świetne śniadanie i napić się dobrej kawy. Można też do śniadania przyjąć kieliszek niezłego wina – co kto lubi. Ja mam stały repertuar: burrata, mortadela, pomidorki koktajlowe. Naprawdę nie trzeba mi więcej do pełni szczęścia, bo takie śniadanie teleportuje mnie prosto do Włoch. A to wszystko przy samym dworcu PKP.

Gdzie?
ul. Dworcowa 11, Sopot

Aleja 40

Wpadliśmy tu ze znajomymi na śniadanie. Wiem, że od południa jest już karta obiadowa, ale nie jadłam, to się nie wypowiem. Menu śniadaniowe jest dość rozbudowane, są zdrowe opcje, ale jest też śniadanie angielskie czy polskie. Są soki warzyno-owocowe i jest dobra kawa. Jest bardzo dobra jajecznica i znakomite pasty do chleba. Uwagę mam tylko do pieczywa, ale połowicznie – dobry ciemny chleb z ziarnami, za to kiepska bagietka (przypuszczam, że z mrożonki). Poza tym jednym detalem miejsce poleca się uwadze.

Gdzie?
al. Marszałka Józefa Piłsudskiego 40, Gdynia

 

Na obiad lub kolację

Bulaj

Klasyka gatunku. Są fanatycy, są i ci mniej zadowoleni, ale biorąc pod uwagę, że Bulaj świetnie radzi sobie na rynku od wielu lat – tych pierwszych musi być więcej. Ja to miejsce po prostu lubię. Wiem, że zawsze zjem tu dobrą rybę, że napiję się dobrego wina, pobujam w hamaczku i bosą stopą wyjdę wprost na plażę. Aha – i zawsze, ale to zawsze trafiam tu na super uprzejmą obsługę.

Gdzie?
al. F. Mamuszki 22, Sopot

Cyrano et Roxane

Kolejne miejsce na sopockiej mapie, które modom się nie kłania. Cyrano et Roxane odkryłam trzy albo cztery lata temu, idąc deptakiem z coraz bardziej zwieszoną głową, bo wszędzie ten sam turystyczny shit. Aż wreszcie to nieco ukryte przed wścibskim okiem miejsce znienacka zanęciło zapachem. Weszłam, zjadłam, przepadłam. Fenomenalne foie gras, jeszcze lepszy kuskus, przepisy mamy właściciela, Francuza, pieczołowicie odtwarzane przy jednym z najbardziej turystycznych deptaków w Polsce. Do tego szeroka selekcja win, dobry produkt i ludzie, którzy naprawdę mają pojęcie o gotowaniu. Bardzo polecam.

Gdzie?
al. Bohaterów Monte Cassino 11, Sopot

Sztuczka

Otworzyła się z wielkim hukiem, bo z miejsca została okrzyknięta hitem sezonu. Niby fine dining, ale w przyzwoitych cenach. Niby elegancko, ale czuję się tam zupełnie luźno. To niewielka restauracja, w której możecie się spodziewać dużej zręczności w łączeniu smaków, pięknie podanych dań i uprzejmej obsługi. Bardzo zapadły mi w pamięć ich ozory cielęce o konsystencji masła, znakomity tatar podany z lardo i absolutnie porywający żurek. Niestety menu zmiennym jest, ale myślę, że warto dać się zabrać na tą wycieczkę. Jest pyszna.

Gdzie?
ul. Antoniego Abrahama 40, (wejście od strony ul. Władysława IV), Gdynia

Biały Królik

Nie powiem, że to jest totalny zachwyt. Ale powiem, że jest naprawdę dobrze i spokojnie możecie tu zaprosić dziewczynę na elegancką kolację. Jak na fine dining na tym poziomie i w takich wnętrzach ceny są umiarkowane i chwała im za to. Pracują na sezonowych produktach, bawią się formą, a czasem puszczają oko do gościa podając barszcz z… kiszonego hibiskusa. Bardzo smaczny barszcz.

Gdzie?
ul. Folwarczna 2, Gdynia

Malika

Comfort food w wersji północnoafrykańskiej. Jeśli traficie w menu na niespotykane w Polsce połączenie smaków, na przykład gęsinę z cukrem pudrem, to idźcie w to jak w dym. Będziecie zaskoczeni. Mają też bardzo dobry hummus, więc zamówcie go koniecznie. Malika karmi od serca i szalenie smacznie. Właściwie to takie miejsce, z którego nie chce się wychodzić z przynajmniej dwóch powodów: bo jest miło oraz z przejedzenia.

Gdzie?
ul. Świętojańska 69B, Gdynia

Tłusta Kaczka

Bardzo przyjemne miejsce. Z moich obserwacji wynika, że jest lubiane przez rodziny z dziećmi. Przestrzeń jest ładnie i przytulnie zaaranżowana, a kuchnia serwuje porcje na tyle duże, by nikt nie wyszedł stąd głodny. Tłusta Kaczka karmi uczciwie, smacznie i w sposób zrozumiały dla wszystkich. Właściwie to idealne miejsce na niedzielny obiad – mają w menu i rosół (dość subtelny, bo chętnie zamawiany przez dzieci), i kaczkę, i dość klasyczne desery.

Gdzie?
ul. Spółdzielcza 2, Gdynia

Pieterwas Krew i woda

Jeden z częściej wymienianych adresów w ostatnich miesiącach. Moje spostrzeżenia są takie, że jedzenie smaczne, szczególną uwagę zwróciłabym na wątróbki drobiowe w gęstym, cudownie esencjonalnym sosie demi glace podkręconym czerwonym winem, natomiast zupełnie odwróciłabym głowę od zupy pho, która nie wiem po jaką cholerę jest w menu, jak z pho nie ma nic wspólnego, za to smakuje wyłącznie olejem sezamowym. Menu jest dość rozbudowane, więc każdy znajdzie tu dla siebie jakąś opcję. Uprzedzam jednak, że obsługa miewa problemy ze wzrokiem i czasem można sobie poczekać o kwadrans za długo.

Gdzie?
ul. Antoniego Abrahama 41, Gdynia

Zatoka Sztuki

Wiem, wiem – tego się nie spodziewaliście. To dobrze, lubię Was zaskakiwać. Z Zatoką Sztuki jest tak, że absolutnie nie naciskam, żebyście tam poszli w sezonie. Ale za to przez pozostałe dziesięć miesięcy – jak najbardziej. Wtedy zaczynają się tam dziać fajne rzeczy, na przykład weekendowe koncerty, w restauracji siedzą miejscowi, a kuchnia może się wreszcie wykazać. Za sterami jest młoda, piękna i uzdolniona Adriana Marczewska i jeśli kiedykolwiek traficie tam na pierogi z gęsiną, to od razu zamówcie dwie porcje. Raz z pewnym szalonym szefem kuchni rozebraliśmy trzy porcje, za każdym razem obiecując sobie, że to już ostatnia. Zatoka Sztuki karmi zajebiście – szok i niedowierzanie.

Gdzie?
al. F. Mamuszki 14, Sopot

Fedde Bistro

Kiedy trafiłam tu pierwszy raz, na śniadanie, menu wydało mi się dość ubogie i niezbyt pomysłowe. Ostatnio wpadliśmy do Fedde Bistro na kolację i jest naprawdę nieźle. Są opcje wege, jest sporo ryb i niezły wybór mięs. Jest przyzwoity tatar z kaczki i boskie żebro wołowe o mięsie rozpływającym się w ustach. Co prawda raviolo z żółtkiem i ricottą jadłam już lepsze, ale za to nadrabiają dobrym winem w przyzwoitych cenach. Jak dla mnie 4/5, czyli spokojnie można tu zjeść i wyjść całkiem zadowolonym.

Gdzie?
ul. Świętojańska 43, Gdynia

Eliksir

Pamiętam, że strasznie mnie wkurzyli nieprawdopodobnie długim czekaniem, a później zrobili mi tak dobrze jedzeniem, że natychmiast wszystko puściłam w niepamięć. Eliksir to także dobre miejsce na koktajl, ale ja nie o tym. Jeśli traficie tu na chłodnik, to nie zastanawiajcie się ani sekundy. To samo z kopytkami. W ogóle wszystko jest tu dobre, ale nie zapomnijcie zostawić sobie miejsca w brzuszku, bo obok jest mój najprzeulubieńszy Umam, o którym niżej.

Gdzie?
ul. Mariana Hemara 1, Gdańsk

Pobite Gary

Pobite Gary to doskonała odpowiedź na gastronomiczne potrzeby większości Polaków: porcje są obfite, ceny umiarkowane, a miejsce bardzo niezobowiązujące. Jest też dość tłusto i dla mnie to minus, ale pewnie znajdzie się wielu, którzy widzą to zupełnie inaczej. Knajpa lubiana przez rodziny z dziećmi. A więcej pisała o nich Edyta z bloga Madame Edith, z którą zresztą tam byłam. O, tutaj.

Gdzie?
ul. Bitwy Oliwskiej 34, Gdańsk

Serio

Jeśli byliście w Aioli albo Momu, to tu odnajdziecie silną inspirację. Ale jest też prawdziwy piec do pizzy i dobre, włoskie składniki. Mogłabym się przyczepić, że te bąble na rantach niezbyt chrupiące, bo to przecież pizza neapolitańska, ale się nie przyczepię. Jest smacznie i robią doskonały aperol spritz. Taki, jak we Włoszech, a nie jak w Polsce. Po prostu nie jest rozwodniony. To miłe.

Gdzie?
ul. 3 Maja 21, Gdynia

Dancing Anchor

Myślę, że w wielu umysłach wciąż pokutuje przekonanie, że restauracje hotelowe to nie jest dobry wybór. A ja Wam powiem, że to zależy od restauracji. Owszem, bywa różnie, ale coraz częściej dobre hotele mają też dobre restauracje i spokojnie można przyjść, zjeść coś dobrego i zupełnie nie narzekać.

Dancing Anchor w hotelu Puro ma nie tylko genialną lokalizację (w sercu Starego Miasta, które jak wiadomo obfituje w turystyczną paszę, więc to dodatkowy plus, że stanowi alternatywę), ale ma też bardzo przyjemną kuchnię. Ewidentnie ktoś tu ma zajawkę na azjatyckie smaki, bo w wielu daniach dość łatwo odnajdziecie te nutki. Ale to raczej tylko taki pieprzyk, a nie wierne odtwarzanie pierwowzorów. Tu szczególnie polecam makrelę glazurowaną w soi i earl greyu. Poza tym jest miło, przytulnie, kuchnia jest otwarta, co stanowi rzadkość w hotelach, a obsługa na piątkę z plusem. Jeśli więc będziecie spacerować po gdańskiej starówce pamiętajcie, że na wyciągnięcie ręki macie naprawdę dobrą restaurację z zupełnie rozsądnymi cenami.

Gdzie?
ul. Stągiewna 26, 80-750 Gdańsk

Tawerna Orłowska

O jak ja się cieszę, że wreszcie wpadłam tu na rybę. Tyle osób pyta gdzie w Trójmieście na dobrą rybę z widokiem na morze i sumienie nie pozwala mi polecić Baru Przystań w Sopocie, bo ten lata świetności ma ewidentnie za sobą. Ale za to w Tawernie zjedliśmy znakomitego dorsza z surówkami i frytami, a poprawiliśmy znakomicie soczystym miętusem z pieca podanym z sosem estragonowym. Zdecydowanie jest to dobre miejsce na ryby. No i porcje są więcej, niż uczciwe, co po długim spacerze brzegiem morza także nie jest bez znaczenia.

Gdzie?
ul. Orłowska 3, 81-522 Gdynia

Szarpanina

To jest świetna sprawa. Z oczywistych względów to miejsce skojarzyło mi się z warszawskimi Pogromcami Meatów, jednak tu jest nieco prościej, bowiem wsad do wielkich, wcale niezłych bułek stanowi idealnie przygotowana szarpana wieprzowina. No i dodatki. Mają też pyszne frytki z batata. Taka buła to równowartość naprawdę obfitego obiadu, więc miejcie to na uwadze. To jedzenie jest proste, pyszne i dające poczucie szczęścia. Taki comfort food, po prostu.

Gdzie?
ul. Wajdeloty 2, 80-437 Gdańsk

 

Na deser

Umam

Miłość do ciastek z Umamu deklarowałam wielokrotnie. Wracam tam jak pies do budy ilekroć mam okazję, a Rabarbarotka to jest mój osobisty hit. W ostatni weekend zjadłam w sumie trzy oraz kilka innych ciastek, bo jak wiadomo ciężka praca zaczyna się od pięciu w górę. Pełną reckę (pełną zachwytów) możecie przeczytać pod powyższym linkiem. Wiem, że się powtarzam, ale Umam to w kategorii nowoczesnego cukiernictwa ścisła polska czołówka.

Gdzie?
ul. Hemara 2, Gdańsk

Rosse Rosse

Kawiarnia śliczna jak cukierek, dla samego wnętrza warto tu wpaść. Mają piękną porcelanę, świetną kawę i herbaty, prosecco i na dokładkę dobre sery. A ciastka z Umamu. Mogłabym tu zamieszkać.

Gdzie?
ul. Świętojańska 45, Gdynia

Na lody: Miś i Cafe Mariola

Pisałam o nich jakiś czas temu. Tak naprawdę na liście mam jeszcze przynajmniej dwa miejsca z tradycjami i na pewno je sprawdzę, ale też chętnie przyjmę wszystkie Wasze rekomendacje. Oba te miejsca to trójmiejska klasyka i raczej takie mnie interesują, a na wszelkie nowości patrzę z dużą ostrożnością.

Gdzie?
Miś: ul. Sukiennicza 18, Gdańsk
Cafe Mariola: ul. Bolesława Prusa 24, Gdynia

 

Na drinka

Główna Osobowa

Wpadliśmy tu tuż przed północą na ostatniego drinka i teraz uwaga – naprawdę nieźle nas podkarmili. Nie wielkimi porcjami, a przekąskami. Podpłomyk wypadł słabiej, bo kompletnie pozbawiony chrupkości, ale już pasztet z kurzych wątróbek smakuje świetnie, zwłaszcza, że towarzyszy mu naprawdę dobry, chrupki i mocno kwaśny ogórek kiszony. Sałatka ziemniaczana dobra, choć mam pretensje o śledzia kiepskiej jakości, ale za to coś w rodzaju panierowanych i smażonych w głębokim tłuszczu paluszków z golonki to jest przebój. Tłuste to, niezdrowe i tak porywająco dobre, że wyrzuty sumienia odkładasz na bliżej nieokreśloną przyszłość i po prostu jesz. Jak prosiaczek.

Gdzie?
ul. Antoniego Abrahama 39, Gdynia

gdzie zjeść w trójmieście

gdzie zjeść w trójmieście

gdzie zjeść w trójmieście

gdzie zjeść w trójmieście

gdzie zjeść w trójmieście

gdzie zjeść w trójmieście

gdzie zjeść w trójmieście

biały królik, gdzie zjeść w gdyni, gdzie zjeść w trójmieście

biały królik, gdzie zjeść w gdyni, gdzie zjeść w trójmieście

eliksir gdynia

umam patisserie

eliksir gdynia

trojmiasto gdzie zjesc

trojmiasto gdzie zjesc

trojmiasto gdzie zjesc

trojmiasto gdzie zjesc

trojmiasto gdzie zjesc

trojmiasto gdzie zjesc

trojmiasto gdzie zjesc

trojmiasto gdzie zjesc

trojmiasto gdzie zjesc

trojmiasto gdzie zjesc

trojmiasto gdzie zjesc

trojmiasto gdzie zjesc
Smacznego!

Magda

P. S. Uprzedzając zawodzenia i lamenty dlaczego na liście nie znalazł się Bar Przystań – Bar Przystań był dobry, jak się otworzył. Teraz to masówka, średni w kierunku kiepskiego produkt i choć czasem zdarza mi się tam zjeść z powodu lokalizacji, to jednak na dobrą rybę częściej wybieram Bulaj, który też ma wyjście na plażę i znajduje się w podobnej odległości od Monciaka, tyle że w przeciwnym kierunku. A dla tych, co nie lubią czytać: Bar Przystań nie spełnia moich oczekiwań. Jak coś się w tej kwestii zmieni, to go dopiszę do listy.

Uważasz, że to pomocny post? To podaj dalej!

 

 

Artykuł Gdzie zjeść w Trójmieście? 22 sprawdzone adresy na każdą okazję pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.


Najlepsze Hotele: PURO Gdańsk – prawdopodobnie najlepsza lokalizacja w mieście

$
0
0

Dla mnie Trójmiasto to zawsze najpierw jednak morze. I może jeszcze knajpy. Ileż to razy już na gościnnych występach?… I zawsze z uporem maniaka szukałam noclegu możliwie blisko plaży. Właściwie dopiero drugi czy trzeci raz spałam w centrum miasta. Okazało się, że to świetna opcja, bo wreszcie miałam dość czasu i przestrzeni, żeby się po tym mieście poszwendać.

Okolica

To jeden z wielu mocnych atutów tego hotelu. Jest zlokalizowany w sercu Starego Miasta, raptem kilka kroków od Długiego Targu. Zawsze lubiłam Bałtyk zimą. Właściwie lubię Bałtyk o każdej porze roku z delikatnym wykluczeniem lata, ale zimą ma jakiś niezaprzeczalny urok. Tak samo jak Stare Miasto, które nie jest tak zatłoczone jak w cieplejszych miesiącach. Do tego trochę nam się poszczęściło i zaświeciło słońce. Czego chcieć więcej? No, można ewentualnie jeszcze ciastek z Umamu chcieć, ale PURO od Umam Marina dzieli… 90 metrów. Sprawdziłam. Jeśli chodzi o lokalizację, to ten hotel wygrywa wszystko.

Hotel

PURO to przede wszystkim wysokiej klasy design. Nie wiem, czy udało mi się to oddać na zdjęciach, ale te wnętrza naprawdę mają to „coś”. A z drugiej strony wciąż są przytulne i nie onieśmielają. Myślę, że w dużym stopniu te wrażenia załatwia nam również szalenie miła obsługa. Z niczym nie było problemu, a pieski wszędzie były witane z otwartymi ramionami. To miłe, tak wygląda cywilizacja. Pamiętam, że kiedyś byłam z Polką w super luksusowym hotelu, który zadeklarował, że jest przyjazny psom. Owszem, był, ale tylko trochę – pies mógł przejść od głównego wejścia do pokoju i najlepiej, żeby już z niego w ogóle nie wychodził. To nie było spoko.

Z informacji praktycznych, które mogą Was zainteresować: na ostatnim piętrze jest świetny bar z tarasem i pięknym widokiem na Motławę, jest też niewielka siłownia, a na samym dole Prisma – SPA, które pracuje na kosmetykach Alba 1913, najstarszej polskiej marce kosmetycznej, która produkuje wyłącznie naturalne kosmetyki o znakomitych składach. Było masowane. Było milusio. Dla gości dostępne są też sauny (w cenie pokoju). Minusem może być brak basenu, ale myślę, że jest to podyktowane ograniczoną przestrzenią, to w końcu sam środek Starego Miasta.

Za to pokoje są przestronne z bardzo wygodnymi łóżkami (niech mi ktoś napisze skąd są te poduszki, bo chcę takie do domu!) i pięknymi, dobrze zaprojektowanymi łazienkami. Z ciekawostek – hotel dysponuje uroczymi miejskimi rowerami, które możecie wypożyczyć i z tej perspektywy zwiedzać miasto.

Papu

Jest tu jedna, ale za to dobra restauracja – Dancing Anchor. Karmi bardzo przyjemnie, ktoś ewidentnie ma tu słabość do azjatyckich nut i fajnie się to sprawdza. Szczególnie polecam Wam makrelę w Earl Greyu – jest fenomenalna. Ze względu na lokalizację Dancing Anchor będzie też dobrym wyborem gdybyście poczuli się zagubieni w typowym dla turystycznych miejsc natłoku knajp karmiących średnio w kierunku byle jak – zawsze możecie wejść do Dancing Anchor tak po prostu z ulicy i zjeść obiad czy kolację.

Podoba mi się, że tutejsza kuchnia jest otwarta, więc dokładnie widać co robią kucharze i z jakich produktów korzystają. Śniadania w formie bufetu są obfite i nie ma opcji, aby każdy nie znalazł czegoś dla siebie. Jedyne, czego mi brakowało, to większego wyboru ryb. Chętnie przyswoiłabym coś dobrego wędzonego. Ale za to zaklinam Was – jak już tu będziecie, to pod żadnym pozorem nie omijajcie past. Słodki Jezu w pomidorach, pasta bekonowa to jedna z lepszych rzeczy, jakie mnie ostatnio spotkały!

Dla kogo?

Na pewno dla każdego, kto chce trochę pozwiedzać, ale jest wymagający i to gdzie śpi ma dla niego znaczenie. PURO Gdańsk broni się lokalizacją, designem i kuchnią. To jest miejsce dla tych, co lubią sobie pożyć. Ważna informacja, jeśli nie wyłapaliście tego wcześniej, jest taka, że akceptują zwierzaki. Jeśli jesteście więc bardzo związani ze swoim pupilem lub nie macie go z kim zostawić, to PURO przyjmie Was z otwartymi ramionami.

puro gdansk

 

 

puro gdansk

puro gdansk

puro gdansk

puro gdansk

puro gdansk

puro gdansk

puro gdansk

puro gdansk

puro gdansk

puro gdansk

puro gdansk

puro gdansk

puro gdansk

puro gdansk

puro gdansk

puro gdansk

puro gdansk

puro gdansk

puro gdansk

puro gdansk

gdzie zjeść w trójmieście

puro gdansk

puro gdansk

puro gdansk

puro gdansk

puro gdansk

puro gdansk

puro gdansk

gdzie zjeść w trójmieście

puro gdansk

puro gdansk

puro gdansk

puro gdansk

Magda

 

Info

www
ul. Stągiewna 26, 80-750 Gdańsk

Spodobał Ci się post? To podaj dalej!

 

Artykuł Najlepsze Hotele: PURO Gdańsk – prawdopodobnie najlepsza lokalizacja w mieście pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

5 typów toksycznych ludzi, których lepiej omijać z daleka

$
0
0

Kocham to moje żyćko do upadłego. Samo się jednak nie zrobiło – aby je takim uczynić musiałam wyrzucić poza nawias te sytuacje, zachowania i ich dwunożne, samobieżne źródła, które mi zatruwały powietrze. Bo ludzie dzielą się na dobrych i złych, dawców i biorców, tych przy których rośniesz i tych, co czynią cię coraz mniejszym. Strona szast i strona prast. I zasadniczo to ty wybierasz do którego obozu chcesz należeć oraz gdzie wytyczasz własne granice wyporności. Bo każdy ma je ustawione w innym miejscu…

…ja na przykład, żeby się zbiesić, muszę dojść do ściany. Czasem dwa razy powtórzyć to za mało, a bywa, że i po pięćdziesięciu zastawiam się, czy to tak na serio? W końcu każdy jest trochę dobry i trochę zły, a ja zawsze chcę wierzyć, że jasna strona mocy wygra z ciemnością. Czy tam ciemnotą. Chyba, że skończy mi się cierpliwość. Ciekawe, bo to zawsze jest moment nagłego olśnienia, taka wielka żarówka, która pojawia się nad moją głową, a w środku niej żarzący się napis „dość!”. Od tego miejsca jest już jak u Kononowicza – nie ma nic. I jeszcze nigdy nie żałowałam zamkniętych za sobą drzwi.

Aby życie lepszym uczynić, z pola widzenia usuń:

1. Narcyzów

O słodki Jezu w pomidorach, oni są najgorsi, bo podstępni. Czasem całymi latami człowiek nie wie z kim ma do czynienia. Bo widzicie, my źle rozumiemy słowo „narcyz”, to nie ten, co sam sobie podoba się najbardziej na świecie. To pewien typ osobowości, który zawsze zagrywa na siebie, tylko – jak to zwykle z motywami – nie widać tego na pierwszy rzut oka. Czasem na sto pierwszy też nie. W Stanach piszą o tym książki, a u nas dopiero ten temat zaczyna się gdzieś tam pojawiać.

Narcyza rozpoznać jest bardzo trudno, bo na ogół to dusza towarzystwa, wesoluchny taki jest, pomocny, no, anioł nie człowiek! Latami można się na to nabierać. Niestety narcyz pozbawiony jest empatii. Całkowicie i nieodwołalnie. A im ty jesteś słabszy, tym on silniejszy. Owszem, w chorobie poda ci tę legendarną szklankę wody, ale nie po to, żebyś poczuł się lepiej, tylko żebyś mu brawo bił. Bo taki jest wspaniały i troskliwy. Choroba to niezły weryfikator, bo narcyz tak bardzo lubi, gdy uwaga jest skupiona na nim, że po dwóch dniach obsługiwania chorego zaczyna przejawiać ewidentne zniecierpliwienie, w końcu szklankę wody przyniósł, miłosierdziem się wykazał, może myśleć o sobie w samych superlatywach, więc chyba styka, nie? Jak śmiesz wciąż chorować i odbierać mu uwagę, która powinna być skupiona na nim? NA NIM! I tak dalej, szablon przyłóżcie sobie do wielu innych sytuacji.

Generalnie narcyz to jednostka, która małymi kroczkami i zupełnie niepostrzeżenie doprowadza relację do tak głębokiej patologii, że jak już zdasz sobie sprawę z tego, w czym tkwisz, to pierwsza myśl brzmi: „To jest, kurwa, niemożliwe!”. A jednak. Jeśli rozpoznaliście w tym opisie narcyza, który jest gdzieś blisko Was, to dobrze Wam radzę – wiejcie i nie zostawiajcie nowego adresu.

2. Szantażystów

Szantażysta może być ewentualnie też narcyzem, ale nie musi. Jak ty mi dasz to, to ja ci dam tamto. Z szantażystą jest zawsze transakcja. Czasem walutą są emocje. Szantażyści mają chyba niską samoocenę, tak myślę. Gdyby mieli wysoką, to nie wiązaliby załatwiania każdej sprawy z takimi czy innymi korzyściami. Czasem przecież dostajemy od ludzi coś za free, choćby uśmiech – bo jesteśmy fajni, bo dajemy się lubić, bo jesteśmy godni zaufania, bo tak.

Pamiętam taką sytuację: w planach był wyjazd, jeden z bardziej egzotycznych w moim życiu. Wypas bardzo. BARDZO. Mój ówczesny niedoszły partner podróży nagle zapadł na zdrowy tryb życia. Zupełnie nikt się tego nie spodziewał, bo do tej pory raczej nie żył w ascezie. Ale zapadł tak bardzo, bardzo, że aż trochę się odkleił od rzeczywistości – nie palę, nie piję, wydycham miłość, kładę się spać o 21:00, a jak ktoś robi inaczej, to jest menel i godny pogardy wrak człowieka. I tenże niedoszły towarzysz rzucił, że on mi w swej nieskończonej łaskawości potowarzyszy, pod warunkiem, że przez dwa tygodnie nie będę piła, paliła, będę wydychała miłość, kładła spać o 21:00 i całkowicie podporządkuję się nowym rygorom, na które nieszczęśliwie zapadł ledwie tydzień wcześniej. Poczyniłam zatem następujący proces myślowy: ja stawiam imprezę –> ma być najpiękniej na świecie –> jestem dorosła –> nie wolno mi samodzielnie oddychać, jeśli terrorysta nie pozwoli –> ha, ha, ha –> spierdalaj, terrorysto, nigdzie nie jedziesz. Ani wtedy, ani już nigdy nigdzie. Tydzień później wyzdrowiał i znów wrzucał na fejsa zdjęcia z browarem.

Szantaż działa tak długo, jak długo w ten układ wchodzicie. Polecam małe, wdzięczne słówko „nie”. „Nie” jest pyszne.

3. Kłamczuchów

Wszyscy kłamią. To twierdzenie jest prawdą. Tyle, że jak wszystko – kłamstwo też jest relatywne. Kiedy życie wali ci się na głowę, a koleżanka, która lubi ploty pyta co u ciebie, mówisz, że wszystko dobrze. Czy to wielkie przewinienie? Chyba nie, ot dbasz o swoją prywatność – niska szkodliwość społeczna czynu. Ale kiedy ktoś bliski okłamuje cię w kwestiach kluczowych, to coś jest nie tak. Albo z waszą relacją, w której brak zaufania, albo z tym ktosiem. Jeśli kłamie drugi raz, później trzeci i kolejny, to będzie kłamał już zawsze. Nie wierzę w dobrą zmianę tak samo jak nie wierzę w Świętego Mikołaja. Co raz uszło płazem, zostanie uczynione ponownie. Nie ma konsekwencji – nie ma wniosków.

Mam alergię na kłamców. Być może dlatego, że sama nie mam żadnego problemu, aby mówić co naprawdę myślę. A jeśli z jakiegoś powodu nie mogę lub nie chcę tego zrobić, to wybieram milczenie. Jeszcze niższa szkodliwość społeczna czynu. A czasem może i dobry uczynek.

4. Śliskich piskorzy

Jestem święcie przekonana, że każdy zna to dziwne uczucie. Lekki niepokój związany z jakąś osobą. To jest właśnie intuicja, która mówi ci: „Tu nie radzę”. Mon Dieu, ile razy ją zagłuszałam zupełnie przecież racjonalnymi argumentami, że hej, przecież to fajny człowiek, miły i dużo się uśmiecha. A na koniec zawsze okazywało się, że ten cichy głosik miał rację. Potrzebowałam wielu powtórzeń, żeby nauczyć się go słuchać. I jeśli kategoryzuję kogoś jako „śliskiego”, z jakiegoś powodu nie palę się do spotkań, ciągle mam ważniejsze sprawy, albo automatycznie uważam na to, co przy tej osobie mówię, to już wiem, że… „tu nie radzę”. Sprawdza się.

5. Wampirów energetycznych

Z tym wampirem to duże słowo, ale skoro już taka nazwa funkcjonuje, to niech będzie. I to wcale nie jest tak, że ktoś to robi celowo, myślę, że w wielu przypadkach zasysający nawet sobie nie zdaje sprawy z tego, że to robi. Za to zasysany dość łatwo zauważy spadek energii po spotkaniu z kimś takim. Czasem to się dzieje zupełnie mimochodem, a czasem jest to koleżanka, która nie potrafi sobie poradzić z tym, że pięć lat temu zostawił ją mąż i jak już obskoczy wszystkie wróżki we wsi oraz wsiach ościennych, to jeszcze wpadnie do ciebie na osiem kaw, dwie butelki wina i czterdzieści papierosków, żeby opowiedzieć swoją historię trzysta dwunasty raz. W tym tygodniu. Jak już wreszcie wyjdzie, to zasypiasz na stojąco i nie masz nawet siły się kołdrą przykryć. Wtedy zaczynasz rozumieć tego męża. Daj jej namiar na dobrego terapeutę i zmień numer. Ty i tak już tu nic nie pomożesz.

A już najbardziej zdradliwe i podstępne jest to, że te typy się łączą, krzyżują i mnożą. #najgorzej Mówię Wam, życie bez tych ludzi jest zajebiste jak słoneczny czerwcowy poranek w dzień wolny od pracy i kaca. Czyli to nie może być sobota, bo w czerwcu w każdy piątek w Polsce, to wiadomo – grill, karkówka i bro do białego rana!

Magda

Spodobał Ci się tekst? To podaj dalej!

 

Artykuł 5 typów toksycznych ludzi, których lepiej omijać z daleka pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Lizbona – miasto stworzone do zakochania

$
0
0

Rzadko piszę aż tak na gorąco. Zwykle szkoda mi czasu, który wolę wycisnąć do końca i dopiero po powrocie na spokojnie spisywać wrażenia. Ale czasem mam tak, jak teraz – muszę, MUSZĘ się z Wami podzielić tymi wrażeniami jak najszybciej, jeszcze będąc tutaj, ciesząc się tym klimatem, siedząc w jakiejś przypadkowej kawiarence. Muszę, bo się uduszę.

lizbona

Nie wiedzieć czemu Lizbonę rzadko wymienia się obok najpiękniejszych europejskich miast, które choć raz w życiu trzeba zobaczyć. A to okropne przeoczenie. Okropne! Tu jest wszystko, czego człowiek potrzebuje, aby zwiedzać w stylu slow: doskonały klimat, odległości od poszczególnych atrakcji, które dzielimy na dwie kategorie – 10 minut spacerkiem lub 7 euro, bo są też tanie taksówki, jest interesująca topografia, dzięki której nie sposób się nudzić, są mili ludzie i przede wszystkim wspaniałe jedzenie na każdym kroku. Chyba się zakochałam.

lizbona

lizbona

lizbona

Po Lizbonie chodzi się przyjemnie i przy minimalnej orientacji w terenie dość łatwo połapiecie się gdzie jesteście. My po dwóch dniach trzy czy cztery najbliższe dzielnice ogarnialiśmy na tyle, by nie zaglądać już do map. Tu w ogóle dobrze jest włączyć sobie szwendacza. Mieliśmy oczywiście sztywny plan do zrealizowania i w najbliższych dniach postaram się napisać Wam dwa stricte przewodnikowe teksty: co zobaczyć (a co można sobie odpuścić) i gdzie jeść, bo już kilka osób biło na alarm, że zraz wyruszają do Lizbony i jest zapotrzebowanie. Ale do brzegu – otóż warto włączyć sobie szwendacza, mieć oczywiście z tyłu głowy wszystkie te atrakcje, które oferuje miasto, jednak spróbować chłonąć je po swojemu.

lizbona

lizbona

lizbona

lizbona

lizbona

lizbona

Mimo, że pogoda przytrafiła nam się dość kapryśna, to w ogóle nie zrobiło to na nas wrażenia. Z dużą przyjemnością zapuszczaliśmy się w zaułki Alfamy, wdrapywaliśmy się po stromych uliczkach Bairro Alto, przysiadaliśmy gdzieś na kieliszek wina, a ja konsekwentnie zjadałam pasteis de nata sprzedawane we wszystkich mijanych miejscach. Jeszcze dwa i będę się mogła nazwać ekspertką od tych rozkosznych, wypełnionych kremem budyniowym ciasteczek, których fenomenu zupełnie nie rozumiałam, aż do teraz. Bo teraz – przepadam!

Tak samo, jak za Lizboną. To jest jedno z tych miejsc, z których wraca się zauroczonym i chce… wracać. Nie miałam wielu takich zachwytów w ostatnim roku, może dwa, może trzy. Cieszę się, że Lizbona dołączyła do tego zacnego grona.

lizbona

lizbona

lizbona

lizbona

Gdzie spać?

Często o to pytacie, a że trafiliśmy bardzo fajnie, to podrzucam namiary. Nasz apartament nazywa się Sao Paulo 5, znajdziecie go choćby na bookingu. Wygrywa tymi trzema walorami, które – jak mawia mój przyszywany ojciec deweloper – w mieszkaniu są najważniejsze: lokalizacją, lokalizacją oraz lokalizacją. No i bardzo fajnym, nowoczesnym wystrojem. Jest tu wszystko, czego potrzeba do normalnego funkcjonowania: dobrze wyposażona kuchnia, piekarnik, lodówka z zamrażarką, ale i tak wydaje mi się, że pozostaną dziewicze, bo wkoło jest za dużo dobrego jedzenia, żeby cokolwiek gotować.

lizbona

lizbona

Przede wszystkim jest stąd wszędzie blisko, a do TimeOut, marketu podobnego do naszych Koszyków, tylko sto razy lepszego i spełniającego wszystkie mokre sny wymagającego pasibrzuszka-hedonisty, tak na oko mamy 50 metrów. Dlatego zaczynamy dzień od ostryg, pąkli i kieliszka białego wina. Bo czemu nie?

Widok z okna rozpościera się na niewielki, kameralny plac, którym – jak dopiero niedawno odkryłam – przejeżdża ten sławny lizboński tramwaj o numerze 28, tak, ten żółty, który jest na wszystkich zdjęciach z Lizbony. Ma tu nawet przystanek. To ten widok na zdjęciu głównym.

lizbona

lizbona

Nocą to dość rozrywkowa okolica, ale nie lękajcie się – okna są doskonale wyciszone i w mieszkaniu jest sza jak makiem zasiał. Jedynym minusem jest cholernie twarde łóżko i poduszki. Jeśli ktoś lubi, to nie ma problemu. Ale jeśli jesteś księżniczką na ziarnku grochu, to lepiej zabierz ze sobą kogoś, kto rozmasuje ci plecki. Jeśli wiesz o czym mówię.

Magda

Spodobał Ci się tekst? To podaj dalej!

 

 

Artykuł Lizbona – miasto stworzone do zakochania pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Lizbona – 10 obowiązkowych atrakcji, które trzeba zobaczyć

$
0
0

Nie bez powodu napisałam w tytule, że są to atrakcje obowiązkowe. Za pierwszym razem. Za drugim już nie. Za drugim należy się już tylko gubić, odnajdywać, jeść dobre rzeczy i chodzić własnymi ścieżkami. Nie udało mi się co prawda zobaczyć wszystkiego z mojej listy, ale to nie szkodzi. I tak tam wrócę. A później jeszcze raz. I jeszcze.

Lizbona zachwyca nie tylko swoją urodą, ale też fenomenalnym jedzeniem na każdym właściwie kroku. Mieliśmy szczęście i trafiliśmy bardzo fajny apartament z genialną lokalizacją – właściwie wszędzie chodziliśmy spacerkiem. A jak nie, to taksówki są tanie, więc nie ma sprawy. Zdjęcia i koordynaty znajdziecie w tym w wpisie. A teraz konkrety i gotowa lista. Jeśli podzielicie ją na trzy w takiej kolejności, jak jest napisana, to będziecie mieli gotowy trzydniowy plan zwiedzania. Specjalnie ułożyłam ją w taki sposób, by kolejne atrakcje nie były rozrzucone po mieście, lecz łatwo wyznaczały trasę spaceru.

1. Mercado de Ribeira i TimeOut Market

lizbona co zobaczyc atrakcje

Każdy dzień zaczynaliśmy tu od ostryg, pąkli, wina i wszelkiego innego dobra, które wpadło nam w łapki. Taki start zapewnia dobry humor na cały dzień. Znajdziecie tu regularny targ z warzywami, owocami, rybami, etc. i w sąsiedniej hali odpowiednik naszych Koszyków, tylko w skali XXL i z o niebo lepszym jedzeniem. Stąd można właściwie nie wychodzić. Nasze mieszkanie znajdowało się kilkadziesiąt metrów od wejścia. Pro tip: TimeOut otwarty jest do 2 w nocy.

2. Praça do Comércio

lizbona co zobaczyc atrakcje

Jeden z ładniejszych i rozleglejszych placów w Lizbonie, z jednej strony otwarty na Tag, z drugiej zamknięty Łukiem Triumfalnym, przez który wejdziecie na najbardziej reprezentacyjny deptak w mieście – Rua Augusta. Pogodę mieliśmy zmienną i raczej kryliśmy się przed deszczem w skrytych w podcieniach kawiarniach, ale i tak ładnie.

3. Katedra

lizbona co zobaczyc atrakcje

Wybudowana w pozbawionym przepychu stylu romańskim w roku 1150 na miejscu dawnego meczetu. Niech Was jednak nie zwiedzie jej nieco toporna powierzchowność. Koniecznie wejdźcie na górę, gdzie znajduje się może niewielkie, ale za to kapiące złotem i przepychem muzeum, z którego okien roztacza się przepiękny widok na rozkoszną Alfamę i nabrzeże szeroko rozlanego tu już Tagu.

4. Alfama

lizbona co zobaczyc atrakcje

Najstarsza dzielnica Lizbony. Czytałam, że łatwo się tu zgubić, ale to nie do końca prawda. Alfama nie jest aż tak duża, a uliczki aż tak kręte. Jest za to zagłębiem knajpek i knajpeczek, a jeśli zapragniecie posłuchać fado, to właśnie tu powinniście się udać w któryś weekendowy wieczór. Bo to właśnie tu narodziło się fado. Alfama jest swojska i przyjemna i warto na nią zarezerwować dwie lub trzy godziny.

5. Muzeum Narodowe Azulejos

lizbona co zobaczyc atrakcje

Lizbona to naturalne skojarzenie z kolorowymi płytkami, które tropiciele ciekawego detalu odnajdą w całym mieście. Te płytki to właśnie azulejos. Muzeum Azulejos jest najciekawszym spośród wszystkich lizbońskich muzeów i uważam, że pominięcie go byłoby dużym przeoczeniem. Ciekawa bowiem jest nie tylko sama kolekcja lecz również budynek, w którym się znajduje – dawny Klasztor Matki Boskiej, z wewnętrznymi dziedzińcami bujnymi zielenią i milionem cudownych zakamarków. A tutejsza kaplica wyrywa z butów przepychem i… azulejos oczywiście.

6. Bairro Alto

Tu możemy zacząć drugi dzień zwiedzania. Centralna dzielnica Lizbony, która doskonale robi na pośladki – albo będziecie wchodzić po schodach, albo z nich schodzić. W przeciwieństwie do wijących się, wąskich uliczek Alfamy, tu trakty biegną niemal prostopadle, więc dość łatwo się połapiecie w topografii. Warto zaliczyć ten spacer, ustrzelić fotkę małego tramwaju jadącego w górę lub w dół i popracować nad muskulaturą nóg oraz pupy.

7. Plac Rossio

lizbona co zobaczyc atrakcje

O nim przeczytacie w każdym przewodniku, jest bowiem jednym z najbardziej reprezentacyjnych miejsc w Lizbonie. To tu znajdziecie ten charakterystyczny bruk, który pojawia się na wielu pocztówkach, ale jeśli mam być szczera bardziej od przeładowanego turystami Placu Rossio ujęły mnie okoliczne uliczki, zwłaszcza te wyłączone z ruchu kołowego. Są przytulne, pełne knajpek, idealne do myszkowania. Bardzo ładny jest też sąsiedni Plac Figueria, z którego roztacza się widok na Zamek św. Jerzego (przy dobrej pogodzie warto się wdrapać ze względu na widok!), a w niedzielę jest również targ pełen lokalnych dobroci, takich jak sery czy wszelkiej maści wędliny, ciasta, miody i oliwy. Niektóre z tych produktów są zapakowane próżniowo, tak aby można było je zabrać do domu. A wcześniej wszystkiego można spróbować. Oczywiście, że wielki kawał koziego sera przyjechał z nami.

8. Elevador de Santa Justa

lizbona co zobaczyc atrakcje

 

Położona tuż przy Placu Rossio dość dziwna w swej konstrukcji wieża widokowa. Można na nią wjechać, ale nie jest to obowiązkowy punkt programu. Przyciąga turystów jak lep muchy, ale skoro jest, to piszę, że jest.

9. Torre de Belém

lizbona co zobaczyc atrakcje

Położona w dzielnicy Santa Maria de Belém wieża, która w pewnym sensie jest symbolem miasta. Tę część przewodnika zostawiłabym sobie już na kolejny dzień, bowiem dzielnica ta leży właściwie na przedmieściach, ok 6 km od centrum miasta. Wieża wybudowana w epoce największych odkryć geograficznych jest jedyną budowlą w stylu manuelińskim, która zachowała się do dziś. Pełniła funkcję strażnicy lizbońskiego portu, później więzienia, w roku 1833 był tu przetrzymywany generał Józef Bem, twórca Legionu Polskiego w Portugalii. Dziś ciekawi architekturą i przede wszystkim JEST: jest na liście UNESCO, jest jednym z siedmiu cudów Portugalii, jest jedną z największych atrakcji turystycznych Lizbony.

10. Klasztor Hieronimitów

lizbona co zobaczyc atrakcje

Od Wieży Belem oddalony tylko o krótki spacer. Absolutnie wart zobaczenia, jest bowiem perełką architektoniczną – w specyficzny dla Portugalii sposób łączy gotyk i renesans i podobnie jak wymieniona wyżej wieża wpisany jest na listę UNESCO. Z ciekawostek: w roku 2007 to właśnie tutaj podpisano Traktat Reformujący Unię Europejską powszechnie nazywany Traktatem Lizbońskim. Miejsce dla tych, co lubią detal – oczopląsu dostaniecie.

lizbona co zobaczyc atrakcje

lizbona co zobaczyc atrakcje

lizbona co zobaczyc atrakcje

lizbona co zobaczyc atrakcje

lizbona co zobaczyc atrakcje

lizbona co zobaczyc atrakcje

lizbona co zobaczyc atrakcje

lizbona co zobaczyc atrakcje

lizbona co zobaczyc atrakcje

lizbona co zobaczyc atrakcje

lizbona co zobaczyc atrakcje

lizbona co zobaczyc atrakcje

I na razie to tyle. Mam na tej swojej liście jeszcze sporo miejsc, już nie tak oczywistych. Zostawiam je sobie następny raz i następny tekst. Nie polecam Wam takich rozrywek jak Oceanarium, bo trzymanie zwierząt w zamknięciu ku uciesze gawiedzi uważam za cienkie jak dupa węża i nie zamierzam tego w żadem sposób promować czy wspierać. Wy też tego nie róbcie. Zjedzcie w tym czasie pasteis de nata, popijcie winem i miejcie czyste sumienie człowieka myślącego.

Buźka!

Magda

Uważasz, że ten post jest przydatny? To podaj dalej!

 

Artykuł Lizbona – 10 obowiązkowych atrakcji, które trzeba zobaczyć pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Śniadania Mistrzów: owsianka chałwowa – pyszna oszustka

$
0
0

Ludzie się dzielą na tych, co owsiankę mogą jeść codziennie i tych, co omijają ją szerokim łukiem. Ja to rozumiem. Po traumie z dzieciństwa też musiałam odtajać. Ale chałwę lubiłam zawsze. Tylko w dzieciństwie jakoś mniej mi szkodziła na porost zadu. Dlatego trzeba sobie jakoś radzić.

Napisałam w tytule, że to owsianka – oszustka, bo rzeczywiście tak jest. Nie wiem ile jesteście w stanie zjeść chałwy za jednym posiedzeniem, ale nie zdziwię się, jeśli napiszecie: „ile jest”. Ja też. Niestety jest to diablo kaloryczny przysmak, w stu gramach jest blisko pięćset kalorii. A czymże jest sto gram dobrej chałwy wobec nieodpartej potrzeby zjedzenia pół kilograma? Jest niczym. Niczym policzek.

To bardziej zimowa owsianka, choć owoce też jej dobrze robią. W ogóle z owsianką jest taka sprawa, że można ją robić też z płatków gryczanych czy jakichkolwiek innych, można na mleku, na wodzie, na mleku roślinnym, można zrobić gotowaną, albo tylko zalaną wrzątkiem. Można dodać dowolne dodatki, można ją uczynić super zdrowym śniadaniem lub śniadaniem nieopisanie rozpasanym. Moja wersja jest odchudzona i zdrowa, dlatego oszustka, ale jeśli nie chcecie się ograniczać, to ugotujcie ją na pełnym mleku, dodajcie co lubicie, choćby to miała być pokruszona czekolada i cieszcie się życiem. W końcu nie jesteśmy tu za karę.

 

Owsianka chałwowa – przepis

owsianka przepis

Składniki:

– 1 część płatków owsianych
– 3 części wody, mleka krowiego lub roślinnego (tu owsiane)
– 2 łyżki pokruszonej chałwy
– 1 łyżka ulubionego miodu
– dowolne dodatki

Wykonanie:

Płatki zalewamy wodą/mlekiem/mlekiem roślinnym i wstawiamy na średni ogień. Zagotowujemy i mieszając czekamy chwilę aż zgęstnieją i zrobią się nieco kleiste. Zestawiamy z ognia, dodajemy chałwę, mieszamy aż ta się rozpuści, dosładzamy miodem i przekładamy do miseczki.

I tu już zaczyna się prawdziwy freestyle – możecie dodać ulubionych owoców, nieźle z chałwą komponują się banany, orzech włoskie czy wiórki kokosowe. Możecie doprawić cynamonem, kardamonem… Właściwie wszystko możecie. Chodzi o to, by było kolorowo i apetycznie, aby wyraźnie czuć smak chałwy, ale nie pochłonąć połowy kalorii przysługujących nam na cały dzień.

owsianka przepis

owsianka przepis

Smacznego oszustwa!

Magda

Spodobał Ci się przepis? To podaj dalej!

 

Artykuł Śniadania Mistrzów: owsianka chałwowa – pyszna oszustka pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Viewing all 638 articles
Browse latest View live