Quantcast
Channel: Krytyka Kulinarna – Krytyka Kulinarna
Viewing all 638 articles
Browse latest View live

Owoce pod kruszonką – może banał, ale liczą się proporcje

$
0
0

Aż mi głupio coś tak prostego wrzucać na bloga, ale tak dobre mi jeszcze nie wyszły. Robię ten deser cały rok, używam sezonowych owoców lub jabłek zimą. Eksperymentuję z kruszonką i Was też do tego zachęcam. Bo na ciepło, z kulką rozpływających się lodów ten deser jest po prostu pyszny. I łatwo go wyczarować z niczego.

Kruszonkę robię w różnych wariantach, choć wersja podstawowa to mąka i cukier w proporcjach 1:1 plus tyle roztopionego masła, by pod palcami zaczęły robić się grudki. Czasem dodaję orzechy, innym razem bakalie lub korzenne przyprawy. Co do zasady owoców nie słodzę, choć jabłka czasem doprawiam cynamonem. Jak zwykle dowolność jest tu ogromna, ale tym razem wyszedł mi majstersztyk – idealny balans między kwasowością i słodyczą, między delikatnością rozpieczonych owoców i chrupkością kruszonki. Zróbcie kiedyś, to tylko kilka minut. Obiecuję, że nie pożałujecie.

 

Owoce pod kruszonką – mój przepis

owoce pod kruszonką przepis

 

Kruszonka:

– 1/2 szklanki mąki
– 1/2 szklanki drobnego cukru (możecie użyć brązowego)
– 1/2 szklanki płatków owsianych
– 3/4 kostki roztopionego masła
– 1/2 łyżeczki mielonego kardamonu

Owoce:

-3 jabłka (wybrałam szarą renetę, doskonale nadaje się do wypieków)
– 5-6 łodyg rabarbaru
– 15-20 truskawek

Przygotowanie:

Mieszamy suche składniki kruszonki, a następnie powoli dolewamy masło. Dodajemy go tyle, by pod palcami czuć, że suche składniki zlepiły się w niewielkie grudki.

Jabłka obieramy ze skórki, rabarbar jeśli jest grubszy – także, aby nie był łykowaty. Jedno i drugie kroimy na niewielkie kawałki, mieszamy i układamy na dnie blaszki. Na jabłka i owoce kładziemy pokrojone w ćwiartki truskawki. Ta kolejność ma znaczenie o tyle, że truskawki rozpieką się najszybciej, puszczą sok i pięknie zabarwią na czerwono pozostałe owoce.

Na owoce wykładamy w miarę równą warstwą kruszonkę i pieczemy w 200 stopniach tak długo, aż się zrumieni.

Podajemy najlepiej jeszcze na ciepło z kulką lodów śmietankowych.

owoce pod kruszonką przepis

Smacznego!

Magda

Spodobał Ci się przepis? To super. Będzie mi miło, jeśli go udostępnisz!

 

Artykuł Owoce pod kruszonką – może banał, ale liczą się proporcje pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.


Pink Lobster – prawdopodobnie najbardziej instagramowe śniadania w mieście

$
0
0

Tu jest tak… O jej, jak ładnie. Tak słodko i instagramowo. Tak puci-puci, cukiereczku. Przyjeżdżają tu ładni ludzie ładnymi samochodami i jedzą ładne jedzenie. Przy czym to ładne jedzenie jest też smaczne, więc w całej tej ładności w sumie całkiem miło spędza się czas.

pink lobster warszawa

Nie mam nic przeciwko ładnym wnętrzom, wprost przeciwnie. W ładnym otoczeniu jedzenie smakuje lepiej. Może delikatnie pretensjonalny kelner to przypadek, a może pasuje do tej restauracji? Nie wiem. Istnieje też możliwość, że ten typ tak ma, bo pamiętam go z innego miejsca i zachowywał się dokładnie tak samo. Wiecie, niby ciężko coś konkretnego zarzucić, ale człowiek się zaczyna zastanawiać czy ta nie dość droga torebka to był właściwy ruch.

Jakoś mi było dziwnie, kiedy zamówiłam śniadanie firmowe, czyli Pink Lobster, do którego w zestawie jest kieliszek prosecco. Tak przynajmniej stoi w menu. A kelner na to czy na pewno to chcę razem z tym prosecco? Może na pierwszy rzut oka wyglądam na taką, co słabo czyta, czy coś?… Albo kiedy pytał czy smakuje właśnie w tym momencie, w którym miałam pełną buzię. Wiecie, niby takie detale, ale kij w dupie jest, więc ja bym chciała, żeby wszystko do tego kija pasowało. Za to pan ze szronem na skroniach, który obsługiwał sąsiedni stolik wydawał się super profesjonalny.

pink lobster warszawa

Wróćmy jednak do tego, co interesuje nas najbardziej. W sumie zamówiliśmy cztery śniadania, z czego jedno na wynos i to nie dla nas, więc na jego temat mam do powiedzenia tylko tyle, że było dobrze zapakowane, a pieczywo ciepłe. Pozostałe trzy zaprezentowały się nam następująco:

Pink Lobster, czyli śniadanie firmowe. W zestaw wchodzi tost homarem i awokado, domowy majonez, ikra z łososia, ciut zieleniny i kieliszek różowego wina musującego. Pozytywnie zaskoczył mnie fakt, że rzeczywiście były tu kawałki homarzego mięsa w ilości większej, niże homeopatyczna. A nie a przykład paluszki krabowe, co w polskich realiach nie byłoby aż takie niemożliwe. Na uwagę zasługuje też znakomity domowy majonez i kilka kleksów z sosu z mango. Wino jednakowoż nie było różowe lecz białe, a ikrę z hodowlanego łososia w ogóle bym sobie darowała, bo ani to kawior, ani to dobre.

pink lobster warszawa

pink lobster warszawa

Dalej mamy śniadanie Zieleńca, a więc grzanki korzenne, awokado, wędzonego pstrąga, jajka poche i salsę z mango. Bardzo dobrym jest ten zestaw i wybraliśmy go głównie ze względu na wędzonego pstrąga. Jajeczka przygotowane w punkt, z idealnie wypływającym z nich żółteczkiem i pięknie współgrającym ze sobą oraz całą resztą zestawem awokado-pstrąg. Ładnie zagrały tu też kwaskowo-słodkie nuty salsy.

pink lobster warszawa

pink lobster warszawa

Na deser i do podziału zaordynowaliśmy pulchne, choć nieco zbite i suchawe pancakesy, którym jednak wydatnie pomogła godna ilość słodkiego, tłuściutkiego mascarpone i nieco owoców. Obiektywnie całkiem smacznie, więc zmietliśmy wszystko. A dla zdrowotności popiliśmy naprawdę dobrymi zielonymi koktajlami.

pink lobster warszawa

Warto zauważyć, że mają tu bardzo dobrą kawę, a wiem, że dla wielu osób to istotny element śniadania. Na przykład ja jestem taką osobą. Domowe (jak zakładam) cantuccini też cieszy. Zasmucił mnie natomiast brak w i tak krótkiej liście bąbelków cremanta na kieliszki. To znaczy jest, ale w niedzielę nie było.

pink lobster warszawa

Podsumowując: z chęcią wrócę, choć usiądę w rewirze pana ze szronem na skroniach. Homar na śniadanie to nie jest częsta rzecz w mieście stołecznym. A poza tym jest tu ładnie (lubię ładnie), adekwatnie do ładności drogawo, ale ja też jestem niebrzydka, więc jakoś się wkomponuję.

Rachunek.

Magda

Info

www fb
ul. Żurawia 6/12, Warszawa

Szef kuchni: Jarosław Walczyk

Spodobał Ci się wpis? To super. Będzie mi miło, jeśli go udostępnisz! 🙂

Artykuł Pink Lobster – prawdopodobnie najbardziej instagramowe śniadania w mieście pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

TOP 5 chłodników – gdzie na najlepszy chłodnik w mieście?

$
0
0

Wbrew pozorom dobry chłodnik to nie jest tak łatwa sprawa. Co znacząco mi ułatwiło, bo nie ma wielu knajp, które robią go naprawdę dobrze. I wbrew pozorom, według najlepszych tradycji kulinarnych, z których powinniśmy czerpać i być dumni – dobry chłodnik wcale nie jest wege. A że da się zrobić wege i wciąż będzie dobry, to jest inna sprawa.

Zasady są proste: nie brałam pod uwagę wszelkich wariacji na temat chłodników, wiecie, ogórek z awokado i inne tego typu kombinacje alpejskie, bo jak dania z zupełnie różnych parafii miałabym do siebie porównać? Brałam pod uwagę tylko klasykę gatunku, do której i tak na koniec wszyscy wracamy i którą kochamy najbardziej. Być może mój wybór nie będzie dla Was przesadnie zaskakujący z jednym jednakowoż wyjątkiem. Bo w życiu byście nie wpadli na to, że…

Dawne Smaki

najlepszy chłodnik w mieście

…serwują w Warszawie najlepszy mazurski chłodnik. Dożyłam oto tej wiekopomnej chwili, w której nie muszę już na najlepszy chłodnik jechać tak daleko. W Dawnych Smakach slowfoodową część menu układała bowiem Patrycja Wąsiakowska, ta sama, która prowadzi Starą Kuźnię w Przykopie, jedną z najlepszych mazurskich restauracji (recenzja tutaj). I to jest TEN chłodnik – mój ideał, moje ukochane dzieło sztuki kulinarnej. I o jakież w tej karcie są jeszcze frykasy! Wegetariańska sałatka z wege majonezem (nie sądziłam, że kiedyś to napiszę o czymkolwiek, co jest wege) jest arcydziełem. Podobnie, jak pierogi, panna cotta z werbeną i cała reszta. Karta podstawowa też jest godna (spróbujcie golonki – perfekcyjna). A chłodnik… No cóż, za ten chłodnik można się oddać. Dwa do pięciu razy.

Gdzie?
Nowy Świat 49, Warszawa

Butchery&Wine

najlepszy chłodnik w mieście

Tu nie ma biedy – chłodnik jest pełen smaku, pływają w nim szyjki rakowe (pisałam o odwołaniach do najlepszych polskich tradycji kulinarnych, prawda?), jest gęsty, a buraczki i łodygi botwinki przyjemnie chrupią. O dziwo, mimo przygotowywania tego zestawienia, nie mam dość chłodnika. Ten w Butchery&Wine jest zwyczajnie świetny, choć musiałam go nieco dosolić. Ale to już indywidualne preferencje, ja po prostu lubię sól. A poza tym B&W to zawsze dobry adres i jest to prawda powszechnie znana.

Gdzie?
ul. Żurawia 22, Warszawa

Ale Wino

najlepszy chłodnik w mieście

Świetnie podany, bo z pieczonym ziemniakiem i tłuściutką, pięknie domykającą smaki crème fraîche. Nie jest żadną tajemnicą, że kuchnia Sebastiana Wełpy jest smaczna i dojrzała. Ja się na tym miejscu nie zawiodłam nigdy i gdyby nie taki kłopot z parkowaniem w okolicy, to pewnie byłabym częstszym gościem. Niemniej wciąż jest to restauracja, która znajduje się na mojej krótkiej liście pewniaków i którą z chęcią polecam. Poza tym Sebastian jest ujmująco skromny, co jako „ta pyskata blogerka” potrafię docenić szczególnie, bo mi kontrastuje. A tak bardziej serio – Ale Wino od dnia powstania jest super. Utrzymanie stałego, wysokiego poziomu w gastronomii nie jest łatwe, więc tym większy ukłon.

Gdzie?
ul. Mokotowska 48, Warszawa

Ed Red

najlepszy chłodnik w mieście

Niby taki klasyczny chłodnik litewski z jajkiem, ale podkręcony ciętą w paseczki wędzoną szynką z cielęciny. Gęsty, z chrupiącymi warzywami, znalazłam w nim też plastry ogórka, znakomity. No i ta cielęcina… To takie charakterystyczne dla Eda, że zawsze przemyci coś ze swojej bajki – a to wędzoną cielęcinę do chłodnika, a to tuk do rosołu. Wiadomo, że to miejsce jest rajem dla mięsożerców, ale też świetnie sprawdza się na nieco mniej formalne męskie spotkania biznesowe. Jak sobie chłopcy szarpną krwistego steka, to od razu lepiej im się gada. No i mają tu moje ulubione piwa od Trzech Kumpli.

Gdzie?
pl. Mirowski 1, Warszawa

Schabowy

najlepszy chłodnik w mieście

Zastanawiam się czy pisać o tym miejscu osobną recenzję? Dajcie znać. Póki co celowo umieszczam ten chłodnik w zestawieniu, bo jest nieco inny od reszty – mniej restauracyjny, a bardziej domowy. Nieco rzadszy, ale wciąż smaczny. Najsilniejsze skojarzenie miałam właśnie z domowym gotowaniem – uczciwym lecz pozbawionym zbędnej czasem restauracyjnej finezji. To nie znaczy, że takie gotowanie jest gorsze, wprost przeciwnie, jest tak samo dobre lecz inne, zaspokaja potrzeby innego rodzaju. To jest taki chłodnik, którym karmi Was dobrze gotująca sąsiadka, więc choć zimny, to na sercu jakoś cieplej.

Gdzie?
ul. Obrzeżna 1, Warszawa

Chętnie poczytam o Waszych chłodnikowych odkryciach, więc nie krepujcie się!

Magda

Uważasz, że to przydatny wpis? To super! Będzie mi bardzo miło, jeśli go udostępnisz 🙂

Artykuł TOP 5 chłodników – gdzie na najlepszy chłodnik w mieście? pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Schabowy – bar mleczny klasy premium

$
0
0

Nie wiem czy mi stołeczne fudisy za ten tytuł kół nie poprzebijają, ale ch… Trudno. Taką mam wadę genetyczną, że mówię co myślę. I choć myśli moje brzmieć mogą szorstko, to pełne są ciepłych uczuć. Przynajmniej w tym wypadku.

Po tych wszystkich zdjęciach i zachwytach spodziewałam się jakiejś wystrzelonej w kosmos restauracji. W sumie nie wiem dlaczego. Pewnie dlatego, że zdjęcia oglądałam głównie autorstwa Asi Matyjek z Odczaruj Gary, a Asia umie w zdjęcia. Trzeba Wam wiedzieć, że wysoko sobie cenię koncepty ukierunkowane na konkretne danie czy produkt. Wąską specjalizację po prostu. I pisałam o tym wielokrotnie, bo wąska specjalizacja zwykle gwarantuje znajomość tematu większą, niż powszechna. Tym razem też się nie pomyliłam.

W menu klasyki kuchni polskiej nie z czasów jej świetności lecz tych nieco nam bliższych i obecnie utożsamianych z określeniem „kuchnia polska”. Powiedziałabym, że błędnie, ale jak PRL odciśnie piętno, to nie ma mocnego we wsi. Zatem w menu znajdziemy śledzie z jabłkiem i cebulką, klasycznego tatara, żurek, rosół z kołdunami, pierogi, zrazy czy babę ziemniaczaną. No i oczywiście schabowe. Do wyboru mamy trzy: klasyczny, ze Złotnickiej i z Mangalicy. Wszystkie konsekwentnie z kostką, za co szacunek i uznanie oraz wszystkie konsekwentnie rozklepane na cieniutko, ale bez przesadnej ilości panierki. To może być zadą, a może być waletą – w zależności od upodobań.

schabowe warszwa

Myślę, że gdyby mięso było nieco grubsze łatwiej byłoby wyczuć jego smak i strukturę, ale nawet teraz czuć różnicę między zwykłym schabem, a delikatniejszym i bardziej soczystym ze Złotnickiej. Z premedytacją natomiast nie zamówiłam schabowego z Mangalicy, bo choć najdroższy spośród wszystkich trzech, to Mangalica kojarzy mi się jednak z dobrymi wędlinami, zaś mięsa na ciepło mniej podbijają moje serce. Może następnym razem dla pełnego obrazu.

schabowe warszwa

Tak więc schabowe mamy już z grubsza omówione – wiadomo, że warto. To taki typowo polski comfort food. Do nich puree z ziemniaków, w którym upchnięto nieprzytomną ilość masła, więc jest przepyszne i klasyczne dodatki do wyboru. U nas padło na bardzo smaczną, chrupiącą sałatkę z marchewki i pietruszki oraz mizerię… na słodko. Nic mi tak nie psuje dnia, jak mizeria na słodko. Ja wiem, że to typowo mazowieckie i są zwolennicy, ale ja do nich nie należę.

schabowe warszwa

Mają też bardzo smaczny chłodnik. Taki bardzo domowy, mniej po restauracyjnemu wyrafinowany, a bardziej kojarzący się z domowym gotowaniem. Dobre są też uczciwie nadziane ruskie o dość delikatnym cieście, lecz nie popełniajcie mojego błędu i nie zamawiajcie ich w wersji ze śmietaną, bo te są nieco suche. Weźcie te ze skwarkami z Mangalicy. Wszystko lubi pływać – ryba w wódce, a pierogi w tłuszczu.

najlepszy chłodnik w mieście

schabowe warszwa

Na wynos, oprócz trzech chłodników, pojechały jeszcze kresowe gołąbki z ziemniakami, kaszą gryczaną i grzybami leśnymi (nie próbowałam, jedzący zeznał, że dobre) oraz bardzo dobry smalczyk, domowe pieczywo i chrupiące, kwaśne jak trzeba ogórki kiszone. Beneficjentką tych ostatnich smaków byłam ja i pożarłam to na śniadanie. Nie oceniajcie, a nie będziecie oceniani.

Generalnie Schabowy to jest bardzo fajne miejsce, które dobrze karmi, ma ludzkie ceny i zimną wódkę od Baczewskiego. Czyli wszystko się zgadza i jest jak w tytule. To nie są wykręcone wariacje na temat kuchni polskiej – to jest uczciwe, domowe gotowanie, to są dobre produkty i przygotowywanie wszystkiego od podstaw, to jest miejsce frontem do głodnego człowieka i do tego liczące sobie za to wszystko rozsądne pieniądze. Z przyjemnością tu jeszcze wrócę i opędzluje schaboszczaka. Tylko już bez mizerii.

Rachunek.

Magda

Info

fb
ul. Obrzeżna 1, Warszawa

Szef kuchni: Mateusz Suchecki

Spodobał Ci się wpis? To super! Będzie mi bardzo miło, jeśli go udostępnisz 🙂

Artykuł Schabowy – bar mleczny klasy premium pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Na Mazury! Mój tajny przewodnik po najlepszych rybnych knajpach w regionie

$
0
0

Czasem w tych „rybnych” potencjalnie okolicach o dobrą rybę jest trudniej, niż o dobre dziecko. Ale spokojnie, Magdalena odłowiła co lepsze kąski. W każdym z tych miejsc zjecie bardzo smacznie, świeżo i bez zadęcia. Bo Mazury w ogóle są takie bez zadęcia. Przynajmniej te moje Mazury.

Zapiszcie sobie gdzieś w zakładkach ten wpis, albowiem to nie jest moje ostatnie słowo. Nie powiem, żeby było łatwo – tyle lat doświadczeń, a adresów godnych polecenia wciąż tak mało. Ale że na Mazurach jestem często, to pewnie przewodnik będzie się rozrastał w miarę połowów. Chętnie też poczytam Wasze rekomendacje, bo zawsze podrzucacie coś fajnego. Starałam się skupić na knajpach wyspecjalizowanych w rybach. Nie takich, które w menu mają przelot przez kuchnie świata oraz jakieś ryby, lecz konkretnie sprofilowanych. Szmaty w górę, płyniemy!

Gościniec

mazury gdzie na rybe

mazury gdzie na rybe

mazury gdzie na rybe

Dowodzi tu Mirek Gworek, prawdziwy pasjonat i znawca ryb mazurskich, autor kilku książek, które bardzo bym chciała mieć, a nigdzie się ich nie da dostać. Gościniec to jeden z najlepszych adresów na Mazurach, jeśli idzie o ryby. Mirek ma taki przemiał i tylu chętnych (w sezonie konieczna rezerwacja), że mógłby sobie już dawno odpuścić, a jednak tego nie robi i wciąż włada kuchnią osobiście, a nie zdalnie.

Menu jest króciutkie, dostaniecie tu zupę szczupakową z delikatnymi pulpetami, rakową, która smakuje trochę jak krupnik z godną ilością szyjek rakowych, ale też fenomenalne frytki z karasia (kto daje jeszcze karasia?!) czy szczupaka po polsku, z jajkiem. Jedzenie jest świeże i przepyszne, więc absolutnie miejcie to miejsce na swojej liście. A jeśli będziecie chcieli dotrzeć tu nie od wody lecz od strony lądu, to wybierzcie drogę co prawda pozbawioną asfaltu, ale szalenie uroczą, która wiedzie przez Puszczę Piską. Cudo!

Gdzie?
Głodowo 10, 12-220 Ruciane Nida (nad Śniardwami)

Rybaczówka

mazury gdzie na rybe

mazury gdzie na rybe

Rybaczówka jest bardzo znanym miejscem i choć lubię ten fragment drogi, to konsekwentnie nie zatrzymywałam się tam, bo odstraszała mnie ilość samochodów na parkingu. Błąd, przyjaciele. Co prawda trafiło nam się pusto tym razem, ale nawet jeśli będą mieli gości na równo, to warto poczekać na stolik lub zrobić wcześniej rezerwację. Menu to raptem kilka pozycji, same ryby.

Mają świetnie przygotowane sielawki, ale hitem na naszym stole był lin pieczony w picu. Soczyste, delikatne mięso, którego smak nie pozostawiał wątpliwości, co jemy. I w sumie na tym to polega – mieć dobry produkt i go nie zepsuć.

Gdzie?
Bogaczewo 32 C, 11-500 Giżycko (nad Jeziorem Bocznym)

Smażalnia Pod Strzechą

Ach, w prostocie siła. Żałuję, że nie mam ładnych zdjęć, a brzydkich nie ma sensu wstawiać, więc musicie mi uwierzyć na słowo. To takie bardzo barowe miejsce, ALE! Przez okno, w którym skłądacie zamówienia widzicie proces przygotowania ryb – na kilku czy kilkunastu palnikach operuje kilka pań, każda obsługuje kilka patelni, przed każdym smażeniem tłuszcz jest wymieniany na świeży i to plus świeża ryba właściwie załatwia sprawę.

Mają tu też wyborne cepeliny a.k.a. kartacze, więc nie żałujcie sobie.

Gdzie?
Kruklanki, centrum wsi (w pobliżu Jeziora Gołdopiwo)

Zajazd Myśliwski

mazury gdzie na rybe

mazury gdzie na rybe

To jest takie miejsce, w którym można się z Mazurami przywitać i pożegnać, bo znajduje się przy trasie. Nie pytajcie mnie dlaczego tak się nazywa, a daje ryby – nie wiem. Widać zawirowania historyczno-gastronomiczne doprowadziły właścicieli do tego miejsca. To tam, gdzie między Piszem, a Orzyszem stoi pomalowany w parapolicyjne kolory stary polonez. Jeśli chcecie zobaczyć nieco kiczu, to plastikowe kaczki w fontannie także nie zawiodą.

Spokojnie idźcie tu w ryby, w sezonie mają także wędzone. Wiedzcie jednak, że porcje są gargantuiczne i każdy bez wyjątku zabiera coś ze sobą. Być może jest to również odpowiedź na pytanie o sukces tego miejsca, bo ryby owszem – bardzo smaczne. Ale już frytki czy opiekane ziemniaczki, które jadą starą fryturą to nie jest coś, co Wam polecę. To sobie darujcie. Za to do domu wzięłam ruskie i póki ciepłe były pyszne.

Gdzie?
Maldanin k. Piszu (w pobliżu Jeziora Roś)

A poza tym bądźcie szczęśliwi, na Mazurach to nie jest takie trudne.

 

 

Póki co to tyle. Ale jeśli zdecydujecie cię wybrać do Gościńca w Głodowie, to w pobliżu macie jeszcze sporo atrakcji, takich jak czochranie bobra, jedno z najbardziej przejrzystych jezior w Polsce czy fantastyczne domowe pierogi. Pisałam o tym wszystkim tutaj.

Smacznego!

Magda

Uważasz, że to fajny wpis? To super. Będzie mi bardzo miło, jeśli go udostępnisz 🙂

Artykuł Na Mazury! Mój tajny przewodnik po najlepszych rybnych knajpach w regionie pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Pizza z grilla – przepis na placek jak z najlepszej pizzerii!

$
0
0

Przyznaję – byłam sceptyczna, czy to w ogóle wyjdzie. Spodziewałam się wielu prób, a tymczasem za pierwszym razem wyszła taka pizza, że klękajcie narody! Sekretem jest oczywiście ciasto i temperatura, której nie uzyskamy w żadnym piekarniku. No i dobre składniki, ale to na pewno wiecie. Dobre składniki są ważne zawsze.

Przede wszystkim przygotujcie się na szybkie działanie. Jak już będziecie mieli gotowe, wyrośnięte ciasto, przygotowane dodatki i grill rozgrzany na maksa, to wydarzenia potoczą się błyskawicznie. Generalnie nie nadążałam na kolejny placek nakładać sosu i mozzarelli, kiedy poprzedni był już gotowy. W sumie mało rzeczy na grillu robi się w tak zawrotnym tempie.

Jak już wiecie moim centrum dowodzenia jest kanadyjski grill gazowy marki BroilKing. Na instagramie dostałam masę pytań o model, więc tutaj jest link do ich pełnej oferty. Ma wiele zalet, ale jedną z nich jest możliwość rozgrzania go do 350 stopni, co na pewno miało wpływ na to, że pizza wyszła tak idealna. Nie znam domowego piekarnika, który nagrzewałby się do takiej temperatury. Warto wiedzieć, że wzorzec pizzy neapolitańskiej powstaje w temperaturze przekraczającej 400 stopni. Czyli jesteśmy bardzo blisko.

Jeśli będziecie przygotowywać pizzę z tego przepisu, to pamiętajcie, że potrzebujecie dwóch rzeczy: kamienia do pizzy, który należy rozgrzewać razem z grillem i grilla zamykanego. Nie próbowałam na węglowym, ale podejrzewam, że też wyjdzie. Tylko otwarty niestety odpada.

Kilka rad dotyczących ciasta:

– jeśli chcecie przygotować je dzień wcześniej i garować przez noc, to dajcie 4 g drożdży, a jeśli chcecie zrobić ciasto na dwie-trzy godziny przed pieczeniem, to dodajcie 5 g drożdży;
– aby przerwać proces wyrastania ciasta – włóżcie je do lodówki;
– kluczowa jest dobra mąka 00 lub jeśli macie dostęp do włoskich delikatesów – taka do pizzy, ale koniecznie bez żadnych dodatków;
– z tej ilości wyjdą Wam 3  średniej wielkości placki;
– jeśli nie macie dostępu do dobrze zaopatrzonych włoskich delikatesów, to spróbujcie się uśmiechnąć do Waszej ulubionej pizzerii, ja tak zrobiłam i mąkę, semolinę i mozzarellę dostałam od… chłopaków z Cuciny Povery, nota bene jednej z najlepszych, jeśli nie najlepszej włoskiej restauracji w województwie. Pełną recenzję przeczytacie tutaj. Są absolutnie fenomenalni w tym, co robią i warto ten adres znać.

 

Pizza z grilla – przepis

 

pizza z grilla przepis

 

Składniki na ciasto:

-1 kg mąki 00 lub mąki do pizzy
– 4 lub 5 g drożdży – w zależności od czasu garowania (wyrastania) ciasta
– 550-600 ml zimnej wody (im dłużej ma garować ciasto, tym zimniejsza powinna być woda)
– 20 g cukru
– 20 g soli
– 4 łyżki oliwy dobrej jakości
– garść semoliny do podsypania placków

Sos pomidorowy:

– 1 cebula
– 2 małe puszki pomidorów San Marzano lub 0,75 l passaty pomidorowej lub w sezonie 4-5 średnich pomidorów dobrej jakości
– 2 ząbki czosnku
– szczypta gałki muszkatołowej
– 1/4 łyżeczki cynamonu (tak, zaufajcie mi, nauczyłam się tego we Włoszech)
– 1/2 łyżeczki cukru
– sól i pieprz do smaku

Ciasto:

Z podanych składników, poza oliwą, wyrabiamy ciasto. Gdy jest już dobrze wyrobione – dodajemy oliwę i wyrabiamy tak długo, aż będzie sprężyste. Dzielimy na równe porcje, przykrywamy czystą ściereczką i odstawiamy do wyrośnięcia.

Sos:

Cebulę drobno siekamy i szklimy na oliwie, dodajemy pomidory, a gdy powoli zaczną się rozpadać, dodajemy posiekany czosnek i pozostałe składniki. Przez jakiś czas jeszcze gotujemy na małym ogniu, aż smaki się połączą.

Pizza:

Gdy ciasto już podrośnie rozgrzewamy grill do maksymalnej możliwej temperatury. Pamiętajcie, aby kamień rozgrzewać razem z grillem. Porcję ciasta rozciągamy w dłoniach, na deskę podsypujemy semolinę (doda ciastu chrupkości) i formujemy placki. Na nich rozsmarowujemy niezbyt grubą warstwą sos, kładziemy plastry mozzarelli i inne ulubione dodatki. Następnie zsuwamy na rozgrzany kamień i pod przykryciem pieczemy aż na rantach pojawią się lekko osmalone bąble. W praktyce trwa to bardzo krótko, więc pilnujcie, aby nie spalić.

Jeśli dobrze rozciągniecie ciasto, ale zostawicie grubsze ranty, to środek będzie cieniutki, lecz nie mokry, a dodatki nie będą z niego spływać (co jest zmorą polskich pizzerii, które chcą robić pizzę neapolitańską).

Sama operacja pieczenia jest tak błyskawiczna, że jesteście w stanie wyserwować cztery placki pod rząd i ten pierwszy będzie jeszcze ciepły. Pamiętajcie o semolinie, to ważny dodatek. Dzięki niej placki nie przyklejają się ani do deski, ani do kamienia.

pizza z grilla przepis

pizza z grilla przepis

pizza z grilla przepis

pizza z grilla przepis

pizza z grilla przepis

pizza z grilla przepis

Kurczę, to wyszło tak dobre, że aż mi ciężko uwierzyć. Głównie dlatego jest mi ciężko uwierzyć, że ludzie otwierają pizzerie i w porównaniu z tym, co zrobiłam w domu dają jakieś pseudopizze, które powinny umrzeć, zanim ogóle zrodził się pomysł na ich powstanie. A ja nie jestem doświadczonym pizzaiolo i przypominam – operuję na grillu.

pizza z grilla przepis

Koniecznie zróbcie to w domu. Obiecuję, że nie pożałujecie!

Ciao!

Magda

Uważasz, że to fajny przepis? To super! Będzie mi bardzo miło, jeśli go udostępnisz 🙂

Artykuł Pizza z grilla – przepis na placek jak z najlepszej pizzerii! pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Pij wodę z kranu – mówili. Będziesz eko. Albo się rozchorujesz…

$
0
0

Swego czasu dość mocno promowane było picie wody z kranu. W sumie ma to wiele zalet – nie zużywamy butelek, nie daj Boziu plastikowych, nie musimy biegać do sklepu i dźwigać ciężarów, no i mamy do niej dostęp szybki, łatwy oraz powszechny. A mnie to zawsze trochę śmierdziało.

Głównie brudną rurą. Poza tym woda z kranu mi nie smakuje, więc jej nie piję. Staram się kupować tę w szklanych butelkach. Z resztą temat plastiku i tego, jak używać go mniej, poruszyłam tutaj. To wcale nie jest takie trudne i nie wymaga wielkich poświęceń, ot, kwestia odrobiny myślenia.

Nie ukrywam, że bezpośrednim impulsem do powstania tego tekstu był post dr Katarzyny Świątkowskiej, która wg mnie wyczerpała temat, więc przytaczam w całości. Przyznaję, że do tej pory opierałam się na świadomości jak wyglądają rury od środka (fujka po stokroć!) i niejasnym przeczuciu, że tam muszą być jakieś formy życia. Niekoniecznie te, z którymi chciałabym się blisko przyjaźnić. Teraz nie mam wątpliwości, że moje sceptyczne podejście do picia wody z kranu było zasadne. Poczytajcie, wyciągnijcie wnioski i zróbcie z tą wiedzą, co uważacie.

Dr Katarzyna Świątkowska pisze:

CO ŻYJE W POLSKICH KRANACH?

Armia ciekawych żyjątek. Mało sympatycznych, niestety.
Istnieje wielki rozdźwięk pomiędzy tym co mówią naukowcy zajmujący się rzeczywistym badaniem wody wodociągowej i „eksperci” zapewniający w gazetach, telewizji o tym, jakim dobrodziejstwem jest to, co płynie w naszych kranach. Z pewnością, słyszeliście jak zdrową mamy w Polsce „kranówkę”…

Ciągle zachęcam: nie wierzcie we wszystko co Wam mówią. Lepiej to weryfikować.

Poniżej przytaczam badania, które są dość hm… interesujące i z pewnością dla wielu zaskakujące.

(Oczywiście, muszę zaznaczyć, że dla dla przeciętnego pacjenta nieporównywalnie większym problemem jest brak ruchu, otyłość, czy zła dieta niż to, że czasami w kranówce może być „coś” powodującego biegunkę, bóle brzucha. Chociaż … już w przypadku ludzi o obniżonej odporności może być to wielki problem).

Często pojawiają się komunikaty, że woda wodociągowa zawiera bakterie coli. Czy zastanawialiście się co to znaczy?

Escherichii coli szukamy w wodzie wodociągowej oceniając czy nadaje się do spożycia, bo obecność tych bakterii wskazuje na ŚWIEŻE zanieczyszczenie wody tym, co jeszcze niedawno przebywało w jelitach innych ludzi i/lub zwierząt. Czyli – mówiąc brutalnie – kałem.

Jak badana jest polska kranówka?

Podczas analizy wody niemożliwe jest śledzenie wszystkich organizmów chorobotwórczych, które mogły w niej zamieszkać. Analizuje się tylko „bakterie wskaźnikowe” (należą do nich: 1-bakterie grupy coli, 2-bakterie E.coli, 3-paciorkowce kałowe, 4-Clostridium). Co, jeśli nasza woda ich nie ma? To jest mniejsze PRAWDOPODOBIEŃSTWO (ale to wcale nie wyklucza) obecności innych chorobotwórczych „stworków”. Mamy przecież jeszcze grzyby, wirusy i pierwotniaki, no i całe mnóstwo zupełnie innych bakterii .

Styczeń 2017r (1) Najwyższa Izba Kontroli ocenia, że jakość wód, które są uzdatniane jest bardzo kiepska. W 40% kontrolowanych przypadków nikt nie przejmował się tym, że w pobliżu ujęcia wody, bezkarnie można odprowadzać ścieki, składować odpady promieniotwórcze, rolnicy mogą do woli sypać nawozy sztuczne i środki ochrony roślin, hodowcy budować fermy i wielkie obory, w których zwierzęta produkują mnóstwo … no wiadomo czego, dopuszczalne jest grzebanie zwłok zwierzęcych, mogą powstawać cmentarze (1). Wnioski po kontroli: „Przedsiębiorstwa wodociągowe i gminy nie gwarantują należytej jakości wody pitnej (wodociągowej). Ponad 40 proc. właścicieli ujęć wód nie wystąpiło o ustanowienie strefy ochronnej wokół ujęcia wody pitnej. Ponad 40 proc. wójtów, czy burmistrzów nie raczyło informować o jakości wody, w sposób wymagany przepisami prawa (2).

Właściciele wielu domostw w naszym kraju korzystają z przydomowych szamb. Czy myślicie, że ich treść pozostaje tylko w nich? Otóż, nie. Oficjalnie w raporcie sprzed roku (2) stwierdzono: „Istotnym źródłem możliwego zanieczyszczenia poziomów wodonośnych, zawierających wodę przeznaczoną do spożycia przez ludzi, jest zanieczyszczenie zawartością powszechnych w Polsce szamb”.

Cóż, woda krąży w przyrodzie. To, co jest w szambie jest skutecznie przenoszone w strumieniu wód gruntowych na odległość kilkudziesięciu metrów. Mamy pecha, jeśli woda, którą mamy w kranie jest pobierana z okolicy, gdzie takich szamb jest sporo…. a prawdopodobieństwo tego, jak stwierdził NIK jest spore. Smacznego.

Co żyje w rurach?

Im dalej od stacji uzdatniania tym więcej „żyjątek” (3). Niespodziewanie, różnorodność i ilość mikrobów wyśledzonych w „kranówce” jest często znacznie większa niż w stacji uzdatniania. To sugeruje aktywne rozmnażanie tego „towarzystwa” gdzieś po drodze (9-15). A już końcowe odcinki rur są przez nie szczególnie preferowane (16-18).

„Głównym rezerwuarem bakterii mających znaczenie dla zdrowia nie jest toń wodna monitorowana w badaniach kontrolnych na Stacjach Uzdatniania Wody, lecz to co rośnie w środku wodociągów – biomasa bakterii, grzybów, glonów, pierwotniaków i wrotków – nie monitorowana w badaniach rutynowych” (Grabińska-Łoniewska, A., Sieć wodociągowa jako środowisko bytowania i przenoszenia mikroorganizmów, Technologia Wody, 2011, Tom 3)(10).

Generalnie, dla zdrowych ludzi nie stanowią zagrożenia. Mogą być jednak problemem w sytuacji zmniejszonej odporności

Osady biologiczne. Słyszeliście o czymś takim?

Mikroorganizmy nie są takie głupie. Budują „osiedla”= biofilmy, żeby nie dać się zabić. We wszystkich systemach dystrybucji wody powstaje pewien rodzaj zbiorowiska współpracujących ze sobą bakterii, grzybów i pierwotniaków, przyczepionych do wnętrza rur, oblepionych substancjami polimerowymi (EPS), które same sobie specjalnie wytworzyły. Jeśli bakteria (grzyb) załapie się do takiej wspólnoty, chroni się przed środkami odkażającymi, ma szansę na przetrwanie i wydanie licznego potomstwa (4).

Uwaga:
„Zapewnienie nawet bardzo dużej ilości środków dezynfekcyjnych w wodzie wodociągowej nie gwarantuje całkowitego zniszczenia obrostów biologicznych” (23).

Opisano pięć etapów rozwoju biofilmu w sieciach wodociągowych. Początkowo drobnoustroje przyklejają się do twardej powierzchni potem nieodwracalne wiążą się z nią, potem dojrzewają narastają, jeszcze bardziej dojrzewają i narastają, na koniec- w 5 etapie fragmenty biofilmu okresowo odrywają się (5). Oswobodzone grzyby i inne mikroorganizmy płyną wprost do użytkowników „kranówki”(6-8).

Inne bakterie. Nie tylko coli

Choćby, Aeromonas. Wprawdzie występują głównie w naturalnych zbiornikach wodnych, ale przebywają również w zlewach, wannach i innych wilgotnych miejscach. Nie tylko. Izolowane są z butelkowanej wody mineralnej (20). Ich obecność (pomimo dezynfekcji wody) stwierdza się w osadach biologicznych i chemicznych tworzących się wewnątrz sieci wodociągowej (21). Czasem powodują zapalenie tkanki łącznej, posocznicę, biegunkę podobną do cholery oraz różne zakażenia ran, układu moczowego.

W biofilmach wewnątrz rur wodociągowych stwierdzono też szkodliwe drobnoustroje z rodzajów Legionella, Helicobacter, Mycobacterium i Cryptosporidium (22).

Procesy oczyszczania i dezynfekcja wody w Stacjach Uzdatniania obniżają liczebność bakterii Legionella pneumophila w niewielkim stopniu (19) (Joanna Bąk, Bakterie Legionella w logistyce systemów zaopatrzenia w wodę, Logistyka 2015, nr 4)

Bakteria Helicobacter pylori może być przyczyną choroby wrzodowej i raka żołądka. Uważa się, że przenosi są przez osobisty kontakt, bo dużo zachorowań występuje rodzinnie. Kto by pomyślał, że przyczyną zakażeń może być też woda wodociągowa? (24).

Stwierdzono występowanie Helicobacter pylori w biofilmie pokrywającym od środka rury w sieci wodociągowej (25).

Warto zwrócić uwagę na to, że jeśli skontaktujemy się z wredną bakterią, która np. trafi do naszej wody, to czy zachorujemy zależy od ogólnej odporności i od tego czy w jelitach za pomocą odpowiedniej diety udało się nam wyhodować dość dużo pożytecznych bakterii. Bo one są naszą „tarczą” przeciwko chorobotwórczym mikrobom. To, co karmi pożyteczne bakterie to PREbiotyki czyli błonnik rozpuszczalny obecny w niektórych roślinach. Krótko mówiąc- po wypiciu skażonej wody jedynie niektórzy zachorują.

Do tego, w naszym kraju nie jest prowadzona statystyka dotyczących zakażeń przenoszonych drogą wodną.

Tak jak z suplementami. Nikomu przyjdzie do głowy powiązanie poważnego schorzenia ( problemów z nerkami, wątrobą itp) z jakimś „nieszkodliwym, naturalnym” suplementem kupionym w końcu bez recepty , (no bo co innego leki na receptę, one mają przecież ulotkę z możliwymi działaniami niepożądanymi , WAW!), A suplementy często zawierają dodatek szkodliwych substancji , dodanych nieprawnie, „po cichu”. Żeby odchudziły, poprawiły potencję lub masę mięśniową, by poskutkowały, wtedy klient je poleci innym i wrócił po następne. Ale już późniejszych problemów zdrowotnych po nich raczej nikt nie bada. Zupełnie jak biegunek po „kranówce”.

Grzyby

Stacje uzdatniania wody zmniejszają liczbę grzybów w wodzie ale nie usuwają wszystkich. Analizy próbek wody w kranie często wykazują większą liczbę grzybów niż przed wejściem do systemu dystrybucji. Po wprowadzeniu się do wodociągów one zamieszkują na wewnętrznych powierzchniach rur, w biofilmach i tam się mnożą. Żyją sobie tam spokojnie, bowiem w przepisach dotyczących jakości wody pozostają ignorowane „Badania grzybów potencjalnie chorobotwórczych nie są wykorzystywane w ocenie jakości wód” (29).

A wiele grzybów wyizolowanych z uzdatnionej wody pitnej może być chorobotwórczych, w szczególności Aspergillus i Candida.

Czarne drożdże. Czarne charaktery w polskiej „kranówce” (26)

„Badania prowadzono od listopada 2008 do marca 2009 r., pobierając wodę co miesiąc, z 10 punktów końcowych „u klienta” w polskich miastach. Wśród licznej grupy grzybów drożdżopodobnych i pleśniowych, stwierdzono grzyby potocznie nazywane „czarnymi drożdżami”. Ich liczebność sięgała blisko 690 kolonii, wszystkie należą do potencjalnych patogenów. Są sprawcami feohyfomikoz, głównie zakażeń podskórnych. Przeprowadzone badania udowodniły, że woda pitna może być jednym z bardzo istotnych rezerwuarów grzybów potencjalnie chorobotwórczych dla człowieka”(26).

Żeby nie było nam przykro

W Niemczech opisywano występowanie ciemno zabarwionych kolonii grzybów mogących powodować grzybice u ludzi (Exophiala equina, Exophiala lecanii-corni) wyhodowanych z wody wodociągowej (27). Grzyby potencjalnie chorobotwórcze zostały wyizolowane z uzdatnionej wody pitnej we wszystkich badaniach przeprowadzonych w Wielkiej Brytanii, USA, Niemczech i Polsce (28, 30).

Aspergillus spp. był izolowany z 33% próbek wody miejskiej wodociągowej. Może powodować zakażenia i choroby alergiczne. Penicillium, Trichoderma i też były szczególnie często izolowane. Mogą uczulać lub powodować infekcje u ludzi (35,36).

W szpitalu uniwersyteckim w Oslo opisano przypadki pacjentów cierpiących na inwazyjną grzybicę-aspergilozę, którzy zostali zarażeni … wodą wodociągową – drobnoustroje izolowane z niej miały identyczny materiał genetyczny jak te wyhodowane od pacjentów (jak widać, tropiąc mikroby będące sprawcami zakażeń postępuje się podobnie jak badając ojcostwo). Woda była źródłem zakażeń przez Fusarium w szpitalu w Houston, również dowodem była identyczność DNA sprawców=grzybów izolowanych od pacjentów z DNA grzybów z wody wodociągowej (31-34) (hm… trudno mi sobie wyobrazić podobne dochodzenie śledzące DNA chorobotwórczych drobnoustrojów w polskich szpitalach).

Obecne często w sieci wodociągowej Aspergillus fumigatus i A. niger są powszechnymi alergenami i mogą powodować oportunistyczne inwazyjne zakażenia u hospitalizowanych pacjentów z obniżoną odpornością (37-42).

Pierwotniaki

Poza bakteriami, grzybami , z transportu wodociągowego „na gapę” korzystają też inni pasażerowie. Pasożytów ani ich „dzieci” – czyli jaj, w zasadzie NIE SZUKA SIĘ kiedy bada się wodę. A są one bardzo odporne i oporne. Nie dają się tak łatwo wyeliminować przez chlorowanie (52) (Skażenie wody formami dyspersyjnymi pasożytów, Edward Hadaś, Monika Derda, Łukasz Skrzypczak, Marcin Cholewiński, Katedra i Zakład Biologii i Parazytologii Lekarskiej, Uniwersytet Medyczny im. Karola Marcinkowskiego w Poznaniu)

Cryptosporidium – pierwotniak, wywołuje biegunki. Zakażenie może przejść w stan przewlekły, zwykle u chorych z upośledzoną odpornością. Skażenie Cryptosporydium stwierdza się w wodzie wstępnie uzdatnionej w 13% próbek i w 22% próbek kranowej.

Skażenie wody kranowej lambliami jest identyczne. I niestety, ale wygląda na to, że zarażenia przez wodę tymi pasożytami są niedocenianym problemem (43) (Bojar H., Kłapeć T. Woda jako potencjalne źródło zarażenia ludzi i zwierząt pierwotniakami z rodzajów Cryptosporidium i Giardia. Medycyna Ogólna i Nauki o Zdrowiu. 2011;17(1):45-51).

Lamblioza jest najbardziej rozpowszechnioną postacią biegunki pierwotniakowej. Lamblia, nazwana w Wikipedii czule „ogoniastkiem jelitowym” , jest nieźle przygotowana do inwazji. Ma swoje przyssawki, 4 pary wici a jej przetrwalniki są bardzo odporne na wszystko.

Badania w Wielkiej Brytanii (w Polsce nikt tego nie zrobił) wykazały obecność cyst Giardia aż w 46% prób wody uznanej za zdatną do picia.

Lamblie w USA były przyczyną epidemii, która wystąpiła po spożyciu wodociągowej wody chlorowanej i objęła ponad 403 000 osób (53-55).

W Polsce, co najmniej 5% populacji jest zarażona, czyli co 20 Polak. U ok. 10% dochodzi do objawów chorobowych. Najczęściej chorują dzieci w wieku 2-5 lat. Objawy- m.in. nudności, wzdęcia, bóle brzucha, głowy, wysypka i stany podgorączkowe, biegunka. (diagnostyka- antygen lamblii w kale, lub/i cysty w kale, eozynofilia we krwi obwodowej). Osoba zarażona wydala okresowo cysty z kałem -w jednym wypróżnieniu może znajdować się wiele milionów cyst, które niekiedy trafiają do wody, a chlor im nie straszny. Chlorowanie wody niszczy bakterie coli, ale jest niewystarczające do zniszczenia cyst lamblii.

W Polsce negatywne wyniki miana coli w wodzie uważa się za zapewnienie, że woda jest wolna od „żyjątek” pochodzących z jelit. Nieprawda. W czasie wielu epidemii lambliozy wykrywano obecność cyst pasożyta w wodzie, przy jednoczesnym braku Escherichii coli. (52)

Pełzaki w kranie i w wodzie butelkowanej

Pełzaki należące do rodzajów Acanthamoeba są rozpowszechnione w środowisku, ale możemy się na nie natknąć w wodzie wodociągowej, w wodzie butelkowanej (44-50). Czasem mogą być niesympatyczne. Rośnie liczba przypadków groźnego zapalenia rogówki oka przez nie wywołanego. Najczęściej ma związek z soczewkami kontaktowymi i użyciem skażonych roztworów do ich pielęgnacji, wliczając w to WODĘ WODOCIĄGOWĄ. Schorzenie głównie występuje u osób młodych, zdrowych i o nie zaburzonej odporności. Jest bardzo trudne w leczeniu.

Butelkowana

W USA opisano jedenaście epidemii w latach 1971-2006 związanych z wodą butelkowaną. Jedna z nich, w 2000 roku, zatrucie spowodowane było wodą sprzedawaną jako woda dla niemowląt lub jako woda źródlana- pochodziły z tego samego źródła. Zidentyfikowano 95 przypadków ostrej choroby żołądkowo-jelitowej przypisywanej Salmonella Bareilly w 10 stanach. Średnia wieku wynosiła 6 lat, a wielu pacjentów było niemowlętami. (51)

Toxoplasma gondii – kolejny pierwotniak pasożyt

Przebieg zarażenia jest najczęściej bezobjawowy lub skąpoobjawowy- często powiększenie, stan zapalny węzłów chłonnych, objawy podobne do mononukleozy. U niektórych jednak, z obniżoną odpornością, może skończyć się bardzo źle. Naprawdę dużym problemem może być zarażenie kobiety w ciąży.

Teoretycznie, do zarażenia wystarczy jedna oocysta. A one są szeroko rozpowszechnione w glebie i wodzie Do zarażenia toksoplazmozą najczęściej przez spożycie niedogotowanego mięsa, szczególnie wieprzowiny lub picie skażonego, surowego mleka, kontakt z chorym kotem, picie skażonej wody.

Groźba zakażenia wodą wodociągową T. gondii jest większa niż wcześniej sądzono, opisywano wybuchy toksoplazmozy na dużą skalę spowodowane zanieczyszczeniem wody pitnej (wodociągowej) (57).

W 2014 roku naukowcy ogłosili, że woda pitna może być ważnym źródłem toksoplazmozy i to WCALE nie w Afryce, tylko w krajach rozwiniętych.

Częstość zarażenia T. gondii w Polsce wynosi średnio 35,81% (od 5 do 65% populacji w zależności od regionu). Oocysty pochodzące od kału zarażonego kota lub kotowatych trafiają do gleby, wody i potem czasami spożywamy je wraz ze źle umytymi warzywami i owocami.

Badania obecności oocyst Toxoplasma gondii w wodzie wykazały skażenie wody wodociągowej na poziomie 3,3% (56). W badaniu w Polsce wykazano związek między spożyciem wody z własnej studni a obecnością we krwi przeciwciał przeciwko toksoplazmozie świadczących o bliskim i osobistym kontakcie z tym pasożytem (58).

Oocysty T. gondii są odporne na chlor i inne rodzaje dezynfekcji ale są spore więc łatwo je usunąć za pomocą standardowego postępowania w czasie uzdatniania wody (57). Zdarzało się jednak, że te działania zawodziły (59) i dochodziło do epidemii. W latach 1971-2002 odnotowano 764 udokumentowane epidemie związane z wodą pitną, które doprowadziły do 575,457 przypadków zachorowań i 79 zgonów (Blackburn i wsp. 2004, Calderon 2004); jednak szacuje się, że prawdziwa ilość zachorowań związanych z wodą wodociągową jest znacznie wyższa.

Jeszcze chlor

Trihalometany powstają, gdy chlor zawarty w wodzie wodociągowej reaguje z substancjami organicznymi też w niej obecnymi. Badania sugerują związek między piciem takiej wody a rakiem pęcherza i odbytnicy (60-68).

Reklamy przekonują, że trzeba spożywać 2 litry wody (o niewiadomej przeszłości, z koniecznie plastikowej butelki) , albo wręcz przeciwnie- słyszymy, w telewizji i czytamy w gazetach że Polacy to tacy szczęściarze, bo mają taką zdrową „kranówkę”. Mamy większą szansę by dowiedzieć się o tym, że gwiazda schudła, roztyła się, rozwiodła, zakochała, itp. itd. niż o tym, że w naszej kranówce powszechne są grzyby i groźne bakterie, albo, że składniki plastiku przełażą nieproszone do napojów i żywności po to, by nam zaburzać delikatną i cenną równowagę hormonalną. Słyszeliście o bisfenolu? Naśladuje estrogeny. Nawet są sugestie, że wszechobecny plastik odpowiada za to, że jesteśmy coraz grubsi. Według mnie, dowody są na tyle mocne, że warto się zastanowić (we wcześniejszym artykule przytaczałam badania).”

Koniec cytatu, przypisy tutaj.

W moim przekonaniu temat został wyczerpany. Uprzedzając pytania „Co w takim razie pić?” wtóruję dr Świątkowskiej – wodę z kranu. Tyle, że przepuszczoną przez dobry filtr. Nie napiszę Wam też, że powinniście się wyrzec tej butelkowanej, to jest trudne lub często niemożliwe. Sama piję i będę piła butelkowaną wodę, ale ze szkła, bo taka mi smakuje najbardziej. Natomiast picie wody prosto z kranu, bez żadnego filtra po drodze, to naprawdę jest umiarkowanie dobry pomysł.

A i tak najważniejsza w tym wszystkim jest świadomość, jak z resztą zawsze, więc nie wariujmy. Po prostu bądźmy świadomi i dzielmy się tą wiedzą.

Magda

Uważasz, że to potrzebny wpis? To super. Będzie mi bardzo miło, jeśli go udostępnisz!

 

 

Artykuł Pij wodę z kranu – mówili. Będziesz eko. Albo się rozchorujesz… pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Dolina Róż – mało znana perła Bułgarii, którą trzeba odwiedzić choć raz

$
0
0

Dawno już nie pisałam Wam nic tak bardzo na świeżo, tak tu i teraz. Ostatnio dość długo gromadzę materiał zanim coś opublikuję i raczej staram się tworzyć teksty przewodnikowe, abyście jak najwięcej informacji mieli w jednym miejscu. I chyba trochę zapomniałam jak przyjemnie żywy kontakt daje pisanie relacji na bieżąco.

Jest wieczór, siedzę na miejscu pasażera w busie, który mknie bułgarską autostradą. Prędkość jest zawrotna. Tak, to sarkazm. Ale nie o to chodzi. Tyle razy już przydarzyła mi się Bułgaria i zawsze zabierałam stąd dobre wspomnienia, ale teraz jest więcej i intensywniej. Więcej miejsc, więcej wrażeń, więcej… ludzi. Jestem bowiem na dość nietypowym wyjeździe.

Blogerom czasem zdarzają się tak zwane press tripy, zwykle organizowane przez różnego rodzaju organizacje turystyczne promujące regiony, kraje, etc. Jest to dość powszechne. Ale pierwszy raz spotkałam się z sytuacją, w której organizatorem takiego wyjazdu jest… restauracja, warszawska Ruza Roza, która serwuje naprawdę smaczną, autentyczną kuchnię bułgarską. Z tego co wiem, to precedens, pierwszy taki przypadek w kraju. Jest tu ze mną kilkoro naprawdę fajnych blogerów (zajrzyjcie na instagram, tam w stories znajdziecie więcej informacji, szukajcie też tagu #ruzaozabloggerstrip, aby zobaczyć różne odsłony tej podróży). Sytuacja jest o tyle godna uznania, że bardziej tym wyjazdem promujemy Bułgarię, niż samą restaurację. Bardzo to szanuję.

Jest z nami też dwóch Borysów – to właśnie oni rządzą w kuchni Ruzy Rozy. Są Bułgarami, więc wprowadzają nas w meandry miejscowych twarogów, ayranów i wszystkich innych przysmaków. A przy okazji szukają pomysłów na nowe dania, które wprowadzą u siebie. To znaczy u nas. U nich. No, w Warszawie.

 

Dolina Róż

Wiedziałam, że Bułgaria słynie z olejku różanego. Wiedziałam, że ma on genialny wpływ na skórę. I właściwie te dwie informacje całkowicie mi wystarczały, by przy każdej okazji obsprawiać się tu w kosmetyki do nieprzytomności. Ale już gdzie te róże rosną, to było mniej więcej w takiej sferze, jak herbaciane pola w Batumi. Czyli gdzieś są, ale nie drążyłam.

I właśnie dziś nadszedł ten wiekopomny moment, kiedy Dolina Róż stanęła na mojej drodze drobnego szwędacza. Znajduje się mniej więcej w połowie drogi między Sofią, a Burgas i jeśli dobry los rzuci Was w te okolice w maju, to wiedzcie, że jesteście wybrańcami. Na ten okres bowiem przypada kwitnienie krzewów różanych, zbiór płatków i związany z tym festiwal. Od zapachów kręci się w głowie, a płatki zbiera od świtu do godziny dziesiątej, do tego momentu bowiem są mięsiste od rosy. Bożenko jakie to wszystko romantyczne!

dolina róż bułgaria

dolina róż bułgaria

Olejek różany jest szalenie cenny, właściwie to takie bułgarskie złoto. Okolice Kaznałyku to właśnie róże, najcenniejsza jest oleista róża damasceńska i to właśnie olejek z niej tłoczony spotkacie w miejscowych kosmetykach. Nie żałujcie sobie, bo taniej już nie będzie. Bułgaria w ogóle nie jest droga, ale to temat na inny wpis. Będąc w tej okolicy bezwzględnie warto zajrzeć też do Kompleksu Etnograficznego w Skobelevie żeby zobaczyć proces produkcji olejku i pospacerować wśród róż. Generalnie chcę Wam powiedzieć tyle: Dolina Róż jest sporą atrakcją, zwłaszcza w okresie kwitnienia krzewów. W końcu Bułgaria słynie z olejku różanego, więc warto ruszyć duperę i zobaczyć tę kopalnię złota.

dolina róż bułgaria

A gdybyście zgłodnieli, to w Kaznałyku odłowiliśmy bardzo dobrą knajpkę, która karmi lokalnie, szalenie smacznie i za bardzo godne pieniądze (9 osób do pełna – jakieś 160 zł; mówiłam już że Bułgaria jest tania jak barszcz?). Spokojnie możecie sobie tu usiąść pod pergolą, po której pnie się bujnie obwieszona kiściami owoców winorośl i zamawiać jak leci. Mają też dobry ayran.

dolina róż bułgaria

dolina róż bułgaria

dolina róż bułgaria

Gdzie?
ul. „Hristo Botev” 14, 6100 Novenski, Kazanlak, Bułgaria

 

Plovdiv

dolina róż bułgaria

To jeszcze taki bonus. Plovdiv od Doliny Róż oddalony jest jakieś czterdzieści, może pięćdziesiąt minut jazdy samochodem. Plovdiv jest też najstarszym w Europie bez przerwy zamieszkałym miastem (coś koło 6 000 lat, nieźle, hm?). Plovdiv ma specyficzny, dość niepowtarzalny klimat. Właściwie zgodnie ustaliliśmy, że spędzić tu dwa dni byłoby całkiem fajnie. Największy mind fuck (sorry za to określenie, ale jakoś mi pasuje) robi antyczny stadion, który… biegnie pod całym deptakiem. Tak, wiem, że ciężko Wam to sobie wyobrazić. Wygląda to tak, że w jednym miejscu jest wielka dziura w ziemi, w tejże znajduje się skrajna część stadionu, po której  można spacerować, jest nawet kawiarnia, a reszta ginie pod ziemią i ciągnie się pod deptakiem. No, kurde, tego się nie da opowiedzieć – to trzeba zobaczyć!

Plovdiv leży na siedmiu wzgórzach, zupełnie jak Rzym. Oprócz Starego Miasta znajdziecie tu piękny park z rozległym stawem i fontannami, no i ten stadion, który ryje beret. Zanim mi ktoś zarzuci kolokwializmy niech pojedzie, zobaczy i sam oceni czy ryje. Plovdiv na pewno warto zobaczyć przy okazji wizyty w Dolinie Róż. Okoliczne pola lawendy dostaniecie gratis.

dolina róż bułgaria

dolina róż bułgaria

dolina róż bułgaria

dolina róż bułgaria

dolina róż bułgaria

dolina róż bułgaria

dolina róż bułgaria

dolina róż bułgaria

dolina róż bułgaria

Ściskam czule i lecę podbijać Złote Piaski. Bieżące podniety jak zwykle na instagramie.

Buzi!

Magda

Spodobał Ci się wpis? To super! Będzie mi bardzo miło, jeśli go udostępnisz 🙂

 

Artykuł Dolina Róż – mało znana perła Bułgarii, którą trzeba odwiedzić choć raz pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.


Trzy najpiękniejsze miejsca, dzięki którym pokochałam Bułgarię

$
0
0

Bułgaria – kraj, który kojarzył mi się z niemal „egzotycznymi” wakacjami w głębokim PRL-u lub następcą Egiptu w XXI wieku. Kiedyś był wystarczająco daleko, by być luksusem, dziś jest wystarczająco tani, by wrócić do łask i stać się godnym następcą chwilowej przerwy w dostawie świętego spokoju w Północnej Afryce. Nawet nie wiecie, jak bardzo się myliłam…

Albo wiecie, bo tyle entuzjastycznych komentarzy, ile dostałam podczas tego wyjazdu nie dostałam chyba jeszcze nigdy. Do tej pory przez Bułgarię przejeżdżałam transferem do Grecji. No, może z małymi przystankami na papu i zakupy. Kosmetyki z olejkiem z róży rządzą, ale o Dolinie Róż pisałam już tutaj.

Tym razem moim celem była Bułgaria i tylko Bułgaria. Jak każdy kraj ma swoje blaski i cienie, ale z punktu widzenia kogoś, kto odwiedzą ją tylko na chwilę zdecydowanie ma więcej tych pierwszych. Nie polecę Wam Słonecznego Brzegu, bo to nie ma sensu. Kilometry zwartej hotelowej zabudowy ciągnące się wzdłuż wybrzeża rzeczywiście przywodzą na myśl Egipt. Ale wystarczy małe kilkadziesiąt kilometrów i obiecuję, że padniecie z zachwytu.

Na pewno kolosalny wpływ na wrażenia, które przywiozłam miało towarzystwo, ale tak przecież jest zawsze, dlatego nie warto podróżować z ludźmi, z którymi nie jest Wam po drodze. Na pokładzie była cudownie energetyczna, zarażająca optymizmem Eliza, którą znacie jako Fashionelkę, autorkę bodaj najstarszego polskiego bloga lifestylowego; Ada – roześmiana królowa instagramu. Koniecznie zobaczcie jej zdjęcia – takie kiedyś robić, to jest marzenie (jeśli chcecie podciągnać się w fotografii, to zajrzyjcie na jej blog z masą merytorycznych porad na ten temat i instagram po inspirację); Edyta, czyli Madame Edith, która na pewno przywiozła ciekawe przepisy i się nimi z Wami podzieli i specjalistka od Bałkanów, czyli Ruda. Team przekrojowy i pozwalający spojrzeć na Bułgarię z zupełnie różnych perspektyw. U Elizy i Ady już pojawiły się pierwsze wpisy, więc jeśli jesteście ciekawi, jak one zobaczyły ten kraj, to zaglądajcie śmiało.

Jest jeszcze jeden aspekt tej podróży, nie mniej ważny, bo to precedens – pierwszy taki przypadek w Polsce. Otóż wyjazd zorganizowała warszawska restauracja Ruza Roza, która karmi cudownymi bułgarskimi smakami. Że cudownymi wiem stąd, że głównie na tym wyjeździe jedliśmy i nie przesadzę, jeśli napiszę, że na warszawskiej Saskiej Kępie karmi się lepiej, niż w Bułgarii. Serio – wiem, bo jadłam i tu i tu. Dwóch Borysów, ojciec i syn, którzy gotują w Ruzy, to rodowici Bułgarzy. I byli tam z nami. O jak bardzo było żarte! Ale o tym w następnym wpisie. Obiecuję, że zgłodniejecie, jak zobaczycie te wszystkie zdjęcia.

Teraz skupmy się na trzech miejscach, które zachwyciły mnie najbardziej. Wiem, że Was też zachwycą.

 

Nesebyr

nesebyr zdjecia

 

Niektórzy twierdzą, że to najpiękniejsze miasteczko w Bułgarii. Jest to możliwe, choć nie widziałam jeszcze wszystkich miasteczek w Bułgarii. Ale Nesebyr rzeczywiście zachwyca. Stara część, ulokowana na cyplu (a może wyspie połączonej z lądem groblą?…), nie bez powodu wpisana na listę UNESCO to jest mały cud. Z wyjątkową, drewnianą architekturą, plątaniną urokliwych uliczek, knajpkami zawieszonymi nad opadającym do morza brzegiem jest prawdziwą perłą i koniecznie powinniście mieć go na swojej liście miejsc do odwiedzenia.

Jest tu na tyle pięknie, że koniecznie chcę kiedyś wrócić. Zwłaszcza w takim okresie, jak ten – w przededniu wysokiego sezonu, kiedy słońce pieści, uliczki są jeszcze puste, ale wszystko już otwarte. Nesebyr to jest mały cud (yyy…, czy ja się powtarzam?). I mimo, że sporo tu sklepików i straganów, to oczy nie bolą, bo znajdziecie w nich głównie rękodzieło. Obkupiłam się jak dzika, bo nie dość, że to wszystko jest piękne, to jeszcze tanie jak barszcz. Łapcie ten moment, bo to nie będzie trwało wiecznie.

 

Sozopol

sozopol zdjecia

 

Sozopol to taki trochę Nesebyr, z bardzo podobną architekturą, ale nieco większy. Wciąż jednak idealny do zwiedzania leniwym spacerkiem, choć oferujący nieco inny klimat. Nie do końca potrafię to zdefiniować, ale odniosłam wrażenie, że jest bardziej… hm, światowy? A z drugiej strony wciąż mało tu chińszczyzny, są za to absolutnie cudowne, typowo bułgarskie wyroby z gliny, są ręcznie robione koronki… Oczywiście, że przywiozłam jedno i drugie. Koniecznie miejcie w walizce miejsce na garnek z dziurką, w którym wolno, w niskiej temperaturze upieczecie wszystko, co wpadnie Wam w ręce. Ale najlepiej mięso i warzywa.

W następnym wpisie podam Wam adresy knajp, bo wiem, że to ważne, jednak istotna informacja jest taka, że szukając dobrych miejsc dość spontanicznie dużym stopniu zdaliśmy się na polecenia miejscowych i nie zawiedliśmy się ani raz. Nie zawsze się tak zdarza.

 

Łozenec

łozenec zdjecia

 

Najmniej oczywiste z miejsc na liście, ale na pewno będziecie pytać gdzie się zatrzymaliśmy. No więc właśnie tu i stąd wiem, że warto Łozenec obrać na bazę wypadową. Wszędzie stąd blisko, hoteli jest zaledwie kilka, samo miasteczko ma dość knajp, by mieć szeroki wybór, ale z drugiej strony jest kameralne i daleko mu do tłocznego, komercyjnego Słonecznego Brzegu czy Złotych Piasków.

Ma też kilka przepięknych, szerokich plaż – mniej lub bardziej dzikich, więc każdy znajdzie coś dla siebie. My zatrzymaliśmy się w pięknym, nowym domu z basenem ulokowanym nieco na uboczu. Dla mnie to ogromny atut, bo fajnie mieć własną kuchnię i własny święty spokój, więc jeśli interesuje Was taki rodzaj wypoczynku, to wiedzcie, że tu go dostaniecie z nawiązką.

 

bulgaria co zobaczyc zdjecia

bulgaria co zobaczyc zdjecia

bulgaria co zobaczyc zdjecia

bulgaria co zobaczyc zdjecia

bulgaria co zobaczyc zdjecia

bulgaria co zobaczyc zdjecia

bulgaria co zobaczyc zdjecia

bulgaria co zobaczyc zdjecia

bulgaria co zobaczyc zdjecia

bulgaria co zobaczyc zdjecia

bulgaria co zobaczyc zdjecia

bulgaria co zobaczyc zdjecia

bulgaria co zobaczyc zdjecia

bulgaria co zobaczyc zdjecia

bulgaria co zobaczyc zdjecia

bulgaria co zobaczyc zdjecia

 

Kurczę, nie sądziłam, że to napiszę, ale podjarałam się Bułgarią. Znacie to uczucie? Jest pyszne! 🙂

Magda

Spodobał Ci się wpis? To super! Będzie mi bardzo miło, jeśli zechcesz go udostępnić 🙂

 

Artykuł Trzy najpiękniejsze miejsca, dzięki którym pokochałam Bułgarię pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

22 rzeczy, których koniecznie musicie spróbować w Bułgarii

$
0
0

Trzeba Wam wiedzieć, że nie ma czegoś takiego, jak „kuchnia danego kraju”. Jest „kuchnia regionalna”, a regionu granice państwowe się nie imają. Możemy więc mówić o kuchni bałkańskiej czy śródziemnomorskiej ze wszystkimi ich lokalnymi wariacjami, specyficznymi potrawami i smakami przypisanymi do konkretnych miejsc.

Wyjątek mogą stanowić wyspy, które poprzez swoje odcięcie od świata rzeczywiście wykształciły coś na kształ kuchni państwowych (bo wyspa to często po prostu konkretny kraj), choć tu też są wyjątki, takie jak choćby bardzo od siebie oddalone Seszele, Karaiby i Mauritius, na których serwuje się kuchnię kreolską bogatą w ryby, owoce morza i bardzo konkretne przyprawy. Jeśli chcecie poczytać o moich wrażeniach z przepiękego Mauritiusa, kliknijcie tutaj. Ale dziś mówimy o Bułgarii. Bułgaria jest smaczna i są rzeczy, które koniecznie powinniście mieć na uwadze wybierając się do tego kraju.

Ciekawostką jest to, że Bułgarię odwiedziliśmy na zaproszenie restauracji Ruza Roza. Nigdy nie o niej nie pisałam, choć jadam tam regularnie, stąd wiem, że jest bardzo dobrze i z czystym sumieniem mogę Wam to miejsce polecić. Było z nami dwóch Borysów – ojciec i syn, którzy gotują w Ruzy. Po tej wycieczce wiem na pewno, że smaki, które serwują są bardzo autentyczne, ale mięsne potrawy smakują w Ruzy lepiej. Pytałam o to i okazało się, że mięso w Bułgarii jest umiarkowanie dobrej jakości, w przeciwieństwie do tego, na którym pracują w Ruzy. Stąd niewielka różnica w smakach na korzyść tej ostatniej.

Ale znowu warzywa i owoce, dojrzałe w słońcu i soczyste to cudowność sama w sobie. W Bułgarii sezon na jest dłuższy i przyznaję, że czereśniami czy pomidorami objadaliśmy się do nieprzytomności. To naprawdę jest coś, czego absolutnie nie powinniście sobie odmawiać. Poniżej bułgarska lista przebojów. Spróbujcie tego wszystkiego, jest tu tyle dobroci, że każdy znajdzie coś dla siebie – mięsożerca, podrobożerca, serożerca, wegetarianin i tak dalej.

 

Sałatka szopska – to takie oczywiste i takie cudowne w swej prostocie. W Bułgarii znajdzieciew menus restauracji nieskończenie wiele kombinacji sałatkowych, często różnią się jakimś niewielkim dodatkiem, np. do jednej dodają oliwę, a do innej nie i to już wystarczy, by zupełnie inaczej się nazywały. Ale sałatka szopska to bułgarska królowa. I nie dajcie sobie wkręcić, że pomidory i ogórki w jednej misce robią sobie jakąś krzywdę i nagle mają mniej witamin.

Tarator – bułgarska odpowiedź na hiszpańskie gazpacho i polski chłodnik. Doskonały na upały, szalenie orzeźwiający, z solidną wkładką świeżego ogórka.

Pyrlenka – to taka trochę bułgarska pizza. Spotkacie ją w najróżniejszych wariantach, oczywiście wersja z jak największą ilościa sera wygrywa. Bo ser wygrywa zawsze.

Banica – jeśli znacie z Bałkanów burka, to polubicie i banicę. Jest zwinięta w rulon, zrobiona z ciasta kori, które łudząco przypomina ciasto filo i wypełniona, podobnie jak burek, szeregiem różnych nadzień: czasem serem, czasem szpinakiem, czasem baraniną, ale występuje też w wersji na słodko. Genialnie nadaje się do dzielenia z przyjaciółmi – po prostu wystarczy odrywać po kawałku. To jedno z moich ulubionych śniadań, kiedy jestem w tej części świata.

Gjuwecz – pokochają go wegetarianie, jest to bowiem potrawka z warzyw łudząco przypominająca gulasz. Bardzo, bardzo smaczna.

Bobjachnija – to właściwie to samo, co gjuwecz, lecz dodatkowo znajdziecie tu fasolę Jaś. Co do zasady wszystkie te potrawy w każdym miejscu smakują nieco inaczej. Ale u nas pierogi też u każdej babci smakują inaczej, prawda?

Sacz – przypomina shoarmę, jeśli wege, to warzywa (również ziemniaki) są zapieczone bywa, że pod serem, a jeśli nie wege, to potrawa wzbogacona jest o mięso. Bardzo smaczna sprawa.

Kebabcze – to chyba jasne. Żałuję tylko, że w Bułgarii nie jest popularny kajmak (rodzaj tłustego, kremowego sera robionego z korzucha z mleka), bo do kebabcze pasuje jak nic innego.

Musaka – popularna na Bałkanach zapiekanka z mielonego mielonego mięsa, plastrów bakłażana i beszamelu. Uwielbiam.

Papryki faszerowane – dostaniecie w każdym sklepie. Pytajcie tylko o poziom ostrości, bo można się zdziwić. Doskonała przekąska.

Lutenica – pasta z pieczonych warzyw: papryki, cebuli, marchwi i bakłażana. Rzecz powszechna i wręcz oczywista, a ze względu na jakość tutejszych warzyw – przepyszna.

Kytek – pasta ze zsiadłego mleka i twarogu. Smakuje troszkę jak nasza pasta z twarogu, która dwa dni stała w lodówce. Można mieć z tym problem, ale można się też nią zajadać z wielką przyjemnością. Na pewno warto spróbować i mieć swoje zdanie.

Tarama – różowa pasta z rybiej ikry i majonezu. Można ją spotkać także w Grecji, właściwie tam nawet łatwiej. Jest przepyszna i kupuję ją zawsze ilekroć wpadnie mi w oko. Koniecznie spróbujcie, bardzo namawiam.

Ozór wołowy – podawany na różne sposoby, ale najlepszy w maśle. Bardzo delikatny, wręcz rozpływający się w ustach frykas. Bardzo łatwo odłowić tu także podroby w menus restauracji, bez problemu zjecie więc flaki czy wątróbki.

Pieczone i grillowane ryby i owoce morza – oczywiście głównie nad morzem ze względów oczywistych. I Bułgarzy w te dobroci potrafią, czego nie można powiedzieć o każdej nacji, która ma łatwy dostęp do darów morza.

Baklava – wiadomo. Kocham.

Tumbiczki – trochę jak krótkie churros, takie mniej więcej dwucentymtrowe, ale jakby słodyczy nie było dość, to te bułgarskie zatopione są jeszcze w syropie cukrowym. Rzecz dla prawdziwych amatorów słodkości.

Kiseło mljako z miodem i orzechami – wciąż kręcimy się w typowo bałkańskim, ale i trochę śródziemnomorskim klimacie. Kto nie jadł jogurtu greckiego z miodem i orzechami w grecji, ten może to przeoczenie nadrobić w Bułgarii. Doskonała opcja na śniadanie.

Sirene – biały ser owczy. Jak zapytasz Bułgara jakie mają sery, to powie ci, że biały i żółty. A prawda jest taka, że tych białych jest taka paleta, że oszaleć można. Są twardsze, mniej słone, bardziej słone, co ser, to nowe odkrycie. Warto próbować. Pro tip – zamówcie frytki z serem – to będzie właśnie starty na małych oczkach ser sirene. Jest to petardunia.

Ayran – doskonały na trawienie i jako na chłodząenie napój robiony z jogurtu i wody, często jeszcze dosalany. Ayran jest obowiązkowy minimum raz dziennie, mówię Wam.

Rakija – no co ja Wam będę… Powiem tylko tyle: postarajcie się kupić od miejscowych, nie w sklepie. Od dobrej rakiji, jak od dobrej kobiety – głowa nie boli.

Przyprawy – najbardziej charakterystyczne są: czubrica, lubczyk (dodawany do ryb, fenomenalnie się sprawdza), kozieradka, mięta górska i szara sól.

 

Bułgaria jest pyszna, aromatyczna, obfita, jest jedną wielką ucztą. Porzućcie więc wszelkie diety i cieście się życiem. Nie jesteśmy bowiem na wiecie za karę.

Magda

Spodobał Ci się wpis? To super! Będzie mi bardzo miło, jeśli zechcesz go udostępnić 🙂

 

Artykuł 22 rzeczy, których koniecznie musicie spróbować w Bułgarii pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Gdzie na zakupy? Wszystkie moje sprawdzone adresy

$
0
0

Gdzie kupujesz … (wstaw dowolny produkt)? – to pytanie pada chyba najczęściej przy okazji wszystkich wpisów związanych z produktami dobrej jakości, ekologicznymi warzywami czy w ogóle jedzeniem. Ależ proszę bardzo, oto miejsca, które żywią mnie i moich najbliższych.

 

 

Ale zanim wybierzemy się na te wszystkie bazarki… Razem z dwiema znakomitymi markami: Miele i MINI, w ramach akcji Jazda Kulinarna, przygotowaliśmy konkurs. Ktoś z Was wygra nie tylko ekskluzywne warsztaty dla siebie i przyjaciół, ale również… samochód! No i moje skromne towarzystwo. Więcej informacji znajdziecie na końcu wpisu. Działajcie, bardzo chcę się z kimś z Was spotkać przy stole!

Pan Ziółko

Od wielu, wielu lat. Jeśli po warzywa, to do nich. Mają tyle odmian sałat, ziół, cudowne pomidory, kwiaty cukinii, kwiaty jadalne… Mają wszystko, czego dusza zapragnie. Kocham całym sercem, choć mam do nich diablo daleko.

W środy spotkacie ich w Fortecy przy ul. Zakroczymskiej 12 w Warszawie, a w soboty na bazarku w Falenicy.

Forteca – Kręgliccy

Uwielbiam. Nie jest najtańszym miejscem, ale za to obfitującym w doskonałe produkty. Są tu sery od Żeby Kózka, są wyjątkowe chleby od Moniki Waleckiej, jest wszystko, czego dusza zapragnie. Tak na dobrą sprawę w Fortecy kupicie właściwie całą spożywkę. I do tego zawsze będą to produkty, za którymi stoi prawdziwy człowiek, cała jego wiedza, pasja i ciężka praca. Bardzo szanuję.

Gdzie?
ul. Zakroczymska 12, Warszawa

Bazar Wiatraczna

To jest prawobrzeżny klasyk. Z większymi bazarkami jest tak, że trzeba sobie wydeptać swoje ścieżki, trochę posprawdzać kto ma lepszą wędlinę, a kto gorszą, ale fakt jest taki, że na Wiatraku kupicie dokładnie wszystko. I pożywicie się też, bo są bary, piekarnia gruzińska, a i panią z kanapkami spotkać można.

Gdzie?
przy Rondzie Wiatraczna w wWarszawie

Hala Mirowska

Bywać na Miruni jest bardzo fancy. Szanuję za kolosalny wybór, ale z drugiej strony mam dość ambiwalentne uczucia, bo sprzedającym od tej Miruni popularności nieco odbiła palma i nie grzeszą uprzejmością. Pewnie z tego powodu nie przestanę tam kupować, ale jak mam wybór, to zawsze wybiorę Fortecę, w której ludzie witają się ze sobą uściskiem, niż Mirunię, na której jest jak jest, a jabłka i tak z Broniszy. No i jest relatywnie drogo. Za to bardzo lubię kupić tam czasem kwiatki od starszej pani. Takie wiecie – z jej ogródka.

Gdzie?
Plac Mirowski 1, Warszawa

Bazar Olkuska

Drogo jak czort, ale jest dobry wybór produktów z Włoch czy Grecji. Jeśli więc potrzebuję tego rodzaju rzeczy, to jadę na Olkuską, bo mam pewność, że dostanę tam i dobrą oliwę i guanciale. Tylko warzywniak omijam, ten w środku, bo jest po pierwsze wściekle drogi, a po drugie oferuje bardzo mierną jakość.

Gdzie?
ul. Olkuska 12, Warszawa

Mięsny Grześka Kwapniewskiego

Dobrych mięsnych jest w mieście kilka. Ja najczęściej kupuję właśnie w tym, więc o nim piszę. Bardzo sobie cenię możliwość zamówienia konkretnego kawałka mięsa lub specjalny sposób cięcia, jeśli mamy takie życzenie. Nie jem w domu zbyt wiele mięsa, ale jak już jem, to dobre. Dostaniecie tu też ekologiczne jajka i naprawdę smaczne wędliny.

Gdzie?
Bazar Olkuska, ul. Olkuska 12, Warszawa (stoisko dokładnie na wprost wejścia)

Rybny na Wiktorskiej

Niewielki i niepozorny sklep, w którym kupicie i dobre ryby i owoce morza. Z zewnątrz wygląda trochę retro, ale warto ten adres znać. Ulica Wiktorska jest równoległą do Olkuskiej, więc niemal całe zakupy spożywcze jesteście w stanie załatwić dość szybko.

Ale żeby nie było – ryby kupuję też czasem w Makro. Mają bardzo dobry wybór i zawsze są bardzo świeże.

Gdzie?
ul. Wiktorska 6, Warszawa

Rybny w Kierszku

To dla mieszkańców Konstancina, Zalesia Górnego czy Piaseczna. Nigdy do końca nie wiadomo co przyjedzie, więc dobrze jest wcześniej zadzwonić i raczej zjawić się przed południem, zwłaszcza w weekendy, bo o piętnastej już dawno nic nie ma. Ostatnio kupiliśmy tu przepiękne świeże makrele. Zrobione na grillu rozeszły się jak woda.

Gdzie?
Kierszek 1, tel. 721 115 105

The House of Cheese

Za dobry ser oddam królestwo i pół księżniczki. Jestem niepoprawnym serojadem, a The House of Cheese to miejsce, w którym mogłabym zamieszkać. Mają dwie lokalizacje, przy czym ta ursynowska ma szerszy asortyment. Najcudowniejsze jest to, że przed podejęciem o zakupie – każdego sera, który wpanie nam w oko można spróbować. No i mają bardzo, ale to bardzo dobre ceny.

Gdzie?
ul. Kabacki Dukt 8/7, Warszawa
al. Wojska Polskiego 3, Konstancin (Stara Papiernia)

…może w takim razie wybierzemy się razem na zakupy? Albo wyskoczysz na weekend nowym MINI?

 

Jak już pisałam razem z Miele i MINI, w ramach akcji Jazda Kulinana, mamy dla Was świetny konkurs. Na dowód załączam listę nagród – wszystko to zgarnie jedna osoba:

Ekskluzywne warsztaty kulinarne

W sobotę, 30 czerwca bieżącego roku przyjadę po Ciebie pokazanym na załączonych zdjęciach powozem pod wskazany przez Ciebie warszawski adres i razem ze znakomitym szefem kuchni, Rafałem Hreczaniukiem, zabierzemy Cię na zakupy. Jeśli nie jesteś z Warszawy – spokojnie. Odbiorę Cię z dworca lub lotniska.

Rafał Hreczaniuk to mistrz w swoim fachu. Szlify zdobywał w m.in. w gwiazdkowej dublińskiej restauracji Chapter One, a obecnie jest szefem kuchni restauracji Dyletanci.

Po zakupach pojedziemy do studia Miele Experience Center, do którego będziesz mógł zaprosić siedmioro swoich znajomych. Weźmiecie udział w ekskluzywnych warsztatach przygotowanych tylko dla Was. Wspólnie ugotujemy trzydaniowy obiad i spędzimy fajnie czas przy stole.

Fejm

Zdjęcie Twojego autorstwa zostanie udostępnione w kanałach social media marki MINI.

Fura

I wisienka na torcie – dostaniesz voucher na samochód marki MINI, dokładnie ten model, którym będziesz się mógł wybrać na długi weekend (od piątku do wtorku) w dogodnym dla Ciebie terminie. Warto, jeździłam nim i jest małym diabłem. Chcę przez to powiedzieć, że dostarcza mnóstwa radochy i chociaż nie spróbować go wygrać byłoby dużym przeoczeniem. Zwłaszcza, że zasady są banalnie proste.

Jak wygrać?

1. No, łatwiej już nie będzie. Najpierw sprawdź, czy spełniasz wszystkie kryteria zawarte w regulaminie i czy 30.06.2018 masz wolny dzień. Regulamin jest tutaj. To bardzo ważne.

2. Jeśli tak, to udostępnij ten wpis.

3. …i od teraz szukaj na ulicach dowolnego modelu MINI.

4. Zrób mu zdjęcie, a następnie opublikuj je na swoim Facebooku lub Instagramie i opatrz hasztagiem #JazdaKulinarna, abyśmy mogli je odnaleźć.

5. The winner takes it all, czyli autor najlepszego, najbardziej kreatywnego zdjęcia zgarnia cały wymieniony wyżej pakiet nagród.

6. Konkurs rozpoczyna się 20.06.2018 i kończy się dnia 24.06.2018 o godzinie 23:59. Potencjalny zwycięzca zostanie poinformowany o wygranej do dnia 27.06.2018 osobnym mailem, a po wyrażeniu zgody ogłoszenie wyników nastąpi również pod tym wpisem.

Rafał Hreczaniuk w akcji

 

Trzymam za Was mocno kciuki. Nagrody są świetne, a poza tym super będzie spotkać się z kimś z Was przy wspólnym gotowaniu i w roli szofera 🙂

Powodzenia i… czas start!

Magda

Spodobał Ci się wpis? To super! Będzie mi bardzo miło, jeśli zechcesz go udostępnić 🙂

Artykuł Gdzie na zakupy? Wszystkie moje sprawdzone adresy pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Czas przestać udawać, że to ciąża spożywcza. I tak już mi nikt nie wierzy

$
0
0

Póki co cała ta ciąża, która mija właściwie niezauważenie, jest dla mnie trochę przeżyciem z kategorii National Geographic, czytać głosem Krystyny Czubówny. To znaczy podczas USG, jak widzę, że dziecko macha ręką, to mówię coś w stylu: „Widziałeś, widziałeś?! ALE JAZDA!”.

Kobiety się chyba wtedy powinny wzruszać, dotykać brzucha i dyskretnie uronić łzę, prawda?

Aha, bo mam taką wiadomość: rodzina nam się powiększa. Przepraszam, że nie piszę „AAAAAA, mam cudowną wiadomość, jest z nami nasza fasolka! <bang! focia z USG>”. Ja chyba po prostu nie jestem z fejsbuka, gdzie ekscytacja przez dziewięć miesięcy ciąży jest taka sama jak po zobaczeniu pierwszych dwóch kresek na teście. Ja się chyba już do tej myśli przyzwyczaiłam.

Choć na początku wydawało mi się, że lekko odjadę, w końcu hormony, no i tak jest przyjęte, że laski w ciąży… jakby to powiedzieć dyplomatycznie? Nieco się zmieniają. No więc póki co u mnie wszystko dobrze. Nadal uważam, że zdrowa ciąża to nie jest żaden wyczyn. Gdyby nie ona nie byłoby nikogo. Tylko Kononowicz ewentualnie. Więc jak sobie myślę o skali zjawiska, to naprawdę nie wydaje mi się, aby w moim życiu działo się coś nadzwyczajnego. Intrygującego tak, ale nie nadzwyczajnego. Śledzi z dżemem też mi się nie chce. Ani jeść za dwoje. I jakaś taka spokojna jestem, jak mistrz zen. Nie ma takiej rzeczy, która by mnie ruszyła. Patrzę na te brewerie, które ludzie wyprawiają, jem czereśnie i życzliwie się uśmiecham.

Straszna nuda, mówię Wam.

Postanowiłam nie czytać internetów. Na razie trzymam się bez większych problemów. Bo w internecie jak masz wzdęcie, to i tak zdiagnozują ci guza mózgu. Dlatego wybieram bycie zdrową. I tak oto moim jedynym źródłem informacji o ciąży jest ginekolog i kilka najrozsądniejszych koleżanek. A że czuję sie jak bogini i wszystko mogę, to nie mam żadnych pytań. A skoro nie mam pytań, to w sumie niewiele wiem. I doskonale. Przyjmuję ten stan jako coś absolutnie naturalnego, na wieść o ciąży nie zastygłam jak jaszczurka na słońcu, nie poszłam na L4 (zwłaszcza, że chyba sama bym je sobie musiała wypisać; nie no, Magda, weź – powiedzą, że po znajomości), nie zmieniłam stylu życia i nie wpadłam w głęboką zadumę nad faktem, że jestem w ciąży PO TRZYDZIESTCE. Co to niby ma w ogóle zmieniać? Nie wierzę w liczby. Wierzę w zdrowe ciało i zdrową głowę. Dlatego wszystko jest tak, jak było – podróżuję gdzie chcę, jem co chcę, żyję jak chcę. Ba! Ostatni weekend spędziłam pod namiotem i było ekstra.

A wy na to: czekaj, czekaj, zobaczymy jak za kilka miesięcy sobie buty zawiążesz!

Odpowiadam: normalnie – Ukochanym.

 

Tak naprawdę najwięcej jest we mnie zupełnie innego rodzaju ciekawości, wcale nie medycznej. Ciekawi mnie jakie będzie? Czy wyrośnie na dobrego człowieka? Czy charakterek weźmie po mamusi, czy może ciepło i empatię po ojcu? I czy będzie chciało jeść wszystko, czy może tylko makaronik z sosikiem pomidorowym? Lepiej żeby wszystko, bo będę musiała wyciągnąć konsekwencje.

Nie fiksuję też kompletnie w sprawie pokoju dla dziecka. Z jakiegoś powodu wydawało mi się, że to kluczowe zajęcie przyszłej matki. A tymczasem sama spodziewając się dziecka w ogóle tematu pokoju nie uważam za najważniejszy. Będę miała ochotę go urządzić, to urządzę. Póki co wychodzę z założenia, że w pierwszym miesiącu dziecko i tak nie widzi ostro, więc będzie mu wszystko jedno. Poza tym w najbliższej perspektywie mam generalny remont kuchni, jadalni i salonu i jakby Wam to powiedzieć?… Muszę deski na podłogę wybrać i zastanowić się gdzie mają być szuflady, a nie.

Obiecuję nie pisać o własnym dziecku per „fasolinka”. O cudzym też nie. W ogóle o żadnym dziecku nigdy nie zamierzam tak pisać.

Obiecuję nie doradzać wam w każdym aspekcie związanym z ciążą i macierzyństwem i nie zmienić tego bloga w najlepszy blog parentingowy w sieci, choćby dlatego, że królowa jest tylko jedna i do tego się z nią przyjaźnię, więc nie będę dziewczyny wysadzać z siodła. Poza tym ja nie mam tyle cierpliwości, żeby z aparatem przy oku ganiać za dzieckiem. Z obłędem w oku, to może.

Tak więc pewnie czasem napiszę co się u mnie sprawdziło, a co nie, ale w „blogującą mamę” się raczej nie zmienię i spokojnie możecie te treści traktować jako dodatkowy wątek na blogu, nieco premium, bo niezbyt częsty, ale na pewno nie jako nagłą zmianę głównej tematyki. Nie jestem blogującą przyszłą mamą i nie definiuję się przez ten pryzmat. Jestem blogującym człowiekiem i mam na imię Magda. To w zupełności wystarcza, żebyście chcieli czytać to, co piszę. Tak, sama sobie właśnie napisałam komplement i jednocześnie pojechałam wszystkim parentingom. Hell, yeah, królowa dyplomacji to ja.

Obiecuję nie szczuć was zdjęciami dzidziusia częściej niż „nie wytrzymam, muszę”. Ani nie żebrać o lajki „dla dzidziusia”. Przecież wszyscy wiemy, że dzidziusie jedzą mleko i szproty w pomidorach, a nie lajki.

Obiecuję nie używać na instagramie hasztagu #rodzew2018. Jest na to bowiem kontrhasztag: #nikogo. W domyślę „to nie obchodzi”.

…ale to nie znaczy, że nie będę dotykała tematu dziecka. Będzie bardzo ważnym elementem mojego życia, więc nie widzę powodu, aby udawać, że go nie ma. Póki co jestem we frakcji „zdrowy umiar”. I trzymajcie kciuki, żeby mi tak zostało.

Obiecuję też nie wrzucić zdjęcia z porodu. Być może w ogóle nie pozwolę takiego zdjęcia zrobić. Są bardziej estetyczne momenty do fotografowania, a ja jestem estetką. To nie są rzeczy do dzielenia się ze światem. Tak jak zachowałam dla siebie informację, że staramy się o dziecko, tak zachowam i ten moment, bo uważam, że powinien być rodzinnym świętem, a nie internetową hucpą. To się nazywa „prywatność”.

A poza tym to bardzo ciekawe być w ciąży. Dopiero niedawno zaczęłam z tych wszystkich przywilejów korzystać, bo wcześniej jakoś mi było glupio. Ale jak panowie raz powiedzieli, że 10 punktów karnych i pińcet złotych polskich, to samo mi się wymsknęło, nawet nie wiedziałam kiedy. I to właśnie był ten moment, kiedy zrozumiałm jaką moc ma zdanie „Jestem w ciąży”. Idzie mi już tak dobrze, że w niektórych sytuacjach zamierzam być w ciąży do pięćdziesiątki lub tak długo, jak długo ktokolwiek będzie w to wierzył. Bycie w ciąży to przepustka do świata ludzi uprzywilejowanych. Pro tip: żeby tak mówić wcale nie trzeba mieć brzucha. #mipasuje

Drugim ciekawym aspektem bycia w ciąży jest to, że każdy, ale to każdy, czuje się w obowiązku opowiedzieć ci o przykrych przygodach swojej dalekiej koleżanki, albo innej sąsiadki, ewentualnie własnych. A ja nie chcę tego słuchać. Kompletnie mnie nie interesuje jak jedna pani podczas porodu pękła na pół, a dziecko innej pani nie chciało spać do siedemnastego roku życia i trzeba je było noc w noc nosić na rękach, bo inaczej z niewyspania uwalało sprawdziany z matmy. Nie chcę się programować, nastawiać na „trudy macierzyństwa” i okopywać jak na wojnę. Chcę myśleć, że wszystko będzie dobrze, naturalnie, że łatwo się dogadamy, a ja bez problemu zatrybię który płacz znaczy „pielucha”, a który „papu”.

Kaman, to nie może być takie trudne. Gdyby było, to nie byłoby nikogo. Tylko Kononowicz ewentualnie.

 

Dobrze się bawiłam pisząc ten tekst. Mam nadzieję, że Wy, czytając, też 🙂

Ściskam!

Magda

Spodobał Ci się wpis? To super! Będzie mi bardzo miło, jeśli zechcesz go udstępnić 🙂

Artykuł Czas przestać udawać, że to ciąża spożywcza. I tak już mi nikt nie wierzy pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Ato Ramen –ścisła polska czołówka

$
0
0

Nie wiem jak Wam, ale mnie się ramen jeszcze nie przejadł. Zwłaszcza kiedy nagle z trzydziestu stopni na plusie temperatura spada do piętnastu, a jedyne co masz w walizce, to szorty i kilka krótkich kiecek. Łódź pogodą nie rozpieściła, ale za to smakami – owszem.

 

ato ramen lodz

Dziś króciutko, bardziej z kronikarskiego obowiązku i nieodpartej potrzeby doniesienia Wam jak najszybciej o czymś pysznym. Ostatnie dni są szalone, ja zaraz znowu pędzę na SeeBloggers. To taka branżowa konferencja – odbywa się raz do roku i gromadzi najwięcej twórców, w sumie przeszło dwa tysiące osób. Za mną dwa panele z czego jeden w roli prowadzącej, więc dziś mogę odetchnąć i bez spiny po prostu posłuchać innych. Ale zanim moje przyjemności – coś dla Was.

Ato Ramen miałam na celowniku od momentu, kiedy się otworzyło. O Ato Sushi pisałam tutaj. Wtedy napisałam, że to najlepsze sushi w Polsce. Dziś wiem, że równie dobrze jest w Kielcach, w Sushiya (recenzja tutaj). Uważam, że ze względu na jakość produktu i zręczne jego eksponowanie te dwa miejsca są najlepszymi suszarniami w Polsce. Dlatego oczekiwania względem siostrzanego lokalu Ato, serwującego ramen miałam wysokie. I nie zawiodłam się.

Mają co prawda w menu jeszcze kilka innych pozycji, ale my poszliśmy w trzy rameny: shoyu, tantan i paitan. Żałuję, że zabrakło nam czwartej osoby przy stole, żeby spróbowała jeszcze wersji wegańskiej. Następnym razem na pewno sprawdzę jak wypada na tle Vegan Ramen Shopu, który jest nie do pobicia i wysadza z siodła nawet mięsne, intensywnie kolagenowe rameny. Ale do brzegu.

ato ramen lodz

Shoyu jest delikatny, subtelny wręcz, mocno słony od sosu sojowego, tantan zaś to jego zupełne przeciwieństwo. Jest pikantny, intensywny, z bardzo mocnym akordem przebijającego się przez te smaki sezamu. Paitan z kolei, z solidną porcją pasty truflowej, to jest mistrzostwo i absolutnie nie obchodzi mnie, czy w Japonii podaje się ramen z truflą. Ważne, że w Łodzi się podaje. To jest taki festiwal uciechy, kremowości, idealnie zbalansowanych smaków, że prawie się człowiek nad tą miską wzrusza.

ato ramen lodz

ato ramen lodz

ato ramen lodz

Wszystkie te zupy łączą dwie rzeczy: doskonały balans saków, powiedziałabym, że pewna dojrzałość oraz… lekko rozgotowany makaron. Wolałabym, aby był bardziej sprężysty i przyjemnie stawiał opór zębom, ale za te dopieszczone smaki wybaczam im wszystko. Koniecznie miejcie Ato Ramen na swojej liście. I pamiętajcie, żeby przyjść tu głodnym, bo porcje nie biorą jeńców.

ato ramen lodz

Rachunek.

Magda

Info

fb
OFF Piotrkowska 138/140, Łódź

Artykuł Ato Ramen – ścisła polska czołówka pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Sielski Półwysep Helski – 6 najfajniejszych miejsc, które musicie poznać

$
0
0

Dacie wiarę, że na Helu nie byłam od dobrych piętnastu lat? Są rzeczy, które zmieniły się kompletnie, na przykład całkiem łatwo tu o dobre jedzenie, ale są też takie, które pozostały niezmienne – puste plaże, specyficzna energia Półwyspu i jego niezaprzeczalna uroda. Bez wątpienia jest perełką polskiego wybrzeża, a nam dał fantastyczną pogodę i cudowny, leniwy weekend. No i dziecięcą ekscytację ze spania pod namiotem!

I to jakim?! Jak wrzuciłam to zdjęcie na facebooka i instagram, to okazało się, że zrobiło szał. Ja się nie dziwię, mnie ten namiot też zrobił szał.

Kiedy pod domem pierwszy raz go rozłożyłam, to okoliczne dzieciaki w wieku wczesnoszkolnym nie chciały z niego wyjść, prawie trzeba było je wyrzucać. I – o, rany – jak ja je dobrze rozumiem! Testowaliśmy bowiem na tym wyjeździe rzecz genialną, ale więcej opowiem Wam na końcu wpisu (choć już bardzo chcę tam dotrzeć, bo jaram się tym mobilnym dachem nad głową jak dziecko w przededniu wakacji).

Zacznijmy jednak od tych miejsc, które wybierając się na Hel powinniście mieć na uwadze. Każde z innego powodu. Ja wiem, że Hel w szczycie sezonu nie musi być „sielski”, choć może. Ale wiem też, że w przededniu sezonu ujął mnie jak mało które miejsce. Czułam się tu cudownie swobodnie, wszystko już było otwarte, ale jeszcze wolne od kolejek, ludzie jacyś tacy bardziej wyluzowani no i te puste, szerokie plaże…

Hel(l), yeah!

 

Kuźnica

 

Wioska rybacka, która jako bodaj jedyna na półwyspie zachowała ten niepodrabialny klimat. W niewielkim porcie wciąż znajdziecie kutry, sama miejscowość jest mała, a przez to bardzo kameralna. Tu rzeczywiście pielęgnuje się tradycje kaszubskie i rybackie. Półwysep jest w tym miejscu wąski, od strony wioski, czyli również Zatoki są idealne warunki do uprawiania sportów wodnych, a od strony morza cudownie szerokie w tym miejscu plaże. Wystarczy pójść nieco w bok, by odnaleźć ciszę, spokój i kojący szum morza. Tę bliskość odnajdziecie też w herbie Kuźnicy, który w symboliczny sposób przedstawia całujące się morze i Zatokę.

 

Chałupy 6

 

Jeden z najfajniejszych, jeśli nie najfajniejszy camping na Półwyspie. Póki co jedyny, którym włada młode pokolenie. I to czuć. Znajdziecie tu świetną energię, ale też bardzo fajny, wysoki poziom wszelkich usług. W Karmie dobrze zjecie (podają znakomite mule i bardzo dobre śniadania, choć schabowym też nie pogardziłam – w końcu czasem człowiek musi), jest tu surf shop, w którym bardzo łatwo można wydać ciut za dużo, jest bar i okienko z lodami naturalnymi, a wszystko to pięknie zadbane i takie… instagramowe. Do tego lśniące sanitariaty i super uprzejma obsługa. Ameryka!

A ciekawostka jest taka, że w lipcu będzie tu można potestować MINI, z tego co wiem także z tym właśnie namiotem, więc miejcie to na uwadze, jeśli planujecie w tym roku morze.

 

Wieża widokowa

 

To takie miejsce, o którym nie ma pojęcia wielu miejscowych, nie mówiąc o przyjezdnych. Na wszystkich mapach jest oznaczone źle (jako Lewy Punkt Obserwacji Dwubocznej), być może specjalnie, ale w Ukochanym uruchomiły się jakieś dziwne instynkty i uparł się, że znajdzie. I znalazł. To ten punkt, który zaznaczyłam Wam na mapie, kawałek za Juratą po lewej stronie jadąc w stronę Helu.

Wieża jest wysoka, wystaje ponad korony drzew i oferuje widok na wszystkie strony. Coś niesamowitego! Jedna uwaga – schodki są bardzo strome, więc nie ciągnijcie na górę dzieci, a sami załóżcie pełne buty, bo w klapkach może być różnie. W tym fragmencie Półwyspu znajdziecie też kompletnie puste plaże. Nawet w szczycie sezonu.

 

Przetwórnia

 

Pogódźcie się, że będziecie musieli poczekać na stolik. To dość znane miejsce, sznyt raczej barowy – każdy podchodzi do kontuaru i zamawia sam. Właściciele parają się przetwórstwem ryb (jak nazwa wskazuje) i powszechnie wiadomo, że w Kuźnicy na rybkę idziemy tu. Co ciekawe mają w menu także pizzę – nie jadłam, ale na talerzach wyglądała zaskakująco dobrze.

Menu jest oczywiście proste i nie spodziewajcie się tu restauracyjnych wywijasów. Ale już dobrego kawałka ryby jak najbardziej. Tylko frytki sobie odpuśćcie, bo raz że z mrożonki, a dwa smażone na najtańszej fryturze. Poza tym wszystko jest ok.

Gdzie?
ul. Hallera 30, Kuźnica

 

Fokarium w Helu

 

Wiecie, że do wszelkich miejsc, w których zwierzęta trzyma się ku uciesze gawiedzi podchodzę z dużym dystansem i nie zasilam ich swoim wyjazdowym budżetem. Fokarium to jednak inny przypadek, bo powstało po to, by odbudowywać populację fok w Bałtyku. A w świetle ostatnich wydarzeń sprawa wydaje się jeszcze ważniejsza. Ale ostrzegam, że w sezonie może być tłoczno i trzeba będzie odstać swoje w kolejce.

Nam udało się trafić na luźniejszy moment i to naprawdę niesamowite jak medytacyjno-spokojnym miejscem jest Fokarium. Usytuowane przy samym deptaku, w oku turystycznego cyklonu, daje niebywałe wrażenie spokoju. Nie wiem czy to kojący wpływ przeciągających się fok, czy limitowana ilość osób, które w jednym czasie mogą się tu znaleźć, ale stąd naprawdę nie chce się wychodzić. My zrobiliśmy dwie rundki – wyszliśmy i stwierdziliśmy, że idziemy jeszcze raz.

Jedna uwaga – jeśli możecie, to suwenir kupcie w fokaryjnym sklepiku, a nie na straganie na deptaku. Te pieniądze wesprą działanie Fokarium.

 

Port Chałupy

 

Cudnie zlokalizowana knajpa, bar właściwie, z tarasem nad wodą i króciutkim menu. Tu także trzeba się obsłużyć i wejść do środka, aby złożyć zamówienie. Nazwa zobowiązuje i miejsce rzeczywiście specjalizuje się w rybach. Jest tu niepodrabialny klimat, zwłaszcza kiedy rybacy wychodzą w woderach daleko w zatokę i brodząc w wodzie po pas przestawiają łódki. Nie oczekujcie tu dań niebywałych, raczej ryby w panierce i prostej surówki. Ale umówmy się – dokładnie tego oczekujemy nad morzem, prawda?

Gdzie?
ul. Kaperska 65, Chałupy

 

Jak sprawdził się namiot dachowy w zestawie z MINI Countrymanem?

 

Mogłabym napisać tylko tyle: genialnie! I byłaby to prawda. Ale wiem, że będziecie mieli dużo pytań więc postaram się napisać nie tylko o tym, że ja pierniczę, cała ta podnieta z dzieciństwa wróciła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki! Bo wróciła. Miałam taką radochę z tego wyjazdu, że aż mi się ulewało tęczą.

Ale… czy wygodnie?

Bardzo. Przede wszystkim bierzcie pod uwagę, że pisząc te słowa jestem w ciąży, więc nie powinnam jakoś szczególnie przeginać z przemęczaniem się. Namiot bez problemu byłam w stanie rozłożyć sama – ma siłowniki i wystarczy tylko lekko popchnąć górną pokrywę, by rozłożył się sam. Cała operacja zajmuje tak na oko trzydzieści sekund. Najsprawniejszy harcerz nie jest w stanie tego przebić.

Do tego w środku jest materac, więc odpada temat jakiegoś dmuchańca lub wszelkich niewygód związanych z karimatą. Śpi się super wygodnie, można też w nim swobodnie usiąść. Pod dachem jest podpięta siatka, która świetnie sprawdza się jako mini (nomen omen) szafa, jest również lampka. Do tego na bocznych ścianach kieszenie i możliwość otwarcia namiotu z obu stron, co załatwia sprawę porannego upału, który każdego z nas choć raz w życiu wypędził z namiotu zbyt wcześnie. Tu robi się idealny przeciąg i można spać dalej.

Ja wiem, że na zdjęciu proporcje mogą wydawać się dziwne, ale mam dokładnie 182 centymetry wzrostu i spałam bardzo wygodnie mając jeszcze spory zapas. Ten namiot to jest klasyczna dwójka – dwie dorosłe osoby śpią wygodnie i każdy ma dość przestrzeni. A biorąc pod uwagę umiejscowienie namiotu – w gratisie jest najlepszy widok na całym campingu.

Poza tym stanowiliśmy dość dużą atrakcję i sporo osób pytało, czy może zrobić zdjęcie albo zajrzeć do środka. A zaraz później okazywało się, że świat jest mały i mamy wspólnych znajomych. I tak dalej.

Pytaliście jak wygląda złożony? Otóż złożony niczym właściwie nie różni się od bagażnika dachowego, tyle tylko, że jest trochę szerszy. Generalnie jeśli ktoś nie wie, że to jest namiot, to pozostanie w przekonaniu, że macie na dachu zwykły bagażnik, zwłaszcza że jest po prostu mocowany do relingów. Nie sprawdzałam jaką prędkość można z nim rozwinąć i może lepiej, ale powyżej stu na godzinę w samochodzie wcale nie robi się z jego powodu głośniej i wciąż można swobodnie rozmawiać czy słuchać muzyki.

A samochód mieliśmy godny, bo blisko dwustukonny, co przy mojej ciężkiej dość nodze znaczy, że się nie pieściliśmy – jeśli wiecie co chcę powiedzieć. Poza tym upada mit MINI – małego samochodziku do miasta. Countryman jest szybki, zwinny, daje dużo satysfakcji z jazdy i z łatwością zapakowaliśmy się na weekend, co przy wyjeździe biwakowym, który siłą rzeczy wymaga więcej gratów wcale nie było takie oczywiste – tu bagażnik jest zaskakująco pojemny. Ja ten samochód polubiłam już rok temu, głównie dlatego, że bardzo pozytywnie mnie zaskoczył i właściwie zmiótł w pył wszelkie stereotypy na temat MINI, jakie miałam w głowie.

Ten zestaw jest na tyle genialny, że jedna z czytelniczek jeszcze w czasie naszego wyjazdu napisała mi, że wydębiła taki od męża w ramach prezentu urodzinowego. I takich mężów należy szanować, od takich mężów życie nie boli. Więcej o brykaniu Coutrymanem pisałam Wam przy okazji wyjazdu na przecudny Uznam.

Padały pytania o nośność relingów i inne technikalia. Chyba nie ma sensu, żebym Wam przepisywała to wszystko tutaj, więc zajrzyjcie na stronę producenta, gdzie znajdziecie wszystkie dane dotyczące namiotu, o – tutaj. Od siebie napiszę Wam tylko, że człowiek, który to wymyślił jest geniuszem. Ostatecznie tylko geniusz jest w stanie sprawić, że przeszło trzydziestoletnia kobieta piszczy z uciechy na widok… namiotu.

 

Mam taką refleksję, że czasem tęsknimy za tymi soczystymi, nieskażonymi dorosłym doświadczeniem wrażeniami. Tymi, które kiedyś porywały nas bez reszty. Więc szukamy ich i chcemy by wróciły, ale przecież to niemożliwe, bo i my już jesteśmy inni i świat też. I już nie potrafimy odbierać go tak czysto i niewinnie. A jednak czasem okazuje się, że wystarczy namiot, by uruchomić w człowieku niezgłębione pokłady nostalgii i ekscytacji jednocześnie. I powiem Wam, że mało jest rzeczy, które smakują równie dobrze. Takich dziecięcych emocji i radości wszystkim nam życzę. Nie tylko na wakacje!

Magda

Spodobał Ci się wpis? To super! Będzie mi bardzo miło, jeśli zechcesz do udostępnić 🙂

 

Artykuł Sielski Półwysep Helski – 6 najfajniejszych miejsc, które musicie poznać pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Warszawski Sznyt – prawdopodobnie jedyna restauracja na Starym Mieście, w której naprawdę warto zjeść

$
0
0

Warszawa ma taki problem, że brak jej centrum. Ale nie Śródmieścia, tylko takiego centrum, w którym wszyscy się spotykają. W większości miast tę funkcję pełni Stare Miasto i jego okolice. W Warszawie na Stare Miasto idzie się tylko wtedy, kiedy mamy gości z… innych miejscowości.

 

warszawski sznyt gdzie zjeść na starówce

Taka prawda. Łatwiej tu spotkać Japończyka z przyklejonym do oka aparatem, niż Warszawiaka. A jak już się tu zabłąkasz z tymi przyjezdnymi znajomymi, to pierwszym podstawowym problemem, który się pojawia jest ten związany z jedzeniem. No bo gdzie właściwie? Oni na ogół chcą kuchni polskiej, a jeśli są zza granicy, to już w ogóle nic innego nie wchodzi w grę i, przepraszam bardzo, do Zapiecka ich weźmiesz? Nie chce mi się nawet pastwić nad starówkowymi knajpami, bo to bieda taka, że po co kopać leżącego. Nie dość, że leży, to jeszcze trąci piwniczną myszką. Pewnie ktoś napisze, że może chociaż bułki z pieczarkami, taki warszawski przysmak. Owszem, może nawet kiedyś były dobre. Dziś jednak dają rozczarowanie i zgagę.

Ale weźmy takie spotkanie biznesowe. Proszę, przylatuje ktoś z innego kontynentu, chciałby zobaczyć nieco miasta i zjeść coś, co zapamięta jako wyjątkowe. I co, przepraszam bardzo, do Zapiecka go weźmiesz? No jasne, że nie, bo wreszcie doczekaliśmy się restauracji na Starym Mieście, która karmi bezwstydnie dobrze, oferuje fenomenalny widok na Plac Zamkowy i odpowiada na wiele różnych potrzeb. Czas najwyższy.

warszawski sznyt gdzie zjeść na starówce

Oto bowiem parter to luźny w klimacie steak house, a piętro to przyjemny, wypieszczony fine dining z przeszkloną kuchnią i najlepszym widokiem na Starym Mieście. Żyć nie umierać. Poszliśmy w niedzielę na obiad, a Ukochany wrócił w poniedziałek na kolację… biznesową właśnie. Stąd wiem, że jagnięcina (z Mazowsza!) jest doskonała.

Obsługa też perfekcyjna i legitymuje się dużym wyczuciem, więc gwarantuję, że tu nie będziecie przed nikim świecić oczyma i spokojnie możecie zaprosić swoich gości na bardzo godny popas w bardzo godnych warunkach. Na początek dostaniecie świetny chleb z masłem, tak po prostu, ale masło mięciutkie i solone, podwędzane lekko (?) jeśli mnie pamięć nie myli. Dalej poszliśmy w mocno polskie nutki, choć nie jest o to tutaj trudno, bo polskie akcenty i produkty przewijają się w całym menu.

warszawski sznyt gdzie zjeść na starówce

warszawski sznyt gdzie zjeść na starówce

Mam tylko takie przemyślenia, że krótkie menu jest być może ciut zbyt krótkie i nieco przyciężkie jak na tę porę roku. Pytałam o to szefa kuchni, na przykład dlaczego ma w menu kulbina, a nie choćby poczciwego sandacza i zeznał, że trudno o stabilnego dostawcę, który będzie miał produkt jednakowej jakości. Odwieczny problem gastronomii, zaraz obok miliona innych odwiecznych problemów – powtarzalność. Gdzieś tam to rozumiem. Ale za to jagnięcina już jest mazowiecka.

Na początek zamówiliśmy żurek z jajkiem i kiełbasą. Zrobiłam to z premedytacją, w końcu nazwa zobowiązuje. I cóż to był za żurek! Co prawda cieszyłam się, że upał zelżał i to danie nieco bardziej pasowało do aury, bo w upale byłoby nieznośnie ciężkie, ale w okolicach dwudziestu stopni był czystą doskonałością – gęsty jak diabli, esencjonalny, sam w sobie pełen smaku, a podbity jeszcze bardzo dobrą wędzoną kiełbasą. Tylko jajko poszetowe bym pogotowała ciut dłużej, bo białko było ledwie tknięte temperaturą, a więc niemal surowe.

warszawski sznyt gdzie zjeść na starówce

Dalej z ciepłych przystawek na stół wjechały doskonałe pierogi z cielęciną. Farsz wybitny – delikatny i idealnie doprawiony, ciasto z jednej strony delikatne i cieniutkie, a z drugiej jednak zaznaczające swoją obecność. Takie polskie al dente. Bardzo godną jest ta przystawka i Nieletnia obecna przy stole dała jej 10/10. A trzeba Wam wiedzieć, że Nieletnia jest daleko bardziej krytyczna w swych ocenach, niż ja. Ja nie wiem na kogo to dziecko wyrośnie, ale jak zechce przejąć cały ten kram, to drżyjcie restauratorzy.

 

warszawski sznyt gdzie zjeść na starówce

Śledź na kandyzowanej kapuście wzbudził dyskusję, bo Ukochanemu podszedł umiarkowanie, a ja uważam, że był ciekawy i odważny. Szczególnie do gustu przypadło mi połączenie go ze smakiem słodko-kwaśnej kandyzowanej kapusty, natomiast fenkułu na tym talerzu mogłoby nie być. Wydaje mi się, że to on dawał wrażenie niejakiej przypadkowości smaków. Ale może też być tak, że ja po prostu nie lubię kopru włoskiego.

 

warszawski sznyt gdzie zjeść na starówce

Na główne wjechał tak doskonale technicznie przygotowany filet z kulbina, że można by go było postawić w Severes jako przykład idealnie zbastowanej ryby. To widać nawet na zdjęciu – ta cudnie chrupiąca skórka, te maleńkie, lśniące bąbelki rozgrzanego masła i na koniec to soczyste, rozpadające się na płatki mięso. Fenomenalnie przygotowana ryba!

warszawski sznyt gdzie zjeść na starówce

warszawski sznyt gdzie zjeść na starówce

Dalej klasyk, który po prostu musiał się wydarzyć, a więc bardzo smaczny, wielki na pół talerza schabowy na puree ziemniaczano-chrzanowym z miseczką kandyzowanej kapusty. Bardzo to dobre i godne, choć nie wiem po co w kapuście były ogórki kiszone, gdyż całkowicie zdominowały jej smak. Może to taka koncepcja?…

warszawski sznyt gdzie zjeść na starówce

warszawski sznyt gdzie zjeść na starówce

I na koniec dwa skrajnie różne desery: nowoczesna w formie i bardzo spójna w smaku szyszka z topinamburu kryjąca karmelowe serce i na przeciwnym biegunie poczciwa Wu-Zet-Ka tak dobra, że się człowiek nad nią wzrusza.

warszawski sznyt gdzie zjeść na starówce

warszawski sznyt gdzie zjeść na starówce

Szyszka to duża przyjemność, legitymuje się bowiem nie tylko urodziwą powierzchownością, lecz również delikatnym, lekkim i jednocześnie pełnym smaku wnętrzem, w którym topinambur owszem, jest mocno wyczuwalny, lecz bardzo mu do twarzy w tej deserowej wersji. Ale ta Wu-Zet-Ka! Przyznaję, że jak ją zobaczyłam, to najpierw pomyślałam: „Krówa, znów za mało bitej śmietany…”, ale później spróbowałam i odpłynęłam. Od lat nie jadłam równie doskonałej Wu-Zet-Ki. O cieście wilgotnym i puszystym jednocześnie, doskonale czekoladowym, z jednej strony szalenie bogatym w smaku, a z drugiej nie sprawiającym wrażenia ciężkiego. Choćbyście mieli na samo to ciastko i kawę tu przyjść (a kawa bdb), to zaklinam Was – zróbcie to!

Rachunek.

Magda

Info

www fb
ul. Senatorska 2, Warszawa

Szef kuchni: Rafał Zaręba

Spodobał Ci się wpis? To super, będzie mi miło jeśli zechcesz podać go dalej! 🙂

Artykuł Warszawski Sznyt – prawdopodobnie jedyna restauracja na Starym Mieście, w której naprawdę warto zjeść pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.


Klasę swojego ex poznajesz dopiero po rozstaniu. Ale wtedy jest za późno na refleksje

$
0
0

To zdanie, które jest jednocześnie tytułem, przeczytałam gdzieś wiele, wiele lat temu. I jakoś tak mi zapadło w tę szufladkę z okrągłymi, celnymi zdankami, które zgrabnie podsumowują rzeczywistość. Ex oczywiście może być zarówno kobietą, jak i mężczyzną, ale to chyba jasne.

Spośród wszystkich szufladek, które mam w głowie, ta ze zgrabnymi zdankami celnie podsumowującymi rzeczywistość jest zdecydowanie najbardziej wypakowana. Chyba mam to po ojcu, który na każdą okoliczność ma akuratny tekst. Czasem własny, czasem jest to dobra fraszka, ale zawsze w punkt.

Rozstania – kogo to nigdy nie dotyczyło, niech pierwszy rzuci kamieniem. A rozstać się dobrze, to właściwie jak? Dla mnie to nie zostawić po sobie nieprzyjemnych wrażeń. Pozbierać swoje zabawki i zmienić piaskownicę. Nie mówić o drugim człowieku źle, nie wywlekać brudów, które kiedyś były wspólne, nie robić sobie na złość. Po pierwsze po to, żeby każdego ranka patrzeć sobie w lustrze w twarz i nie czuć niesmaku, ale też po to, żeby za pięć, dziesięć czy dwadzieścia lat, wracając myślą do czasów zaprzeszłych, pomyśleć że było, minęło, nauczyłem się tego i tego, dziękuję, wszystkiego dobrego. To daje lekkość bytu, więc po co chwilową złością dorzucać sobie kamyczki do plecaka, który niesiemy przez życie?

Jeśli ludziom kończy się wspólna energia i nie ma widoków na uleczenie sytuacji, to szkoda czasu. Czas jest najcenniejszym, co mamy. Każda minuta poświęcona na wylewanie żółci jest minutą nie tyko minioną, ale też zmarnowaną. Ja wiem, że czasem, zwłaszcza jeśli związek trwa długo, można nie widzieć tej perspektywy na „życie po”. Ale gwarantuję Wam, że ona jest. Nie twierdzę, że będzie łatwo, ale to też przejściowe.

Mam wrażenie, że ubiegły rok był rokiem rozstań. Tylu końców i rozwodów w tak krótkim czasie nie widziałam, jak żyję. A ja rozstaniom bardzo kibicuję. Dobre rozstanie jest zawsze lepsze, niż zły związek, w którym ludzie się wzajemnie dręczą. Ale to też bardzo ciekawy czas na wspólne mianowniki i wnioski, które można przyłożyć do ogółu. Na przykład takie:

Ludzie się nie zmieniają

Albo nie aż tak, jak chcielibyśmy, żeby się zmieniali. To właściwie można ekstrapolować na relacje międzyludzkie w ogóle, nie tylko na związki. Bo jeśli twój misiaczek pluszowy swoją poprzednią dziewczynę spakował w worki na śmieci, to wiedz, że ciebie kiedyś też tak spakuje. Dziś jesteś królową jego serca, ale nic nie jest dane na zawsze. A wielka romantyczna miłość najmniej. Albo jeśli twoja znajoma obrabia dupę innej znajomej, która właśnie dwie minuty temu wyszła z pomieszczenia, to wiedz, że tobie też obrobi, jak tylko zamkną się za tobą drzwi. To jest aksjomat.

Kobiety pragną bardziej… zemsty

I żeby nie było – nie defekuję we własne gniazdo. Czuję duża solidarność z kobietami w sytuacjach, gdy na przykład zagrożona jest ich wolność. Ale ludźmi brzydkimi od środka gardzę jednakowo niezależnie od tego co mają w spodniach czy pod spódnicą. Schemat, w którym po rozstaniu kobieta najpierw płacze, a później się z tego otrząsa i układa sobie życie, zaś facet najpierw imprezuje, robi sobie brzydkie tatuaże, a po miesiącu zaczyna płakać – jest wszystkim znany. A czy wszyscy znają inny, równie często powtarzający się schemat, w którym porzucony mężczyzna raczej wyliże rany i odpali Tindera, natomiast porzucona kobieta najpierw będzie szukała zemsty (oczywiście też odpali Tindera, ale nie o to chodzi, że w akcie desperacji jedno i drugie się bzyknie z jakimś dwudziestolatkiem czy tam dwudziestolatką), a o budowaniu swojego szczęścia pomyśli być może w przyszłości, jak już wychłepce nieco krwi i pomyj? Wyjątkowo paskudna konstrukcja psychiczna, niestety dość częsta.

Ostatnio rozmawiałam o tym z jedną znajomą psycholog, powiedziała że potrzeba zemsty jest w jakiś sposób wpisana w kobiecą psychikę. I choćby cała wina za rozstanie była po jej stronie, choćby zdradzała, piła (wiem, szok i niedowierzanie – dziś kobiety są pod tym względem czasem gorsze od facetów) i robiła mnóstwo innych mało fajnych rzeczy, to w końcu zostawiona i tak będzie uważała się za pokrzywdzoną i w pełni uprawnioną do szukania zemsty. Bardzo smutne i bardzo powszechne jednocześnie. Wszystkie te baby powinny pójść na terapię. Żeby już nie trzeba było im współczuć.

Kto żyje przeszłością, ten nie ma przyszłości

Stare i jare. Jare, bo prawdziwe. Mało ładnych rozstań widziałam ostatnio. Za to dużo rozdrapywania ran, szarpania i obrzucania się błotem. A wystarczy się zamknąć wtedy, kiedy należy milczeć. Zająć własnym poletkiem. Pamiętać o szacunku choćby do tego dobrego czasu, który był. Puścić to wszystko w cholerę i pomyśleć o sobie. Bo żeby myśleć o sobie dobrze, trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść. Tu i tak nie ma wygranych i przegranych. Są za to zupełnie nowe możliwości – uświadom to sobie, sobie.

Cała paleta możliwości

Tak naprawdę opcji robienia sobie na złość, jest nieskończenie długa lista. Bo oto można: nie oddać komuś jego rzeczy, nie przekazać ważnej poczty, podzielić znajomych (mentalny powrót do podstawówki – bezcenny), w przypadku dzieciatych – grać dzieckiem (tu żenadometr pokazuje koniec skali), robić komuś czarny PR, bo przecież uszu, które zechcą słuchać jest tak wiele – od sąsiada po znajomego spotkanego po raz pierwszy od dekady. To wszystko jest ciężką praca u podstaw, czymś w rodzaju fundamentu pod nową drogę życia, dzięki któremu za kilka lat pomyślisz o tym człowieku: „Oesu, nie przypominaj mi tego bambusa/tej larwy! Fuj!”. A mógłbyś pomyśleć: „Ten człowiek był przez pewien czas ważnym towarzyszem mojej podróży, dziękuję mu za to”. Problem polega na tym, że klasę swojego ex poznaje się dopiero po rozstaniu. Ale wtedy jest za późno na refleksje.

Dlatego mam na koniec ostatnie okrągłe zdanko, które łatwo zapada w pamięć i może być dobrą radą dla wszystkich zainteresowanych stron. Można także zrobić sobie z niego brzydki tatuaż, byle po angielsku, żeby brzmiał bardziej filozoficznie. Uwaga cytat z szufladki: Nie oglądaj się za siebie, bo ci z przodu ktoś przyjebie.

Ściskam!

Magda

Spodobał Ci się wpis? To super. Będzie mi bardzo miło, jeśli zechcesz go udostępnić!

 

Artykuł Klasę swojego ex poznajesz dopiero po rozstaniu. Ale wtedy jest za późno na refleksje pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Szybka tarta na idealnie kruchym spodzie – przepis ze Szwecji

$
0
0

Przepis na to kruche ciasto pochodzi za Szwecji. Od naszego klasyka różni się tym, że nie trzeba go po wyrobieniu trzymać w lodówce przez pół godziny, nie trzeba też przesiewać mąki. A mimo to wychodzi doskonale kruche i razem z wyrabianiem i pieczeniem mamy gotowe ciasto w… pół godziny. 

A to idealne rozwiązanie na weekendowego lenia. Albo dla kogoś, kto lubi maksimum efektu przy minimum wysiłku. Nie trzeba też przy podpiekaniu wypełniać formy grochem, ani nawet nakłuwać ciasta widelcem. Z podanych proporcji wyjdzie ciasto niemal wytrawne, więc jeśli chcecie więcej słodyczy, to dodajcie ciut więcej cukru pudru. Ja na dno podpieczonej tarty dałam karmel, który załatwił temat słodyczy, ale tak naprawdę możecie ją wypełnić na przykład kremem z mascarpone i sezonowymi owocami.

Jeśli postanowicie pójść w wytrawne smaki, to pomińcie cukier puder, dodajcie szczyptę soli i nieco więcej mąki.

Natomiast aby tak idealnie pokroić jabłka, będzie Wam potrzebna mandolina. To taka rzecz, o której się nigdy nie pamięta, żeby kupić, ale jak już jest w kuchennej szufladzie, to przydaje się bardzo często.

 

Szwedzka tarta na kruchym spodzie – przepis

Składniki:

-125 g masła (może być z lodówki)
– 2 łyżki cukru pudru
– 180 g mąki pszennej typ 450 lub 500 (bez przesiewania)
– 1 żółtko (może być z lodówki)
– 1 łyżka bardzo zimnej wody

Wykonanie:

Masło, cukier puder i mąkę siekamy nożem. Następnie dodajemy żółtko i wodę i zagniatamy ciasto.

W tym czasie rozgrzewamy piekarnik do 225 stopni.

Formę na tartę smarujemy masłem i wykładamy ciasto lekko ugniatając opuszkami palców, aby nie było zbyt grube i dobrze przylegało do ścianek.

Podpiekamy ciasto przez 10-12 minut (do lekkiego zrumienienia). Po tym czasie możemy wypełnić je dowolnym nadzieniem i jeśli tego wymaga – dopiec jeszcze kilka minut.

Smacznego!

Magda

Też lubisz szybkie przepisy, które zawsze wychodzą? Nawet nie wiesz, jak dobrze Cię rozumiem. Będzie mi bardzo miło, jeśli zechcesz udostępnić ten wpis 🙂

Artykuł Szybka tarta na idealnie kruchym spodzie – przepis ze Szwecji pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Jak zabezpieczyć przetwory? Pięć łatwych metod, w tym dwie bez pasteryzacji

$
0
0

Jeśli myślicie, że tylko pasteryzacja daje pewność, że przetwory się nie zepsują, to spiszę wyprowadzić Was z błędu. Obok niej znam jeszcze dwie metody, obie są bardzo skuteczne. Przy czym jedna to zapomniany sposób naszych babć. Warto znać, bo szybki, łatwy i skuteczny.

Na pewno kluczowa we wszystkich przypadkach jest czystość słoików. Zawsze staram się wycyrklować tak, by przetwory przelewać do słoików jeszcze gorących, wyjętych prosto ze zmywarki, w której razem z zakrętkami umyły się na najwyższej możliwej temperaturze (w większości zmywarek będzie to 75 stopni). Jeśli jednak ostygły, to przelewam je wrzątkiem z czajnika i zaraz później wlewam gorące przetwory.

 

1. Pasteryzacja klasyczną metodą – na mokro 

Oczywista oczywistość. Nie lubię tej metody, bo jest czasochłonna, a ja jestem leniwa i jeśli istnieje droga na skróty, to z pewnością z niej skorzystam. Ale dla porządku trzeba to napisać. Pasteryzować można na dwa sposoby: w garnku z lekko gotującą się wodą lub na sucho – w piekarniku. Jeśli wybieramy garnek, to warto na dnie położyć ściereczkę, aby słoiki się o siebie i nie obijały. Zawsze przecież któryś może pęknąć. Zwykle wystarczy 10-15 minut takiej pasteryzacji, a następnie studzenie w temperaturze pokojowej zakrętkami do dołu.

2. Pasteryzacja na sucho

Druga metoda to metoda na sucho – w piekarniku. Rozgrzewamy piekarnik do 120-130 stopni i wstawiamy szczelnie zamknięte słoiki na ok. 40 minut. Po tym czasie wyłączamy piekarnik, otwieramy go i pozostawiamy słoiki do wystygnięcia. Choć nie zaszkodzi im delikatne ustawienie na blacie kuchennym wieczkami do dołu, aby te na pewno się zassały. Po wystygnięciu możemy słoiki zanieść do spiżarni lub w inne ciemne, chłodne miejsce.

3. Pasteryzacja dla idących z duchem czasu

Niektórzy pasteryzują jeszcze w zmywarce po prostu ustawiając zmywanie na najwyższej możliwej temperaturze, ale nie kupuję tej metody. Wystarczy, że jeden słoik będzie wadliwy, strzeli i zafajda całą zmywarkę. A czyszczenie tych wszystkich sitek czy tam innych filtrów jest… No, sami wiecie jakie.

4. Oliwa – zawsze na wierzch wypływa

Tu szczególnie ważne jest utrzymanie całego procesu w czystości i najlepiej wyparzenie słoików. Ta metoda sprawdzi się w przypadku wszystkich wytrawnych przetworów, pisałam o niej przy okazji mojego jakże oszukanego i na skróty przepisu na przecier pomidorowy – o, tutaj.

Kiedy już przełożymy do słoika, co mamy przełożyć, na wierzch dolewamy oliwę. Ale tak po brzegi, żeby wypełniła pozostałą w naczyniu przestrzeń. Jeśli słoik będzie gorący i wlana do niego treś również, to po dolaniu oliwy wystarczy go mocno zakręcić i ustawić wieczkiem do dołu aż do momentu wystygnięcia. Wieczka powinny się pięknie zassać, a tak przygotowane przetwory bez problemu wytrzymają do dwóch lat. Chodzi o to, aby odciąć dostęp powietrza. Podobnie zresztą, jak w kolejnej metodzie…

5. Metoda na piromana

To sposób, którego juz prawie nikt nie stosuje, a uważam, że jest genialny w swej prostocie. Doskonale sprawdzi się w przypadku przetworów słodkich, jak i wytrawnych. Metoda działania ta sama, co przy bańkach. A czy ktoś w ogóle jeszcze stawia bańki?…

Otóż: do gorących, wysterylizowanych słoików przelewamy gorące przetwory. Na wierzch wlewamy nieco spirytusu (ale bądźcie ostrożni, błagam), podpalamy i natychmiast zakręcamy. Standardowo stawiamy wieczkiem do dołu i pozwalamy im się schłodzić do temperatury pokojowej. Spirytus spalając się spali również tlen. A jak nie ma tlenu, to nie ma pleśni. Trolololo.

Te nasze babcie, to mądre kobitki były. A jeśli Wy znacie inne metody, to podzielcie się w komentarzach.

Całuję w czułe miejsce!

Magda

Uważasz, że to przydatny wpis? To super. Będzie mi bardzo miło, jeśli zechcesz go udostępnić! 🙂

Artykuł Jak zabezpieczyć przetwory? Pięć łatwych metod, w tym dwie bez pasteryzacji pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Banalnie prosty i zdrowy sposób na słodkie przetwory. Bez grama cukru!

$
0
0

Cukier twój wróg! Oraz gluten, tłuszcz, powietrze oraz życie. Bo to, jak powszechnie wiadomo, zawsze bez wyjątku kończy się śmiercią. Ale nie o to chodzi. Ja po prostu nie lubię jak jest zbyt słodko. Fajniej jest wydobyć z owoców naturalną słodycz, niż dosypać kilo cukru. Co więcej – jest to banalnie proste.

Proces ten nazywa się janginizacją i choć nazwa może zapowiadać coś, do czego potrzebne będzie nam całe laboratorium, to prawda jest taka, że potrzebujmy dobrych owoców, garnka i… szczypty soli. Przy czym szczypta to naprawdę szczypta – tyle, ile zdołamy złapać między kciuk i palec wskazujący. Takiej ilości soli używamy na kilogram owoców.

Oprócz preferencji smakowych rozumiem też, że są ludzie, którzy z różnych względów chcą lub muszą kontrolować poziom cukru w diecie. Na przykład rodzice małoletnich dzieci, aby te nie chodziły po ścianach. To właśnie jest patent dla Was.

 

Jak zrobić słodki dżem bez cukru?

 

dzem bez cukru przepis

 

1. Kluczowe są owoce

To jest rzecz podstawowa. Należy je wybierać w szczycie sezonu, a przed zakupem próbować. Nas interesują te najsłodsze, najlepsze z najlepszych, dojrzałe w słońcu. Jeśli będziemy mieli dobry produkt wyjściowy, to w tym łatwym procesie wydobędziemy z niego całą naturalną słodycz.

2. Proporcje

Szczypta soli himalajskiej na kilogram owoców. Tylko tyle potrzebujemy.

3. Czas

Na małym ogniu, najlepiej w garnku o grubym dnie, dusimy owoce pokrojone na mniejsze kawałki (jeśli tego wymagają, bo maliny na przykład nie wymagają) od czasu do czasu mieszając i bacząc, by się nie przypaliły. Proces duszenia powinien trwać godzinę lub dłużej. Świetnie napisała o tym u siebie Asia Matyjek, która wypróbowała janginizację na kilku różnych owocach. Do poczytajnia tutaj.

4. Przechowywanie

O pięciu różnych sposobach zabezpieczania słoików przed psuciem pisałam tutaj. Dwie z tych metod nie wymagają pasteryzacji i ostatnia na pewno sprawdzi się w przypadku przetworów owocowych, więc jeśli lubicie sobie ułatwiać życie, to jest to sposób dla Was.

 

I to tyle, takie czary. Uprzedzając pytania – nie, słoiki bez dodatkowego cukru się nie zepsują i będą się dobrze przechowywały dokładnie tak samo, jak przetwory przygotowane tradycyjnie.

Smacznego!

Magda

Uważasz, że to przydatny wpis? To super! Będzie mi bardzo miło, jeśli zechcesz go udostępnić 🙂

Artykuł Banalnie prosty i zdrowy sposób na słodkie przetwory. Bez grama cukru! pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Yatta Ramen – bo dobra zupa się nigdy nie nudzi

$
0
0

Ciekawa jestem czy temat ramenu się kiedyś wymydli. Pamiętam, jak dwa czy trzy lata temu marzyłam o takim wyborze, jaki mamy dziś. Pierwszy ramenowy ranking zajął mi pół roku ciągłych powrotów do kilku miejsc i dawania kolejnych szans. Dziś byłoby łatwiej.

 

yatta ramen warszawa

 

Z premedytacją z wizytą w Yatta poczekałam. Trąbili, że będą mieli wegański ramen, a w wegański nikt w mieście nie umie tak, jak Vegan Ramen Shop. Chciałam sprawdzić, czy na rynku pojawiła się godna konkurencja. Menu jest tu króciutkie, a i tak są braki, bo oto w przystawkach jest kimchi i żeberka (nie było żeberek), ramenów mięsnych jest zaledwie sztuk trzy (nie było jajek), no i jest jeszcze wegański, o którym nie ma nic w krótkiej karcie. Dlatego Wam piszę, że jest.

yatta ramen warszawa

Zamówiliśmy wszystkie, bo co się będziemy rozdrabniać. Poza tym jak pisać recenzję knajpy, która serwuje zaledwie cztery dania i nie spróbować wszystkich? Oczywiście najbardziej przyciągający oko jest jiro z niewyobrażalną ilością kiełków. Polak będzie zadowolony – w misce jest… dużo. A dużo to prawie do samo, co dobrze. Moje wrażenie jest takie, że za dużo. Mdły smak kiełków w tej ilości prawie zupełnie przykrywa, dobrego skąd inąd, bulionu. Znajdziecie tu też sporo słoniny i podwójną porcję świnki. Świnka Chashu bowiem we wszystkich trzech mięsnych ramenach jest delikatna i mięciutka, daje się lubić.

yatta ramen warszawa

Wersja podstawowa przypadnie do gustu amatorom lżejszych smaków, to nie jest wymagające danie. Jak dla mnie bulionowi nieco brakuje głębi, ale w ostatecznym rozrachunku jeśli nie wiecie na co się zdecydować, to shoyu będzie dobrym kompromisem.

yatta ramen warszawa

Zdecydowanie najbardziej przypadł mi do gustu lekko pikantny ramen miso. Naprawdę jest lekko pikantny, na tyle, by mieć charakter, ale też nie stanowić wyzwania. Powiedziałabym, że smaki są wielowymiarowe i naprawdę ciekawe. Jeśli więc szukacie nieco konkretniejszych wrażeń, to ta miska nie powinna Was zawieść.

yatta ramen warszawa

No i na koniec wegański. Obiektywnie całkiem smaczny, ale za gęsty. Po chwili, kiedy makaron wchłonie nieco płynu, w misce zostają kluski z sosem. Brak mu też tej głębi, której tak namiętnie szukałam. To jest trudne zadanie, by z warzyw wycisnąć tyle umami, ile inni wyciskają z mięsa przez całą noc gotowania. Dlatego patrzę na ten eksperyment przychylnym okiem i czekam na rozwój wydarzeń.

yatta ramen warszawa

Makaron dobry, sprężysty, ale trzeba jeść, a nie robić zdjęcia, bo szybko tę sprężystość traci. Pochodzi z firmy Sun Noodles, w czym nei ma niczego złego, szczególnie biorąc pod uwagę rozmiary kuchni. Jest wielkości chusteczki do nosa.

Aha – kimchi nieco zbyt kwaśne i konkretnie pikantne, ale podobno Polacy w takim poziomie kwaśności gustują. Ja chyba wolałabym, gdyby było mniej kwaśne, a bardziej chrupiące. Ale to detal.

yatta ramen warszawa

yatta ramen warszawa

yatta ramen warszawa

yatta ramen warszawa

yatta ramen warszawa

yatta ramen warszawa

yatta ramen warszawa

Fajnie, że pojawiło się kolejne miejsce z przyjemnie treściwymi zupami. Fajnie, że tak jak inne tego typu przybytki jest totalnie niezobowiązujące. Tu można choćby w dresach. I z pieskiem też można. Szanuję to.

Rachunku nie ma, bo chłopcy nie mają jeszcze kasy fiskalnej. Zapłaciliśmy coś koło 150 zł.

Magda

Info

fb
ul. Bartoszewicza 3, Warszawa

Spodobał Ci się wpis? To super! Będzie mi bardzo miło jeśli go udostępnisz 🙂

Artykuł Yatta Ramen – bo dobra zupa się nigdy nie nudzi pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Viewing all 638 articles
Browse latest View live