Quantcast
Channel: Krytyka Kulinarna – Krytyka Kulinarna
Viewing all 638 articles
Browse latest View live

Być Może… a być może nie /Warszawa

$
0
0

Uwielbiam weekendowe śniadania - długie, leniwe i najlepiej wsparte kieliszkiem bąbelków. Z miejsca świat wydaje się bardziej przyjazny. W samej Warszawie miejsc, w których zjemy mniej lub bardziej udane śniadanie jest... przynajmniej kilkadziesiąt. Dokąd pójść, aby wyjść na tym dobrze?

Nasze TOP 10 może być wskazówką. A czy wciągnę na tę listę Być Może? Być może nie. Samo śniadanie było przyzwoite. To jest właściwe słowo. Nie było śniadaniowego olśnienia, porannego przebłysku geniuszu. Było natomiast przyzwoicie. Tym, czego w Być Może brakuje mi najbardziej, jest klimat. Z jakiegoś powodu to miejsce go nie ma. Może to wina przeciągu, który przy każdym otwarciu drzwi złośliwie łaskocze w nereczki, a może wysokiego stropu, który znosi wrażenie przytulności? Brakuje mi tu energii, która sprawia, że chcesz się zasiedzieć, zamówić kolejną kawę, przejrzeć gazetę.

Lista możliwych śniadań jest tu nieskończenie długa. Są i francuskie naleśniki (21 zł), i wariacje na temat jajek (17-21 zł), i opcje słodkie (17-19 zł) i wytrawne (17-19 zł), a wśród nich parówki z królika czy omlet z boczkiem.

My decydujemy się na jajko zapieczone w pomidorowym soffritto podane z grzankami (21 zł), jajko na miękko podane z twarożkiem (15 zł) i maślane tosty francuskie z miodem, owocami i cynamonem (19 zł). Dość szybko orientujemy się, że pracują na zwykłych, supermarketowych produktach, a moje jajeczko na miękko oznaczone jest cyfrą "3". W tym świetle piętnastak za jedno jajko i niewielką ilość twarogu z rzodkiewką to cena cokolwiek kosmiczna. Aby to śniadanie rzeczywiście było śniadaniem, musiałabym zamówić dwie takie porcje. A do tego wczorajszy chleb i malutka miseczka konfitury z jabłek. W menu to oto śniadanie anorektyczki widnieje jako zestaw śniadaniowy. No, ja bym się nie rozpędzała...

IMG_4594

Niezłe jest jajko zapieczone w pomidorach, ale też nie ma w nim nic porywającego, więc spokojnie z tym entuzjazmem. Miło, że żółtko się rozpływa. Soffritto to krojona drobno włoszczyzna podsmażana na patelni tak długo, aż złapie nieco złotego koloru i całkowicie zmięknie. Jest bazą wielu włoskich sosów, tu posłużyła jako podkład pod pomidory i jajko. Dobry to pomysł i chwalebny.

IMG_4591

Sympatyczne są tosty francuskie - smaczne, sycące i odpowiadające na upodobania małych oraz dużych dzieci. Śniadanie jest ważne, rano jesteśmy głodni, jak wilcy, dlaczego więc aby zaspokoić głód we dwójkę musimy zamówić tu... trzy śniadania?

IMG_4595Sytuacja wygląda tak, że pewnie tam nie wrócę. Brakuje mi dwóch elementów, które w wersji optymalnej występują wspólnie, a w wersji biednej pojedynczo: klimatu i jedzenia opartego na naprawdę dobrych produktach. Trójka nigdy nie będzie smakowała jak jajko od zielononóżki, a kiepski twaróg jak powszechnie dostępny w Warszawie Ziembiński. Bo gdyby... Bo gdyby, to nawet łaskotanie w nereczki bym przeżyła.

pigs3

Magda

Info

fb
ul. Bagatela 14, Warszawa

Być Może Menu, Reviews, Photos, Location and Info - Zomato


TOP 5 cukierni warszawskich

$
0
0

Wiem, może być dym. Każdy ma swoje ulubione ciastko i wcale nie muszą nam się gusta pokrywać. Wybór jest subiektywny, to jasne, ale też staraliśmy się wybrać takie miejsca, które wybijają się ponad przeciętność i czymś wyróżniają. A że przy okazji prawie zeszliśmy na cukrzycę, to inna sprawa. Enjoy!

Słodki

IMG_4923

Król jest tylko jeden. A raczej królowa. Nigdy nie kryłam swojej słabości do tego miejsca. To taka guilty pleasure, bo wiem ile w tych ciastkach jest masła, a jednak nie potrafię jej sobie odmówić. Uwielbiam rozpasanie i barokowy rozmach tego miejsca. Słodkości są po to, aby sprawiać przyjemność, więc nie będziemy dziś mówić o kaloriach. Fuck kalorie. I możecie mówić o Magdzie Gessler wszystko, co tylko chcecie. Za te ciastka ją szanuję. Od pierwszego dnia trzymają żelazny poziom, zawsze są obłędnie świeże i oparte na składnikach bardzo dobrej jakości. Powiecie, że drogo? No i co z tego? Tani jest tam, gdzie pieką na cytuję: "kostce do pieczenia Kasia".

Gdzie?
ul. Mokotowska 45, Warszawa

Lukullus

IMG_8649

Może oczywiste, ale to ważny punkt na cukierniczej mapie Warszawy. Ze Słodkim mają tę cechę wspólną, że pracują na naturalnych, jakościowych produktach. Smaku tym ciastkom też trudno odmówić. Na zdjęciu jest genialne różane ciastko, którego nie ma w stałej ofercie. Co sprawia, że nie śpię po nocach. Jeśli kiedyś w Lukullusie traficie na takie ciastko, to zróbcie zapas. Poza tym ciastka w Lukullusie są bardziej dopieszczone od strony estetycznej. To bardzo eleganckie i jednocześnie bardzo smaczne słodkości.

Gdzie?
ul. Francuska róg Walecznych, Warszawa
ul. Mokotowska 52 A, Warszawa
C.H. Arkadia, Złote Tarasy, Promenada, Sadyba Best Mall

Kozak

IMG_4668

Nikt się nie spodziewa Hiszpańskiej Inkwizycji! Niby cukiernia, jakich wiele. Niby ceny, jak wszędzie. Raczej tanio, niż drogo. Niby ciastka wyglądają jak ciastka, a nie szalony sen cukiernika. Ale jakie to są smaczne ciastka! Czego u nich nie próbowaliśmy - wszystko było znakomite. Choć pączki z różanym lukrem (znowu ta róża!) rozbiły bank. Mam nadzieję, że w przyszłym roku na Tłusty Czwartek powtórzą ten manewr, bo przebili nawet pączki z Górczewskiej. Tak, dobrze czytacie. A ja wiem, co mówię.

Gdzie?
ul. Walcownicza 50, Warszawa

Odette

IMG_8564

Choć mój zachwyt jest umiarkowany, to nie mogłam odmówić Odette miejsca w tym zestawieniu. Cenię ich za pewien powiew świeżości. Nie jest to rodzaj cukiernictwa, który gdzieś na świecie zaskakuje, bo to jednak tylko ciastka z foremki, ale w Polsce jeszcze tak. No i fajnie. Pewnie doczekają się wielu naśladowców, ale mówi się, że kopiowanie jest najwyższą formą uznania. Bez wątpienia mają swoje hity, do moich faworytów należy pistacjowy ptyś, który jest absolutnie mistrzowski.

Gdzie?
ul. Wojciecha Górskiego 6, Warszawa
ul. Twarda 2/4, Warszawa

Ale Tort

IMG_4994

Nie mogliście słyszeć o tym miejscu, bo otworzyło się tydzień temu. Serio. I z miejsca wykopało z tego zestawienia inną cukiernię. Wyobraźcie sobie taki obrazek: facet, na oko koło czterdziestki, postanowił nauczyć się piec torty. Bo go to kręci. koniec historii. Rzeczywiście piecze torty. I do tego je ozdabia. A jakby tego było mało, to jeszcze świetnie smakują i nie ma w nich grama chemii. I co wy na to? Pędźcie na Zwycięzców, tort z trzech rodzajów czekolady to hit!

Gdzie?
ul. Zwycięzców 55, Warszawa

Magda

P.S. Może druga piątka do pełnego TOP 10, hm?

Ramen Girl Warsaw – ave ramen!

$
0
0

Kuchnię Luizy Trisno cenię przede wszystkim za brak kompleksów. Niesztampowych połączeń wcale nie czytam jako brawury, bo wiem jak skromną i pełną pokory osobą jest. To raczej ciekawość i naturalna potrzeba eksplorowania wciąż nowych obszarów pcha ją w zakazane dla innych kucharzy rewiry. Zawsze z nutką azjatyckich klimatów.

IMG_4997

Luiza jest też perfekcjonistką. Menu pisze tak długo, aż zamknie się obieg i zostaną wyeliminowane niemal wszystkie odpadki. No właśnie – pisze. Ona pisze menu. Nie gotuje, nie próbuje, nie notuje proporcji. Po prostu siada i pisze, mając w głowie punkt wyjścia. Wokół niego buduje pozostałe pozycje w menu, które łączą się ze sobą w mniej lub bardziej oczywisty sposób. To jest proces twórczy.

IMG_5002

Jej nowa restauracja, która właśnie otworzyła podwoje to koncept w pewnym stopniu podyktowany układem samego lokalu. Na poziomie 0 powstał wine bar o wdzięcznej nazwie The Pope and the Pig. Rozkosznie. Jest to jedyny wine bar w Warszawie oferujący wyłącznie wina naturalne, często dostępne w bardzo ograniczonej ilości. Poziom -1 to przytulna restauracja z całkowicie przeszkloną kuchnią i bardzo, bardzo fajną energią. Jacek twierdzi, że knajpa powinna nazywać się I am rAMEN. Bo idealnie pasuje do papieża piętro wyżej. Coś w tym jest.

IMG_5004

Wpadamy tu pierwszego dnia. Nie ma szyldu, a przy stolikach i tak siedzi już kilku hipsterów i pozwala rozkosznej zupce spływać po brodach. Oni naprawdę mają jakiś modo-radar, szósty zmysł, który bez pudła prowadzi ich pod właściwy adres. Bo zaraz jeść u Luizy będzie modnie, wspomnicie moje słowa. Tu po prostu będzie się bywało. I będzie wypadało bywać, jakkolwiek kaleko by to zdanie nie zabrzmiało.

Czy powinniście zjeść kimchi i czarną rzepę (15 zł)? No pewnie. Ale pod jednym warunkiem – pod warunkiem, że jesteście prawdziwymi fanami ostrych potraw. W przeciwnym wypadku możecie się nad tą miseczką i popłakać, i obsmarkać. Jest pikantnie, jak w piekle.

IMG_5007

Cóż zatem wybrać, aby nie kwilić? Znakomite są tataki z sezonowanej polędwicy wołowej (35 zł), czyli plastry delikatnego rostbefu pięknie uzupełnionego sosem, w którym na pierwszy plan wybija się przyjemny smak orzechów. Tataki – tak, tak.

IMG_5010

Kaczka, która udaje meduzę (27 zł) to plastry soczystej piersi kaczej ukryte pod cienkim płatkiem galaretki. Technicznie bardzo dobrze przygotowane mięso. Wiem, że w Krakowie w Ramen Girl jest to danie cieszące się dużą popularnością.

IMG_5013

Jeśli lubicie eksperymenty, możecie zdecydować się na stuletnie kacze jajo z kawiorem ślimaczym (25 zł). To nic strasznego, gwarantuję. Wiem, że dla wielu osób to nie do pomyślenia, ale warto spróbować. Ok, ok, w Wietnamie jadłam lepsze, lecz to jest całkiem smaczne. I choć pierwsze wrażenie mam takie, że brak mu nieco słoności, to wrażenie to znosi zupełnie kawior ślimaczy – słony jak trzeba. Lubię stuletnie jaja przede wszystkim ze względu na kontrast między absolutną kremowością czarnego żółtka, a zwartą, galaretkowatą konsystencją białka.

IMG_5006

Dalej do wyboru mamy kilka ramenów, kilka innych dań głównych i trzy desery. To proste, że decydujemy się na ramen. Zamawiamy pomarańczowy (38 zł) z marynowaną piersią kaczki, filetami z pomarańczy, dynią, karmelizowanym imbirem, sezamem, marynowanym ogórkiem i musem z wędzonej papryki. Wszystkie tutejsze rameny podawane są z makaronem alkalicznym. Jest w tym ramenie, poza tym, że jest pełen smaku, że bulion jest esencjonalny, że ogórek jest kwaśny jak trzeba, jest też w tym ramenie pewien pierwiastek magiczny, oto bowiem smakuje zupełnie jak... sianokosy. Nie wiem jak lepiej oddać to, co poczułam przy pierwszej łyżce. Otóż poczułam sierpień, upalne polskie lato, zapach słomy i polską wieś. To wszystko poczułam w ramenie. Co ciekawe, to wrażenie zniknęło mniej więcej w połowie miski.

IMG_5020

Czarny, barwiony sepią ramen (35 zł) opisany w karcie jako „święty Graal wśród ramenów“, to esencjonalna, pełna dodatków zupa, której zjedzenie może być dla drobnej kobiety wyzwaniem, zwłaszcza jeśli wcześniej zdecyduje się na przystawki. Ramen jest dobry i na obiad, i na późną kolację po imprezie. Ramen to pełnoprawne danie główne. Tutaj znajdziemy mięso wieprzowe, taró z czarnego czosnku, szpik, sezam, rozkosznie przełamujące swą słodyczą jednoznacznie słony smak zupy, edamame i oczywiście makaron alkaliczny.

IMG_5016

Deser, enigmatycznie opisany jako „czerwona kapusta“ (19 zł) zamawiamy z czystej ciekawości. Żadne z nas od dawna nie jest już głodne. Co za strzał! I wcale nie z powodu piklowanej, pikantno-kwaśnej kapusty, a z powodu lodów z czarnej porzeczki z dodatkiem kminku. No, co za połączenie! To jest hit, koniecznie musicie tego spróbować. Rzecz absolutnie nieoczywista, oto bowiem okazuje się, że dwa odległe i – wydawało by się – nieprzystające do siebie bieguny, tworzą absolutnie genialne, kompletne i spójne połączenie.

IMG_5022IMG_5026

Nawet nie wiecie, jak się cieszę, że Luiza postawiła na Warszawę. Kraków, Trójmiasto, Wrocław, Poznań – wszystkie rozwijają się gastronomicznie w szalonym tempie, ale Warszawa, jak każda stolica, jest na uprzywilejowanej pozycji. Nikt w tym kraju nie ma tak dobrze. Nowe knajpy otwierają się z szybkością strzałów z karabinu maszynowego i wreszcie o bardzo wielu z nich możemy bez wstydu powiedzieć, że są świetne, możemy zaprowadzić obcokrajowców i wreszcie dumnie wypiąć pierś. Miałam rację jeszcze kilka lat temu, kiedy mówiłam, że będzie dobrze i że z optymizmem patrzę w przyszłość. No więc dobrze już jest. A będzie jeszcze lepiej.

Rachunek.

pigs5

Magda

Info

fb
al. Jana Pawła 61, Warszawa

Szef kuchni: Luiza Trisno

Ramen Girl of Yellow Dog Menu, Reviews, Photos, Location and Info - Zomato

Jak przetrwać długi lot i nie zwariować – 10 dobrych rad

$
0
0

Jest północ, kiedy to piszę. Za mniej, niż dwanaście godzin będziemy żwawo przemieszczać się w stronę innego kontynentu. Nie lubię długich lotów, jak zarazy. Bo już chcę być na miejscu, a nie w konserwie, zaś klimatyzacja to zło wcielone. Jak więc sobie radzić, aby na miejsce dotrzeć we względnej kondycji? To łatwe.

1. Jedzenie jest podstawą sukcesu

Pisałam już kiedyś dość szczegółowo o tym, co można zabrać do samolotu. Rady te są nieustająco aktualne. Wiedz, że mając własny catering, będziesz na uprzywilejowanej pozycji w stosunku do współpasażerów jedzących pokładowy styropian podgrzany w mikrofalówce. Dlatego miej litość i nie obnoś się z tym bardziej, niż to konieczne.

2. Ubierz się wygodnie

Niby truizm, ale wierz mi – dres i wygodne buty to prawdopodobnie najlepszy strój galowy, jaki możesz sobie zafundować. Krótkie loty po Europie zniosą wszystko, nawet pantofle na niebotycznej szpili. Osiem, dziesięć, czy więcej godzin już nie bierze jeńców. Prawdopodobnie spuchną ci stopy, będziesz się czuć wymemłana/-y, zmęczona/-y, a na szczycie twojej wish listy będzie prysznic. Wierz mi, łatwiej to znieść w dresie, niż w mini, pończoszkach i push upie. Nie zapomnij też poręcznej, wielofunkcyjnej i absolutnie niezbędnej, nie tyko podczas lotu, chusty. Owiniesz nią szyję, gdyby klima za bardzo się rozszalała, przykryjesz się jak kocem, a na plaży użyjesz jej zamiast koca czy ręcznika. To jest podstawowa rzecz, bez której nie ruszam się w żadną podróż.

3. Higiena najpierw

Zrób sobie przysługę i zabierz mały płyn antybakteryjny, mokre chusteczki, antyperspirant, szczoteczkę i pastę do zębów. Jeśli czeka cię lot, podczas którego przeżyjesz noc, to wierz mi – rano tę szczoteczkę ucałujesz w sam środek włosia. Jeśli chcesz, możesz zabrać t-shirt i bieliznę na zmianę. Będą namiastką prysznica, zanim jeszcze wylądujesz i dotrzesz do hotelu.

4. Zapomnij o perfumach

Po prostu się umyj. Intensywne perfumy w długiej podróży to nigdy nie jest dobry pomysł. Mogą powodować ból głowy. Jeśli nie u ciebie, to u współpasażerów. Nie ma nic gorszego, niż sąsiad, który utknął w latach osiemdziesiątych, żywiący głębokie przekonanie, że Old Spice to najbardziej męski zapach wszech czasów.

5. Krem to twój przyjaciel

Zadbaj o krem do twarzy i drugi do rąk. Nawet, jeśli nie zamierzasz urządzić sobie podniebnej imprezy z procentami, to klimatyzacja wystarczająco wysusza. Są też całkiem sprytne jednorazowe maseczki i pewnie cała masa innych jednorazowych wynalazków, których jako kosmetyczna ignorantka nie znam. Woda termalna to też fajny patent, niestety działa tylko przez krótką chwilę i – imho – gówno, a nie nawilża. Dobry krem to twój przyjaciel. I krople do oczu.

6. Leki

Musisz? Jeśli musisz, to zabierz. Jeśli masz wrażliwy żołądek lub inne przypadłości – zabierz leki. Ale jeśliś zdrowym polskim koniem, to proszki na ewentualny ból głowy dostaniesz od stewardessy. Nie rób scen, to tylko kilka godzin.

7. Zrób sobie dobrze

Pamiętaj o dmuchanej poduszce w kształcie podkowy. Jest mała, po złożeniu nie zajmuje wiele miejsca i jest znacznie skuteczniejsza od poduszek, które dostaniesz w samolocie. Dzięki niej uchronisz się przed bólem karku, zsuwającą się głową i mało romantyczną pobudką na ramieniu sąsiada zionącego Old Spicem w równych proporcjach zmieszanego z wstępnie przetrawionym alkoholem. Druga sprawa to stopery. Prawdopodobnie dostaniesz je na pokładzie, ale co, jeśli nie? A do tego ten koleś od Old Spice’a będzie chrapał? A na bank będzie. Widziałeś ile w siebie wlał tego podłego wina? Weź stopery.

8. Bądź dla siebie miły – zmęcz się przed lotem

Nie żartuję. Śpij krócej niż zwykle, przekop ogródek, zrób ze sobą coś, co sprawi, że zapragniesz snu. Wsiądź do samolotu, rozłóż fotel i wyciśnij z tego, ile się da. Nie ma nic przyjemniejszego, niż pobudka i rozkoszne „Ojej, jeszcze tylko dwie godziny?!“. Dwie godziny to odpowiednia ilość czasu na śniadanie, kawę, mycie zębów i zmianę gaci.

9. Aspiryna i ćwiczenia

Jeśli masz problemy z zakrzepicą, albo jesteś grubym grubasem, albo ci się urosło więcej, niż norma – pamiętaj, że długotrwałe siedzenie w jednej, często niewygodnej pozycji, może doprowadzić do powstania zakrzepów. Co ciekawe – te mogą dać o sobie znać nawet dwa tygodnie po locie. Łyknij więc aspirynę, która pomoże rozrzedzić krew i co pewien czas wykonuj kilka prostych ćwiczeń rozciągających. No i pij dużo wody.

10. Ta zaraza - jet lag

Kiedyś myślałam, że jet lag dopada mnie tylko wtedy, kiedy lecę na wschód, natomiast lecąc na zachód przystosowuję się do zmiany strefy czasowej znacznie szybciej. Niestety, okazało się to wierutną bzdurą - jet lag mam tylko kiedy wracam do Polski. Będąc gdzieś w świecie jestem zbyt podniecona nowym miejscem, aby w ogóle zwracać uwagę na takie detale, jak fakt, że jest czwarta nad ranem. Co z tego, skoro ja właśnie idę na spacer?

Są proste patenty na to, aby w miarę szybko pozbyć się tych dolegliwości. Przede wszystkim jedz lekko na kilka dni przed podróżą i w samolocie. Dużo pij. Wody dużo. No i dokonaj na sobie małego gwałtu. Nawet, jeśli będzie środek nocy, a ty po dotarciu na miejsce będziesz tryskać energią, lub odwrotnie – w środku dnia będziesz padać z nóg, zrób wszystko, aby się dopasować. W nocy chociaż postaraj się zasnąć, za dnia przetrzymaj kryzys, dzięki czemu zaśniesz wieczorem o normalnej dla danego miejsca porze. Gratuluję, już następnego dnia koło południa nie będziesz pamiętać o czymś tak przykrym jak jet lag.

Całuję i lecę!

Magda

Zjeść Boston: 9 miejsc, w których musisz zatopić kły

$
0
0

Boston stoi owocami morza, ale nie tylko. Przez kilka ostatnich dni dowiedzieliśmy się, że również jest piękny, przyjazny, a Bostończycy są otwarci i mają naprawdę fajne poczucie humoru. Jakby szczęścia było mało, dopisała nam też pogoda i cieszyliśmy się pełnym słońcem. I tak oto, wokół trasy od knajpy do knajpy, urządziliśmy sobie również wycieczkę krajoznawczą z muzeami i najciekawszymi miejscami w mieście. Jedliśmy więc bezkarnie, bo kalorie neutralizowaliśmy kolejnymi kilometrami marszu. Za nami świetny początek eskapady, więc dzielimy się z Wami najsmaczniejszymi kąskami i wskakujemy do samolotu.

1. Quincy Market

IMG_2161IMG_2159

Turystyczny banał, ale prawda jest taka, że znajdziesz tam wszystko, czego zapragniesz - od zdrowych soków (uwaga! Często te rzekomo zdrowe i naturalne dosładzane są syropem cukrowym, więc jeśli dbasz o linię, wcześniej zapytaj), przez hamburgery, chińszczyznę, ciastka, babeczki, aż po lobster rolle, owoce morza i sushi. Dla każdego coś dobrego. My trafiliśmy na moment, kiedy Boston przygotowywał się do Bożego Narodzenia i Quincy Market zyskał dodatkowe punkty do urody rozbłyskując światełkami i strosząc piórka świątecznych dekoracji.

Gdzie?
4 S Market St, Boston, MA 02109

2. James Hook

IMG_2219IMG_2218

Według nas najlepsze lobster rolle w Bostonie. Proste, bez zbędnych dodatków, z mięsem z homara przygotowanym po mistrzowsku. Absolutnie obowiązkowy punkt programu podczas wycieczki wzdłuż wybrzeża. W naszym TOP 3 lobster rolli James Hook jest niekwestionowanym numerem jeden.

Gdzie?
15 Northern Ave, Boston, MA 02110

3. Bricco Panetteria

IMG_2155

Świetne włoskie delikatesy i knajpa. Delikatesy są mocno ukryte, trzeba wejść w wąskie przejście między dwiema kamienicami i gdyby nie moja ciekawskość pewnie nigdy byśmy tam nie trafili. Dawno nie jadłam tak znakomitej kanapki z prawdziwą włoską mortadelą. Do tego wypiekają własny chleb i są prawdziwymi Włochami z krwi i kości. Podobnie jak większość mieszkańców North End, czyli włoskiej dzielnicy. To tutaj się zatrzymaliśmy, więc siłą rzeczy tę okolicę spenetrowaliśmy najlepiej. Polecam, bo jest wybitnie smaczna, a do tego stanowi idealną bazę wypadową.

Gdzie?
3, Board Alley, Boston, MA 02113

4. Neptune Oyster

IMG_2382

Podobnie jak powyższe delikatesy knajpa zlokalizowana we włoskiej dzielnicy North End. Zaryzykuję stwierdzenie, że jest to najsmaczniejsza dzielnica Bostonu. Bo najprzytulniejszą jest Bacon Hill. Do Neptuna zawsze stoi kolejka. Nie można zrobić rezerwacji, a dwie godziny czekania na miejsce w tej niewielkiej knajpce jest czymś naturalnym i oczywistym. Ich lobster roll uznawany jest za najlepszy w mieście, które słynie z lobster rolli. To chyba coś znaczy, hm? Świetne miejsce także na ostrygi i słynny bostoński chowder, który jest tutaj fenomenalny.

Gdzie?
63 Salem St, Boston, MA 02113

5. Sam LaGrassa's

IMG_2283IMG_2284

Ach, genialne kanapki z pastrami. Tak dobre, że chce ci się płakać. Oczywiście przed wejściem stoi kolejka i karnie czeka na stolik. Ale podpowiem Wam, że jest drugie wejście z boku i jeśli nie przeszkadza Wam jedzenie na stojąco lub na ławce w pobliskim parku, to tak oto da się ominąć kolejkę. Pieką kilka rodzajów chleba, a później pakują w dwie kromki nieprzytomną ilość cudnie delikatnego, aromatycznego pastrami i dla równowagi tyle samo coleslawa. Te kanapki to jest sztos i obowiązkowy punkt programu podczas wypadu do Bostonu.

Gdzie?
44 Province St, Boston, MA 02108

6. Union Oyster House

Może nie najlepsza, ale za to najstarsza restauracja w Stanach! Union Oyster House istnieje od roku 1826, co w tym kraju jest wyczynem takiego kalibru, jakby w Europie nadal funkcjonowała knajpa otwarta jeszcze przed Chrystusem. Ostrygi serwowano tu od początku, a stałym gościem był Daniel Webster, podobnie jak później rodzina Kennedych z J.F.K. na czele. Warto wpaść na pół tuzina ostryg i powdychać trochę starego kurzu.

Gdzie?
41 Union St, Boston, MA 02108

7. Mike's Pastry

IMG_2386IMG_2385

Podobnie jak wiele innych dobroci Mike's Pastry mieści się we włoskiej dzielnicy North End. Wieczorami - jakie to zaskakujące - do tych ciastek ustawiają się kolejki. Specjalizują się w cannolo, czyli włoskich rurkach z kremem. Jak przystało na Amerykę, są nienaturalnie wielkie i po zjedzeniu jednej ciężko złapać oddech. Ale mają też całą paletę słodkości. Polecamy też profiterole (oczywiście wielkości pięści), choć to po cannolo wieczorami stoją kolejki. Warto dodać, że pracują na naturalnych składnikach. Witryna Mike's Pastry była jedną z pierwszych rzeczy, jakie rzuciły mi się w oczy, kiedy dotarliśmy na Hanover Street, gdzie wynajęliśmy mieszkanie. Wiedziałam, że musimy tam przyjść. Ostatecznie nie omija się miejsc, do których stoją kolejki, kaman!

Gdzie?
300 Hanover St, Boston, MA 02113

8. Daily Catch

Czy to będzie zaskakujące, jeśli napiszę, że wieczorem zawsze przed wejściem stoi kolejka i czeka na stolik? Zawsze. W tej chwili mają już trzy lokalizacje, my zajrzeliśmy do tej najbliżej nas, we włoskiej dzielnicy. Specjalizują się - uwaga, będzie zaskoczenie - w owocach morza i makaronach przygotowywanych na sycylijską modłę. Jest tu obłędnie świeżo i bardzo autentycznie. W Stanach lubię to, że właściwie nie istnieje coś takiego, jak tradycyjna kuchnia amerykańska. Kuchnia amerykańska jest zlepkiem tego, co przyjechało tu z ludźmi z najdalszych zakątków świata, ale też jest miejscem, w którym można spróbować wielu różnych kuchni w bardzo autentycznym wydaniu. No i Włosi dają radę.

Gdzie?
323 Hanover St, Boston
2 Northern Ave, Boston
441 Harvard St, Boston

9. Yankee Lobster

IMG_2388

Jedno z trzech najlepszych miejsc w Bostonie na lobster rolle. Trochę fast foodowe, ale naprawdę smaczne. Mają tu także burgery i nieśmiertelnego kurczaka na kilka sposobów, ale większość osób przychodzi tu na bułkę wypełnioną mięsem homara. Sprężystym, jędrnym i bardzo świeżym mięsem.

Gdzie?
300 Northern Ave, Boston, MA 02210

 Magda

Boston: 3 najlepsze miejsca na lobster roll

$
0
0

Boston smakuje owocami morza. Właściwie jedynym przeciwwskazaniem do ich jedzenia w tym mieście jest alergia. Jeśli masz alergię na owoce morza, to nie jedź do Bostonu. Homar jest zwykłą przekąską, a na ostrygi mają happy hours, kiedy sztuka kosztuje dolca. Dla nas - raj. Flagową bostońską kanapką jest lobster roll, czyli bułka wypełniona mięsem homara. Właściwie homar w Bostonie jest jak schabowy w Sochaczewie. Poniżej zebraliśmy trzy miejsca, które nakarmiły nas najlepiej.

IMG_2221

1. James Hook

IMG_2219IMG_2216

Genialny w swej prostocie, bez zbędnych dodatków, w ciepłej, chrupiącej bułce i z doskonale doprawionym mięsem. Znakomity. Zwykły kosztuje 16$, duży 19$, co czyni go najtańszym, jaki jedliśmy. W porze lunchu ten niewielki pawilon, który przycupnął gdzieś między wieżowcami, zapełnia się błyskawicznie. Można tu też kupić żywego homara na wynos lub zjeść na miejscu. Warto pochylić się nad ich autorską przyprawą do owoców morza i kupić jedno opakowanie do domu.

Gdzie?
15 Northern Ave, Boston, MA 02110

2. Neptune Oyster

IMG_2380IMG_2381

O dziwo, nie na pierwszym miejscu, choć uznawany za numer jeden w Bostonie. Tutejszy kucharz kocha pieprz tak bardzo, że posypuje nim nawet frytki. Odrobinę mi to przeszkadzało. Polecam wybrać wersję na ciepło z masłem, jest znakomita. Podobnie jak tutejszy gęsty, mocno śmietanowy chowder. Chowder, obok lobster rolli to flagowe bostońskie danie i jeśli macie go gdzieś spróbować, to właśnie tutaj. I nie zdziwcie się, jeśli przed wejściem zastaniecie kolejkę na dwie godziny. A wieczorem prawie na pewno zastaniecie. Warto. Tak samo, jak warto wydać 29$ na bułkę z homarem.

Gdzie?
63 Salem St, Boston, MA 02113

3. Yankee Lobster

IMG_2388

Miejsce o zdecydowanie najbardziej fast foodowym charakterze, nie wszyscy przychodzą tu na homary. Siedzą też prawdziwe amerykańskie grube grubasy i jedzą dwa wielkie hamburgery pod rząd. Cóż. Chowder mają tu raczej kiepski, ale lobster rolle nie odstają wiele od pozostałej dwójki. Podobnie, jak w Neptunie mają świetne frytki, zaś do kanapki dokładają niewielki pojemnik z coleslawem. I tak oto za 22,99$ dostajemy świetny, pełnoprawny posiłek z uczciwą porcją jędrnego, dobrze przygotowanego mięsa z homara. Bo homar w Bostonie jest jak schabowy w Sochaczewie.

Gdzie?
300 Northern Ave, Boston, MA 02210

Magda

Las Vegas: Lola’s – pod przykrywką owoców morza kryje się rozkoszna farma grubasów

$
0
0

Lola’s jest małą odpowiedzią na nasze poszukiwania czegoś, co oględnie można nazwać „kuchnią regionalną”. Pisałam już kiedyś, że taki byt w Stanach właściwie nie istnieje, bo tak naprawdę wszystko przypłynęło tu razem z imigrantami. Indianie też od dawna jedzą w Macu. Ale każdy region jest inny, na przykład w San Diego, tuż przy granicy z Meksykiem, burrito występuje w menus częściej, niż burger. Lola’s to natomiast kuchnia luizjańska.

IMG_5405

To miejsce cieszy się dość dużą popularnością i choć leży w mało eksponowanym miejscu, daleko od rozpustnych uciech Las Vegas Strip, na brak klientów nie narzeka. Czyli musi być dobrze, zgadza się? Zgadza.

IMG_5400

Pomni wielkich porcji zamawiamy tylko soft shell kraba na sałacie (9,99$), ostrygi i ich flagowe danie, czyli krewetki podane na puree z ziemniaków z podsmażoną kiełbasą i grzybowym ragout (16,99$). Krab był świetny, o bardzo delikatnym mięsie i miło chrupiącej panierce. Ostrygi to samo. Ale te krewetki! Już się nie dziwię, że z tej potrawy słyną. Jakaś szatańska ręka wkręciła w puree kawałki Goudy, które częściowo się rozpuściły, a częściowo nie, sprawiając, że faktura daleka była od banalnej kremowości. A jakby stąd umami było mało, to obok jeszcze znaleźliśmy świetne, duszone grzyby i pięknie grającą z krewetkami, niezbyt tłustą i dość zwartą kiełbaskę. Odpadłam. Jacek też. Taka prosta rzecz, a tak doskonale przygotowana. Krewetki usmażone w punkt i znakomicie przyprawione, gdzieś między „miękkie” a „chrupiące”. I choć na zdjęciach to wszystko wygląda niewinnie, wyszliśmy najedzeni do nieprzytomności.

IMG_5403IMG_5401

IMG_5399

Będąc w Vegas absolutnie warto wybrać się do Lola’s, zwłaszcza, jeśli zamierzacie wypożyczyć samochód. Vegas jest stosunkowo małym miastem, ale nie aż tak, żeby dostać się tam pieszo z centrum. A dostać się trzeba oraz należy.

pigs5

Magda

Info

www
241 W Charleston Blvd, Las Vegas, NV 89102

Los Angeles: Daikokuya – ramen, który rozbił bank

$
0
0

W Polsce ramen powoli staje się daniem narodowym. I bardzo dobrze, uwielbiam ten esencjonalny, pełen kolagenu bulion. W ogóle uwielbiam zupy, ale to inna sprawa. Warto jednak szukać różnych punktów odniesienia, aby nikt nie próbował nam wmówić, że cienki rosołek to już jest ten ramen. Nie jest.

IMG_2535

Los Angeles to prawdziwy tygiel kulturowy i róg obfitości dla każdego, kto szuka kulinarnych podniet z rodowodem w różnych regionach świata. Gdy tylko przeczytałam o Daikokuya, wiedziałam, że tam pójdziemy. Oczywiście przed drzwiami stoi kolejka, co jest w Stanach całkowicie normalne – do bardzo wielu dobrych knajp stoi kolejka. Na listę wpisujemy się samodzielnie, podając imię i liczbę osób. Co pewien czas wychodzi miła pani, która średnio habla po angielsku i wywołuje kolejnych głodomorów.

IMG_2534

W środku sytuacja się zagęszcza, bo wnętrze stylizowane jest na małą, wąską i niezbyt czystą uliczkę. Z tą czystością to faktycznie… No i z poziomem angielskiego jakby słabiej, jednak nikomu to nie przeszkadza. Rozglądam się i widzę w kuchni Japończyków, obsługujące dziewczyny to także Japonki, mniej więcej połowa gości to – pełne zaskoczenie – Japończycy. Same dobre znaki. Zamawiamy więc dwa różne rameny – ja zwykły (9,95$), a Jacek miso ramen (10,95$). Zgodnie spieramy się, który jest lepszy i zgodnie twierdzimy, że mój. A nie, bo mój. I tak w kółko.

Rzeczywiście zupa jest fenomenalna. Bulion aż gęsty od kolagenu, lepki, jest także dość słony, co w duchu bardzo mnie cieszy. Nie ma tu przesadnie dużo dodatków – ot, kacze jajo o doskonale kremowo-półpłynnym żółtku, kilka plastrów długo pieczonego boczku, które rozpadają się na kawałki od samego patrzenia na nie (!), kiełki słonecznika, dymka i cudowny, lekki makaron ugotowany w punkt. Można oszaleć z miłości! Ramen, który wybrał Jacek, był nieco bardziej pikantny i bardzo wyraźnie smakował miso, poza tym nie różnił się dodatkami.

IMG_2522IMG_2526

Trochę piszę od końca, bo pominęłam przystawki, a jest to rzecz haniebna. Przede wszystkim kimchi (3,50$), którego niewielka miseczka zrobiła mi dzień. Kimchi doskonałe, o idealnych proporcjach między kwasowością, a ostrością, między grupkością, a delikatnością. Kimchni uczynione ręką zawodowca. Nie mogłam się od niego oderwać!

IMG_2520

Zamówiliśmy też kuleczki gyoza (5,95$) o delikatnej strukturze i rozkosznym wypełnieniu z kawałków sprężystej ośmiornicy. Podobne, także bardzo smaczne i z tańczącymi na nich płatkami ryby bonito, jedliśmy w bezbłędnym Yetztu w Poznaniu. Kuleczkom gyoza na pewno +100 do mlaskania dodaje majonez, ale kto nie kocha majonezu powinien teraz wykonać zwrot przez lewe ramię i opuścić salę.

IMG_2516

Takoyaki (5,95$), czyli chrupiących pierożków wypełnionych mielonym mięsem nie zamawialiśmy, ale dostaliśmy. Widniały także później na rachunku. Może są z nich dumni i chcieli się pochwalić, kto wie? Są raczej średnie i słabo doprawione. Jakkolwiek by nie było – ja wybieram ramen i kimchi. Dużo kimchi.

IMG_2514IMG_2515

Przy najbliższej okazji koniecznie odwiedźcie Daikokuya, postójcie w kolejce i zjedzcie wielką michę zupy, która zapadnie Wam w serca na długo. Będzie zachwyt, obiecuję.

pigs5

Magda

Info

www fb
2208 Sawtelle Blvd, Los Angeles, CA 90064


Las Vegas: Guy Fieri Vegas Kitchen & Bar – 2000 kalorii na jednym talerzu to betka

$
0
0

Programy Guya Fieriego oglądam z pewnym rodzajem fascynacji. Jak ten facet żre! Przypuszczam, że aby utrzymać się w jako takiej formie, poza planem je chyba już tylko kurz. Różnie było z jego rekomendacjami – czasem byliśmy zachwyceni, a innym razem głęboko rozczarowani, jak na przykład w Mad Greek, który karmi tak, jakby raz, dawno temu, pojechał na wakacje do Grecji i teraz mu się wydaje, że coś jeszcze pamięta.

IMG_5443

Kiedy więc nadarzyła się okazja odwiedzenia knajpy firmowanej nazwiskiem Guya Fieriego – pobierzeliśmy do stajenki czem prędzej. Musicie wiedzieć jedno: w Stanach się już nawet nie żre, w Stanach się wpierdala. Pardon le mot, oczywiście. Trochę o tym zapomniałam, ale już mi się przypomniało. Porcje są gargantuiczne i nikt normalny nie zamawia więcej, niż jedno danie. W ogóle trudno robić tu przegląd karty, który tak chętnie uskuteczniamy w Europie, bo na myśl o tym, ile jedzenia się przez to zmarnuje, aż mnie mdli. A do marnowania jedzenia wiecie jaki mamy stosunek.

IMG_5452

A więc prosto – ja zamówiłam sałatkę Caesar (16$), a Jacek flagowego burgera (20$), który podobno wygrał nawet kilka nagród. Nie spodziewałam się, że będą tu małe porcje, zwłaszcza, że doskonale znam program Guya Fieriego i jego słabość do prostego, tłustego jedzenia. Ale sałatka podana na całym bochenku chleba, z którego zrobiono również grzanki, to grube przegięcie. Takie dla grubych grubasów. Bardzo dobry sos i nieprzebrana ilość parmezanu, ale odkrycie pod sałatą rzymską średniej wielkości bochenka chleba, w menu nazwanego „mega grzanką”, sprawiło, że obśmiałam się jak norka.

IMG_5446

Do burgera, którego zamówił Jacek, mam dwa zastrzeżenia: mięso było nieco suche, ale to wrażenie znosiły zupełnie dodatki, w tym… makaron z serem. Nie pytajcie. Do tego pomidor, cebula, pikle i sałata. No i druga uwaga, czyli mieszanka frytek, głównie z mrożonki. Mogliby się postarać bardziej, szczególnie zważając na charakter miejsca i nazwisko właściciela.

IMG_5449

Generalnie uważam, że to całkiem niezłe miejsce na zaspokojenie nocnego głodu między jednym kasynem, a drugim nie tylko z powodu idealnej lokalizacji przy Las Vegas Strip, ale również z powodu niezłego jedzenia. I żeby pakować do burgera makaron z serem… Takie rzeczy tylko w Stanach! Tak oto to my daliśmy Guyowi Fieriemu rekomendację i naklejkę na drzwi, a nie odwrotnie.

pigs4

Magda

Info

3535 S Las Vegas Blvd, Paradise, NV 89109, Stany Zjednoczone

Trzy Rybki – będzie gwiazdka? /Kraków

$
0
0

Ciekawe doświadczenie - być jedynym gościem w restauracji. Zwykle z takiego miejsca wiałabym, gdzie pieprz rośnie. Ale nie tym razem. Tym razem doskonale wiedziałam gdzie i po co przyszłam.

Mam różne doświadczenia z restauracjami spod szyldu Likus. Zwykle są dobre, a często powyżej przeciętnej. Jeśli miałabym wskazać moją ulubioną, to Trzy Rybki uplasują się w ścisłej czołówce. Nie było ani jednej wpadki, ani jednego rozczarowania, za to jedno bardzo pozytywne zaskoczenie.

Muszę Wam się z czegoś zwierzyć. Ostatnio miałam takie śmieszne wewnętrzne rozterki, że jestem już tak rozpuszczona tymi wszystkimi gwiazdkowymi restauracjami, ociekam taką blazą, że wszystko już mnie nudzi i nie zdarzają się te momenty „wow!“. Dzięki Bogu się jednak zdarzają, za co ślę niski ukłon w stronę Krzyśka Żurka i jego ekipy. Co ciekawe, „wow!“ zaserwowało mi danie spoza karty. Ale od początku...

Najpierw kelnerka powiedziała mi, że dostępne jest wyłącznie menu degustacyjne. Trochę mnie ta informacja przygniotła, bo nie byłam gotowa na taką ilość jedzenia. Ale po chwili wróciła i oznajmiła, że menu degustacyjne się dopiero robi, więc mogę zamówić z karty. O, co za łaska... Pękłabym.

IMG_6344

Tym razem amuse bouche przytrafiło mi się dwukrotnie. Najpierw dostałam tuńczyka z chili i liczi. Najmniej czułam w nim liczi, bardziej równoważyło smaki, niż wybijało się na pierwszy plan, ale na pewno poczułam tu pistacje. Świetny balans smaków i niebywale delikatna ryba.

IMG_6343

Drugi powitalny drobiazg to krewetka w panierce z sosem z marakui. Rzecz niebywale lekka mimo panierki. To dzięki marakui, która nadała temu zestawowi cudnej, egzotycznej kwasowości.

IMG_6345

Rzeczą, którą zjadłam z przyjemnością, ale bez przesadnego zachwytu były panierowane ostrygi (55 zł). Może byłam lekko rozczarowana, bo liczyłam na świeże? Ale faktem jest, że ten talerz był nieco przeładowany. Znalazłam na nim i czerwoną kapustę i piklowanego ogórka, które zmieniły to danie w coś znajomego i swojskiego, do tego kremowy serek, śmietanę z imbirem i kawior z jesiotra. Ładny, zgrabny balans smaków, ale w moim odczuciu zbyt wiele dzieje się na tym talerzu. Nie do końca leżał mi też piklowany ogórek, choć rozumiem ideę umieszczenia tu jakiegoś kwaśnego elementu.

IMG_6346

Na danie główne wybrałam kurka (85 zł). Co ciekawe, trafiły mi się dwa różne kawałki – jeden lekko przeciągnięty, a przez to niezbyt soczysty, a drugi przygotowany w punkt. To tak z kronikarskiego obowiązku. Rybie towarzyszyło puree z białych warzyw z dominującym smakiem pietruszki, lekko słodkie i wyjątkowo aksamitne, zwarte, jędrne serca karczochów oraz bisque (w menu opisane jako „bisq“). Tutaj to nie zupa na rybach czy owocach morza, lecz coś w rodzaju puree o wyraźnie rybnym smaku. Kluczowym dla mnie składnikiem tego dania był sos ponzu, który przyjął tu postać niezbyt zwartej galaretki, powoli zmieniającej się w płyn. I to właśnie poznu jest smakiem na tym talerzu absolutnie niezbędnym, po spaja wszystkie pozostałe smaki w całość i zamyka to danie.

IMG_6350

A teraz mój prywatny hit, który powinien wejść do menu. Pre-deser, czyli taki mini deser – niespodzianka od szefa kuchni. Lody i mus z kalafiora, brokuł i pokruszona grzanka. Co za sztos! Okazuje się, że kalafior sprawdza się w deserach równie dobrze, jak topinambur, choć daje nieco inne wrażenia. W którymś momencie bardzo przypomina w smaku znaną z azjatyckich deserów matchę. Znakomita sprawa. To w tym momencie poczułam ulgę, że nie jestem aż tak zblazowana, że już nic mnie nie zaskoczy. Otóż wciąż jeszcze jestem w stanie poczuć tę iskrę w sercu. To bardzo miłe uczucie, tęskniłam za nim.

IMG_6352

Na deser właściwy wybrałam mleko-wanilię-liczi (35 zł), czyli mleko w czterech stanach skupienia. Lubię takie zabawy teksturą, pod warunkiem, że na pierwszym planie jest jednak smak. I tu, podobnie jak w Senses, odnalazłam tę zręczność. Znajomość kuchni na takim poziomie, by móc wyjść z pudełka i móc bawić się technikami, zachowując jednak wyjątkowe walory smakowe. Tu smak mleka jest wyraźny w każdym elemencie, ale jest również dość słodko. Liczi dodaje nieco lekkości temu deserowi, ale nie obraziłabym się, gdyby było go nieco więcej.

IMG_6354

Mówi się, że Trzy Rybki to jedna z najlepszych restauracji w Krakowie. Bardzo możliwe. I o gwiazdce też coś się przebąkuje. Ja bawiłam się świetnie i lody z kalafiora z pewnością dołączą do mojej prywatnej kolekcji smaków, które zapamiętam na długo. A gwiazdek Polsce życzę jak najwięcej. Nie trzeba będzie tak daleko jeździć.

Rachunek.

pigs5

Magda

Info

www
ul. Szczepańska 5, Kraków

Szef kuchni: Krzysztof Żurek

Być może – nie szczuj mnie sądem!

$
0
0

Stało się. Dostaliśmy pierwsze w historii pismo z kancelarii obsługującej właścicieli knajpy. Z pisma wynika, że albo usuniemy post, albo podejmą dalsze kroki prawne ze skierowaniem sprawy do sądu włącznie. Wnioskuję, że mamy się bać. Zastraszanie recenzentów metodą na zachowanie dobrego imienia? Nie sądzę.

Przyjrzyjmy się zatem sprawie nieco bliżej.  Sama recenzja nie jest ani bardzo dobra, ani bardzo zła. Jest zupełnie letnia i do poczytania tutaj. Właściwie wynika z niej tylko tyle, że my już nie wrócimy, ale jeśli Wy macie ochotę, to czemu nie? Ktoś inny pewnie machnąłby ręką, ale właściciele Być może poczuli się na tyle dotknięci nie dość płomiennymi uczuciami z naszej strony, że kancelaria była zmuszona napisać aż dwie pełne strony uzasadnienia. To dwa razy więcej tekstu, niż zawierała sama recenzja. Znaczy się obraza była wielka.

Tak oto zostaliśmy wezwani do usunięcia tekstu, który jest subiektywną opinią. Tekstu zamieszczonego na blogu, który nie podlega prawu prasowemu. Tekstu, który mieliśmy pełne prawo opublikować, tak jak wszyscy inni mają prawo publikować opinie o Być może zarówno na zomato, swoich blogach i na fp knajpy.

Pochylmy się więc nad samą merytoryką. W wezwaniu czytamy, że o „wysokiej renomie lokalu oraz dużym zainteresowaniu serwowanymi daniami świadczy (…) pozytywne wpisy zamieszczone zarówno na portalu społecznościowymi restauracji, jak również na stronie zomato.com”. Przyjrzyjmy się im zatem. Na portalu społecznościowymi, szerzej znanym jako Facebook, Być może uzyskało 4,4 gwiazdki, zaś na Zomato 3,7 na pięć możliwych. Czy to rzeczywiście są tak wysokie oceny?...

Dalej czytamy, że nasza ocena użytych produktów jest „nieuzasadniona i niezgodna z prawdą”. Szybko dowiadujemy się, że najbardziej wrażliwą kwestią, jest kwestia jajek oznaczonych numerem „3”. Niestety oboje widzieliśmy to oznaczenie na własne oczy. Oczywiście nie wątpię w dobrą wolę właścicieli i z pewnością na co dzień używają jajek od najlepszych, pieczołowicie wyselekcjonowanych niosek, ale może tym razem zabrakło i dokupili w pobliskim spożywczaku? To się zdarza nawet w najlepszej rodzinie. Nie wnikam jakim cudem na nasz stół trafiły trójki, ale wiem, co widzieliśmy i nikt mi nie zabroni mówić o tym głośno.

No i mamy jeszcze kwestię twarogu, co do którego ewidentnie się zgadzamy, więc nie do końca rozumiem ten zarzut. W wezwaniu bowiem czytamy: „(...) używania przez moich Mocodawców >>kiepskiego<< twarogu zakwalifikowanego jako >>Ziembiński<< (...) przez co narusza Pani renomę i prestiż lokalu.“ Hm. Rozumiem, że właściciele Być może uważają używanie twarogu od Ziembińskiego za skazę na wizerunku i odżegnują się od tego precederu. Ciekawie postawiony zarzut, zwłaszcza, że napisałam wyraźnie, że to NIE JEST twaróg od Ziembińskiego. Ja napisałam, Pan Mecenas też napisał, więc w sumie wygląda na to, że się zgadzamy. Ciekawa figura, nigdy wcześniej się z podobną nie spotkałam.

Problem leży gdzie indziej. Panie Mecenasie oraz szanowni właściciele Być może... Towaroznawstwo: jednym z najlepszych ogólnodostępnych w Warszawie twarogów jest właśnie Ziembiński. Gdybym napisała, że Pańscy mocodawcy takiego twarogu używają, byłby to ich atut! Myślę też, że każdy, kto prowadzi w Warszawie miejsce serwujące śniadania i dbający o ich jakość, doskonale wie, co to jest twaróg od Ziembińskiego, że jest znakomitej jakości i chętnie podaje go swoim gościom. Chyba niezręcznie wyszło...

Pozwolicie, że skupię się tylko na cytatach z przesłanego do mnie pisma. „Lokal >>Być może<< przez wielu zawodowych krytyków uznawany jest za najlepszy w Warszawie (...)“. Dobrze. A teraz konkrety – „wielu“ to liczba mnoga. Ale zadowolę się dwoma nazwiskami. Mamy w Polsce zaledwie kilku zawodowych krytyków kulinarnych, chętnie wymienię ich nazwiska: Nowicki, niegdyś trudnili się tym Bikont i Makłowicz, Nowak, Adamczewski... I to w sumie tyle. Skoro posługują się Państwo liczbą mnogą, proszę o wskazanie przynajmniej dwóch spośród wymienionych nazwisk, którymi opatrzone są recenzje lokalu Być może i wynika z nich wprost, że jest najlepszym lokalem w mieście stołecznym. Proszę również o podanie źródeł, abym mogła do tych tekstów sięgnąć. Z góry dziękuję.

No i najgorsze na koniec: „Poczynione przez Panią końcowe, nieprawdziwe ustalenia i wnioski, nie znajdujące żadnego odzwierciedlenia w rzeczywistości, a mimo to zamieszczone w artykule, przyćmiły pozytywne aspekty ujęte w tekście, co podważa rzetelność ostatecznej oceny“. Rozumiem, że gdyby aspekty pozytywne przyćmiły aspekty negatywne, ocena byłaby daleko bardziej rzetelna. Przynajmniej w opinii właścicieli Być może.

Z całego tego dokumentu wynika tylko i wyłącznie spór o jaja. No, co za jaja... Jaja na wokandę! A wystarczyło napisać "O kurczę, ale wpadka, już reagujemy!". I już, i po sprawie.

Tak naprawdę to pismo jest atakiem na wolność słowa, która mi się konstytucyjnie należy. Mam prawo mówić i pisać o rzeczach, których doświadczyłam i które widziałam na własne oczy. A jakby tego było mało - nie tylko ja je widziałam.

Przestańcie mnie straszyć, nie skasuję tego.

Magda

Le Bernardin***, czyli dać się złapać na haczyk /Nowy Jork

$
0
0

To nie jest tak, że między jedno- a trzygwiazdkowymi restauracjami jest jakiś skandalicznie duży rozdźwięk jeśli chodzi o jakość produktów, obsługi czy wyrafinowanie, które znajdziemy na talerzu. Oczywiście wtopy zdarzają się wszędzie, jak na przykład w praskim Alcronie*, ale wciąż Michelin jest dla mnie najbardziej wiarygodnym źródłem informacji o miejscach, w których warto zjeść.

Dlatego będąc w Nowym Jorku poszliśmy do Le Bernardin, restauracji nie tylko z trzema gwiazdkami, ale również ujętej w zestawieniu pięćdziesięciu najlepszych restauracji na świecie wg S. Pellegrino (dla mnie równie wiarygodnego źródła informacji, jak Michelin). Do tego w pierwszej dwudziestce. Czyli ścisła światowa czołówka.

Oczywiście polski akcent musi być, bo okazało się, że sommelierką w Le Bernardin jest Polka, Beata Parzych. Fajnie, zwłaszcza, że pracuje pod okiem jednego z najlepszych sommelierów w Stanach.

1-IMG_3224

Byliśmy we trójke i wspólnie zamówiliśmy dziewięć dań. Menu jest dość mocno rozbudowane i nie pozostawia wątpliwości, że największą słabością szefa kuchni są owoce morza. Nie dyskutujemy z tym, bo naszą też. Dania w menu podzielone są na podkategorie: „Almost Raw“ i „Barely Touched“. Wybieramy znakomite, świeże jak marzenie ostrygi, dosmaczone lekko kwaskową, przemacerowaną szalotką i żelem z „wody z wodorostów“. Cóż można powiedzieć o ostrygach? Jeśli są świeże i dobrej jakości, można je tylko kochać, a przydanie im odrobiny kwasu jest logicznym ruchem. Nie wiem, czy wiecie, ale otwierając ostrygi warto uważać, by nie uronić ani kropli wody, bo w niej także jest ten specyficzny morski smak, stąd słony, intensywnie morski żel odnalazł się bezbłędnie, a soliród chrupnął z sensem. Soliród to inaczej szparag morski, jest słony, chrupki i świetnie pasuje do owoców morza.

1-IMG_3233-001

Znakomite są też okładniczki podkręcone wasabi i dressingiem na bazie soku z limonki. Nie są cięte tak cienko jak carpaccio, więc doskonale czuć ich strukturę. Są sprężyste i bardzo delikatne jednocześnie, za to w smaku zaskakująco wyraźne i charakterne. To wrażenie podbija kolendra, która razem z wasabi dodaje im nieco azjatyckich nut. Znakomita, zaostrzająca apetyt, wyjątkowo lekka przystawka.

1-IMG_3229-001

Mniejsze wrażenie robi na nas tuńczyk żółtopłetwy podany z makaronem soba i dashi z yuzu. Na pewno wielki ukłon za strukturę mięsa – genialnie soczystego i rozpływającego się w ustach. Nawet na zdjęciu to doskonale widać - świetnej jakości ryba ledwie muśnięta temperaturą. Natomiast nieco zbyt intensywnie paprykowy bulion daleko mniej przypadł nam do gustu. Nie twierdzę, że to było złe danie. Nie było. Ale intensywny, natarczywy smak papryki, trochę jednak zaskakujący, przy tak dobrej rybie, wypadł jak chłop w onucach na parkiecie sali balowej. Produkt takiej jakości, tak fenomenalnie przygotowany, aż prosi się o coś bardziej subtelnego i wyrafinowanego, co nie będzie konkurowało z jego smakiem.

1-IMG_3227-001

Dalej wybieramy łososia z groszkiem i grzybowym dashi. Właściwe za każdym razem, kiedy stykamy się tu z rybami lub owocami morza, można powiedzieć o nich tylko jedno – technicznie lepiej się już nie da, ideał został osiągnięty i mieszka w Le Bernardin. Po prostu nie istnieje delikatniejszy łosoś, halibut czy tuńczyk. Organicznemu łososiowi towarzyszy subtelne, lekkie dashi na bazie grzybów shiitake. Wdzięczne, aromatyczne i pełne umami tło dla pięknie przygotowanej, soczystej ryby.

1-IMG_3241-002

Zgodnie kiwamy głową również nad halibutem. Myślę, że gdyby spojrzeć na niego groźnie, na płatki i włókna rozpadłby się sam, li tylko pod naporem tego spojrzenia. Chyba nigdy wcześniej nie jadłam tylu doskonale przygotowanych ryb w jednym miejscu. Zdecydowanie twardsze i mniej porywające są małże, ale już pięknie wyważone, esencjonalne grzybowe casserole kradnie moje serce. Tyle umami na jednym talerzu! I to kolejnym. Gra w umami jest moją ulubioną grą.

1-IMG_3234-001

No i homarzy ogon z patelni podany z cannelloni z selera. Mięso jest zwarte, stawia lekki opór, jest też pełne smaku. Lekko kwaśny sos na bazie soku z limonki pasuje tu jak ulał. Podobało mi się dość proste, ale wdzięczne połączenie smaków, pozwalające na wyeksponowanie morskich nut zawartych w homarzym mięsie, pozostających jednoczesnie w całkowitej harmonii ze specyficznym smakiem lekko chrupiacego selera. Z drugiej strony w Bostonie zjedliśmy tyle homarów, że czuliśmy się całkowicie nasyceni, więc z dużo większym zainteresowaniem pochyliliśmy się nad pozostałymi daniami.

1-IMG_3238-001

Moimi prywatnymi hitami są desery. Wszystkie trzy. Bardzo czyste, wyraźne smaki i różnorodne tekstury, które nie pozwalają na nudę. Żaden z tych talerzy nie pozostawia wątpliwości, że został bardzo dokładnie przemyślany i każdy element ma tu sens.

Świetna jest baba ze szkocką, karmelizowanym bananem i lodami orzechowymi. Są tu eleganckie, wytrawne nuty i mam pewne obawy, czy ten deser przypadłby do gustu wszystkim. Chyba nie. To już bardziej kwestia osobistych upodobań, ja po prostu nie lubię, kiedy jest zbyt słodko, dlatego w moim odczuciu jest w punkt. Wysoko oceniam chrupiącą, orzechową skorupkę otaczającą sprężystą babę - bardzo przyjemne, zręczne przełamanie stosunkowo delikatnych tekstur. Może lody orzechowe nie są szczególnie zaskakującym dodatkiem, ale grają tu znakomicie.

1-IMG_3244-002

Duże wrażenie zrobił na nas mus z z mlecznej czekolady – ciężki, dość zwarty, nieprzyzwoicie kremowy, a jakby tego było mało - polany ciepłym karmelem. Miłym kontrapunktem są tu chrupiące karmelizowane orzechy, ale jednak to o tę kulkę chodzi na talerzu.

1-IMG_3251-001

No i moja matcha - smak, którego szukam ostatnio w deserach dość często. Na ciastku, czyli biszkopcie przekładanym kremem angielskim o smaku zielonej herbaty pręży się kuleczka kremowego musu o tym samym smaku, zaś obok lśni perłowo kulka lodów jaśminowych. Ponownie połączenie znane, miło przełamane soczystym liczi, ale za to w absolutnie mistrzowskim wydaniu. Miałam ochotę wylizać talerz. To jest jeden z lepszych deserów, jakie jadłam w ostatnim czasie. I rozumiem przez to kilka ostatnich lat. Bardzo czyste, czytelne smaki, połączone z wprawą i dużym wyczuciem. Thomas Raquel robi tu naprawdę dobrą robotę.

1-IMG_3248-001

Wiem, że się powtarzam, ale "czyste smaki" to dwa słowa, które spokojnie mogłyby zdefiniować kuchnię w Le Bernardin. I znajduję w tym jakiś wspólny mianownik kuchni z górnej półki. Jest w niej miejsce na zabawę technikami, ale jest też umiar i szalenie zręczne eksponowanie najistotniejszych elementów dania. Nie giną wśród nadmiaru składników, właściwie rozpoznajemy je bezbłędnie nawet bez czytania menu. Widzę w tym duży szacunek do produktu. Bo jeśli ten konkretny talerz opowiada o czekoladzie, to chcę czuć najpierw znakomitą czekoladę. Jest kilka polskich restauracji, które także umieją w tę grę. I jest to budująca świadomość.

Za wszystko, co powyżej, zapłaciliśmy nieco ponad 300$.

pigs5+

Magda

Info

www
155 W 51st St, New York, NY 10019, Stany Zjednoczone

Szef kuchni: Eric Ripert

20 pomysłów na prezenty dla głodomorów (i nie tylko)

$
0
0

Kto w tym roku się zagapił? Bo ja tak. Prezenty zaczynam kupować... teraz. Jak co roku, jest to również w pewnym stopniu moja wish-lista. Kompletowałam ją sobie od dawna. Wiecie jak to jest - czasem coś wpadnie w oko, a później się o tym zapomina. Ale nie ze mną te numery. Część tych przedmiotów trafi do naszych bliskich, a część... Sami wiecie. Czas start!

1. Bidon na rosół

1264_2_b

Mój hit. I weź nie kochaj Pan Tu Nie Stał! W ubiegłym roku zawojowali internety pościelą z mielonym (tu ubiegłoroczne pomysły), a teraz to. Chcę, pragnę, pożądam!

Gdzie kupić?
TUTAJ

2. Gołe baby (60 zł)

Baner Madre Piekne i Gotuja 2016

Musiałam tak zacząć, bo byście nie zwrócili uwagi. Mądre, piękne i gotują to kalendarz, dla którego dziewczyny zrzuciły zimowe swetry i... Musicie to zobaczyć. Nie dość, że cały rok umilą Wam lub Waszym znajomym kształtne kuchareczki, to jeszcze wesprzecie osieroconą rodzinę Artioma Gyurjyana. Kalendarz jest także ukłonem w stronę kobiet związanych z gastronomią. Ja swój już mam, wisi w kuchni i - niestety, taka jest prawda - kusi Jacka.

Gdzie kupić?
TUTAJ

3. Suwała, Baron i inni (71,90 zł)

phpThumb_generated_thumbnailjpg

Jedna z najlepszych polskich książek kucharskich, jakie wyszły w mijającym roku. Jeśli więc macie wśród swoich bliskich zapalonego kucharza, to lepiej nie można trafić. Proponuję kupić od razu dwa egzemplarze, bo jeden zostawicie dla siebie. Na bank.

Gdzie kupić?
TUTAJ

4. Biżu, biżu (170 $)

farfalle_1024x1024

Mam słabość do jedzeniowych gadżetów. W ubiegłym roku znalazłam sztućce, a teraz to. Mikołaju, słyszysz?

Gdzie kupić?
TUTAJ

5. Nie muszę w tropiki, mam własne (29 $)

WP_TPC_12oz_Copper_1_large

Oj, dobra, może to i jest kiczowate, ale za to jakie zabawne! Tak, z tego się pije drinki.

Gdzie kupić?
TUTAJ

6. Okulary z oprawą z dębowej beczki po whisky (150 $)

No, kaman! Jak można nie chcieć tych okularów? Powtórzę to jeszcze raz - z oprawą z dębowej beczki po whisky.

Gdzie kupić?
TUTAJ

7. Ceramiczne cacuszka (189 zł/2 szt)

Kubek-koń-zloto-prosty-a

Znacie jakiegoś fana jeździectwa? Pozdrawiam! Nigdy nie kryłam swojej słabości do unikatowej, wykonanej ręcznie ceramiki. A jeśli łączy dwie pasje, to jak nie kupić? Nie da się.

Gdzie kupić?
TUTAJ

8. Sushi socks (219 zł/10 par)

SAMSUNG CSC

Skarpetki, które wyglądają jak sushi. Dla mnie - bomba. Mam głębokie przekonanie graniczące z pewnością, że wymyślono je gdzieś w Azji, ale teraz może je nosić również każdy polski sushożerca.

Gdzie kupić?
TUTAJ

9. Kochanie, w moim talerzu są mrówki! (99,99 zł)

big

Psikus zawsze w cenie. Poczucie humoru też.

Gdzie kupić?
TUTAJ

10. Sweet dreams (98 zł/szt)

SONY DSC

Takie proste, a takie fajne. Dość uniwersalny prezent dla kogoś, kto lubi słodycze. Ale na pewno nie dla kogoś, kto jest na diecie. Nie, nie róbcie tego koleżance, która od października mówi, że od stycznia dieta.

Gdzie kupić?
TUTAJ

11. Jak ci minął dzień? (22 GBP)

Nastrojomierz. Nie wiem, jak Wy, ale ja znam całą masę osób, która nie dość, że ucieszyłaby się z takiego prezentu, to jeszcze notorycznie utrzymywała, że to był najgorszy dzień ich życia. Dzień w dzień. Śmiejąc się sardonicznie pod nosem.

Gdzie kupić?
TUTAJ

12. Marian, a może coś ze sztuki? (95 zł)

Jest coś takiego w literach, że dom robi się od nich ciepły. Dla mnie dom bez biblioteki to nie dom. Takie i podobne grafiki wydrukowane zostały na stronach brytyjskich książek pochodzących z XIX wieku. Nie wiem, jak Was, ale mnie ten pomysł bierze. Warto pokopać w ich sklepie, jest całkiem spory wybór.

Gdzie kupić?
TUTAJ

13. Trochę klasyki (od 78,30 zł)

philosophy_6

Moleskine. Ich nigdy dość. Mam trzy do różnych zadań, wszystkie lubię. Jest bezpieczny i na każdą okoliczność - dla podróżników, rysowników, recenzentów knajp (!) i co tylko sobie wymyślicie. Zeszyt na przepisy też jest.

Gdzie kupić?
TUTAJ

14. Ułatw jej życie (115 zł)

20085_b

W ubiegłym roku były wałki o ograniczonych możliwościach, w tym jest jeden, ale sprytniejszy. Ma regulację grubości wałkowanego ciasta i miarkę. Gadżeciarski, ale użyteczny.

Gdzie kupić?
TUTAJ

15. Wyjdź z pudełka (300 zł)

a_di_alessi_presepe_porce_amgi10r

Marki Alessi nie trzeba nikomu przedstawiać. I też trudno ich design pomylić z czymkolwiek innym. Oburz babcię, zniesmacz stryjenkę i wjedź z taką szopką na Wigilię!

Gdzie kupić?
TUTAJ

16. Bo luksus jest spoko (330 $)

Czy wiesz, że łyżeczka do kawioru powinna być wykonana z masy perłowej? Srebro może reagować z kawiorem i tym samym psuć jego smak. Nie zapomnij też dorzucić do łyżeczki słoiczka ikry. Możesz być patriotą.

Gdzie kupić?
TUTAJ

17. Uratuj fajtłapę (39 zł)

yolkpig-swinka-do-jajek5

Może dla dorosłych to przesada, ale jeśli ktoś gotuje lub piecze z dzieciakami, to jest to świetny gadżet. Jajka wbija się w całości do miski, silikonową świnką zasysa żółtko i w ten sposób oddziela od białek. Ubaw po pachy.

Gdzie kupić?
TUTAJ

18. Król w kuchni (od 500-700 zł)

damascus_chefs_knife_210

Jest całkiem sporo marek do wyboru, dobrze też o solidnych nożach trochę najpierw poczytać, a dopiero później szastać pieniędzmi. Tu warto wydać naprawdę mądrze, bo nóż szefa kuchni jest absolutną podstawą i jestem przekonana, że potwierdzi to każdy, kto dużo gotuje. Można się obyć bez wielu rzeczy, ale bez dobrego, ostrego noża - nigdy. To prezent na lata, więc powinien być dobrze wyważony i idealnie leżeć w dłoni. Celowo nie wskazuję żadnego sklepu internetowego, vide poprzednie zdanie.

19. Fermentacja zaczyna być modna (od 25 zł)

kpbig_0e13b3387393c14a0a9e9e8502ac98

Pamiętacie gliniane garnki naszych babć? Wygląda na to, że znowu wrócą do łask. Kto dziś jeszcze nie robi swojego kimchi (albo chociaż nie próbuje...), ten trąba! Niech Twój udomowiony foodie wie, że wiesz co w trawie piszczy.

Gdzie kupić?
TUTAJ

20. Przyjaciel każdej imprezy (134,99 zł)

To słoiszcze mieści aż osiem litrów płynu. Ma kranik, więc jest wygodne w obsłudze. Oczywiście najpierw myślisz o tych wszystkich lemoniadach, wiośnie, roześmianych dzieciach... Ale nie czarujmy się - i tak wiadomo, że na pierwszej imprezie przejmą go dorośli. A co tam wleją, to czasem lepiej nie pamiętać. Mam, więc wiem co mówię.

Gdzie kupić?
TUTAJ

Magda

Przepis na karpia, który wyrwie ciocię z butów!

$
0
0

Nasze relacje były dotychczas raczej chłodne. Ograniczały się wyłącznie do spotkań przy wigilijnym stole i zadość-tradycji-czyniącego jednego kęsa - "Za babcię!". Nie dostrzegałam ani w jego smaku, ani strukturze mięsa niczego interesującego. Nie, nigdy nie lubiłam karpia.

Właściwie nadal nie wiem, czy go lubię, wiem natomiast, że w tym wydaniu jest wyjątkowo smaczny. Bez kwęknięcia zjadłam całą porcję. Ba! Ja byłam autentycznie zachwycona tym daniem. Karpia odczarował dla nas Maciek Nowicki, za co chylę przed nim czoła. Maciek (Villa Intrata) zajmuje się rekonstrukcją historycznych smaków, ich odtwarzaniem w taki sposób, aby odpowiadały współczesnym gustom, więc przepis jest stary. Ale jary!

Pewnie myślicie, że te wszystkie warsztaty, na które zapraszają blogerów, to takie spotkania towarzyskie przy winku? W sumie macie rację. Ale tym razem Electrolux wyszedł poza schemat, bo - umówmy się - rekonstrukcja dań historycznych nie jest czymś, co robię codziennie. I bardzo dobrze. Zróbcie tego karpia na Święta, a będziecie rządzić na dzielni. Serio.

Powiedzmy, że dodatków nie musicie traktować bardzo poważnie i zawsze możecie dobrać coś wedle własnych upodobań, ale myślę, że warzywa korzeniowe świetnie się tu sprawdzają.

Electrolux_Villa-Intrata-70

.

Karp w mleku po polsku

(przepis dla 4 osób)

- 600 g filetu karpia
- 1 kg skorzonery
- 50 g cukru
- 50 g masła
- 2 l mleka
- 3 cebule
- 1 cytryna
- 5 goździków
- 20 g korzenia imbiru
- szczypta szafranu

Mleko wlewamy do garnka, doprawiamy solą oraz pieprzem. Cebulę kroimy w plastry i wraz z goździkami dodajemy do mleka, które delikatnie podgrzewamy, po czym dodajemy nitki szafranu. Następnie mleko odstawiamy na 2-3 godziny, aby ostygło. W czasie kiedy mleko stygnie, pasternak obieramy, kroimy w 1 cm kostki, oprószamy solą, pieprzem i skrapiamy sokiem z cytryny. Obieramy skorzonerę i skrapiamy sokiem z cytryny. Przekładamy do naczynia żaroodpornego i pod szczelnym przykryciem pieczemy 30 minut w piekarniku rozgrzanym do 180 stopni wraz ze skorzonerą.

Rybę tniemy na 4 porcje, wkładamy do mleka wraz z cienko pokrojonym imbirem po czym doprowadzamy do wrzenia i gotujemy 4 do 5 minut. Pasternak przekładamy do kielicha blendera, dodajemy odrobinę mleka z garnka i blendujemy na gładką masę, dodając na koniec masło (jeszcze więcej masła!) i cukier. Skorzonerę tniemy w słupki o długości około 2 cm. Rybę wykładamy na pasternak i podajemy z pieczoną skorzonerą.

Smacznego!

Magda

Jak na nowo odnalazłam magię Świąt

$
0
0

Święta to była dla mnie magia. W dzieciństwie musiałam wypełniać te wszystkie przyjemne obowiązki - ubierać choinkę (byłam niekwestionowanym mistrzem rozplątywania światełek), przed kolacją wigilijną pilnować, abyśmy nie zaczęli przed pierwszą gwiazdką no i odbierać prezenty. Tony prezentów. Uwielbiałam też pasterkę  - bo tylko raz w roku mogłam położyć się tak późno spać, a we wspólnym nocnym kolędowaniu jest jakaś podniosłość. Z roku na rok, wraz z bijącym w dowodzie licznikiem i coraz mniejszą ilością śniegu, Boże Narodzenie miało dla mnie coraz mniej magii, a więcej obowiązku.

TRZEBA

Odwiedzić rodzinę, elegancko się ubrać, zrobić śledzie i milion innych rzeczy. Bo tak wypada, bo tak jest co roku, bo tradycja jest święta. Patrzyłam, jak rodzice urabiają sobie ręce po łokcie. Wigilia u nas, pierwszy dzień Świąt to impreza imieninowa taty, Adama, zatem znowu u nas, drugi dzień wreszcie daje odetchnąć, bo to my idziemy z wizytą. Ale i tak trzeba. Trzeba się elegancko ubrać i zachowywać godnie.

MUSISZ

Musisz się cieszyć, czynić zadość tradycji, nawet jeśli jest to ostatnia rzecz, na jaką masz ochotę. Musisz spróbować dwunastu potraw, nawet karpia, którego organicznie nie znosisz. Musisz się uśmiechać i ekscytować prezentami, które może były trafione, kiedy jeszcze pisałeś listy do Mikołaja, a bez ściągi już niestety bywa różnie. Dużo "musisz", coraz mniej "możesz". To nie na moje buntownicze nerwy.

A PÓŹNIEJ DOROSŁAM

Kocham Boże Narodzenie, ale też kocham decydować o sobie. Kiedyś mój bunt przejawiał się podartymi dżinsami i trampkami ostentacyjnie zakładanymi na okoliczność rodzinnych spędów. Może nie był to strój galowy, który akceptowała ciocia, ale może to nawet lepiej? Teraz myślę, że to było gówniarskie. Wystarczyło dołożyć do tego marynarkę, aby zmienić tę sytuację w satysfakcjonujący obie strony kompromis.

Nie lubię z niczego rezygnować, taką mam naturę. I tak jak dawniej kocham okołoświąteczny klimat, kolęd słucham od listopada, wyglądam świątecznych jarmarków, a choinka jest najważniejszym przedmiotem w domu. Ale równie mocno jestem przywiązana do luzu, braku napinki i czegoś, co po angielsku nazywa się „quality time”. Nie mam ochoty, by Boże Narodzenie kojarzyło mi się z trzydniową orką w kuchni, ze zmęczeniem, z mamą, która po wyserwowaniu kolacji wigilijnej pada na twarz ze zmęczenia. Najpierw więc był bunt, ale z czasem wypracowaliśmy małe kompromisy, które sprawiają, że mama nie pada z nóg, ja mam swój luz i świąteczną radość, a na koniec dnia wszyscy są szczęśliwi.

Tak więc od lat kolacja wigilijna jest składkowa. Każdy coś przynosi i to jest zdrowe podejście, eliminujące świąteczne pasożyty. Mamy to już tak rozpracowane, że nawet nie musimy się wcześniej zdzwaniać - i tak z góry wiadomo co kto robi. Lubię gotować, ale wtedy, kiedy mam na to ochotę. Jak muszę, to nie lubię. W tym roku, z pieśnią na ustach, spędziłam w kuchni trzy dni, choć to żadna norma. Spędziłam, bo miałam taką fantazję, bo mnie to relaksuje, bo lubię umilać ludziom życie dobrym jedzeniem. Dlatego były udźce jagnięce, cudowne brownie z solonym karmelem czy… zielony chleb. Bo zwykły mi się znudził.

Boże Narodzenie jest dla rodziny. Tej, która akceptuje trampki i docenia marynarkę. Uwielbiam spędzać z nimi ten dzień. Nie znam drugiej rodziny, która tak bardzo doceniałaby dobre jedzenie. My naprawdę spotykamy się po to, żeby jeść, a święta to tylko pretekst. Na stół wjeżdża najprawdziwsza Miśnia, a składanie życzeń to formalność. I tak wszyscy myślą o pieczonym indyku z nadzieniem. To jest prawdziwa radość.

Pamiętam, że mam przyjaciół. Drugi dzień Świąt to dres jako strój galowy, wino, dużo wina i wspólne wyjadanie resztek. Na każdy z tych dni czekam, jak kiedyś na pierwszą gwiazdkę. Każdy jest inny i żadnego nie zamieniłabym na nic innego. Każdy sprawia, że jest mi ciepło wokół serca.

Nie zamierzam się buntować, tupać nóżką i udowadniać, że mogę po swojemu, że to ja decyduję, ja, ja, ja! Jestem dorosła, ja po prostu wiem, że mogę po swojemu i konsekwentnie tak właśnie robię. Dałam sobie ten luz, a w rewanżu otrzymałam nieposkromioną radość, wolną od krępujących ruchy konwenansów. Święta rzeczywiście są dla mnie jednym z najpiękniejszych momentów w roku. Nie ma nic do tego kościół, nie ma tradycja, nie ma miejsce, w którym je spędzamy. To ludzie sprawiają, że są wyjątkowe, ciepłe, że na nie czekam. I takich Świąt Wam życzę.

Magda


A nóż widelec, czyli zachwycający Poznań

$
0
0

Lubię Poznaniaków. Nie tylko za ich uczciwość, podejście i chęć do robienia interesów, ale przede wszystkim za świetną kuchnię. Tak, kuchnia wielkopolska jest mi całkiem bliska biorąc pod uwagę fakt, że moja babcia pochodziła z Wielkopolski. Smażony ser, pyry z gzikiem, cała masa mięsnych przetworów – od salcesonu po schab z suszonymi śliwkami – to tradycyjne dania, które gościły w naszym domu odkąd pamiętam.

Kiedy tym razem jechałem do Poznania nie miałem żadnych specjalnych planów, chciałem po prostu dobrze zjeść. Z drogi zadzwoniłem do jednego takiego zarośniętego kucharza, co ma wyszynk w Chorzowie i pytam – Gdzie mam zjeść? Przemek na to – Jak to gdzie? Idź do Kutra, bo mówią, że dobrze. Sprawdź i powiedz mi jak było. Z kolei Magda powiedziała, że Kuter to może awanturnik, ale za to bezkompromisowy w kwestii jakości produktów. Po takiej rekomendacji mogłem pójść tylko tam.

Restauracja znajduje się przy ruchliwej drodze, gdzie Wilda graniczy z Grunwaldem, w otoczeniu domów jednorodzinnych i willi. Po przekroczeniu progu – cała sala praktycznie pełna i pachnie dobrym jedzeniem. Profesjonalnie zajmuje się nami obsługa i już za chwilę siedzimy na swoich miejscach i studiujemy karty. A tutaj same dobre rzeczy, są tradycyjne polewki, gęsina, schab z dzika czy schabowy.

Na przystawki wybieramy terynę z gęsi kołudzkiej z morwą (29 zł) podaną z sosem gribiche i domowym pieczywem. Idealna struktura mięsa, zdecydowanie wyczuwalne kawałki gęsi, smak zbalansowany lekko kwaśnym od kaparów i korniszonów sosem gribiche oraz morwą. Podejrzewałem, że duet gęś i morwa to będzie mocne uderzenie, ale do tego ten chleb. TEN chleb, chciałoby się powiedzieć, od razu się bardzo zaprzyjaźniliśmy, aż musieliśmy poprosić o dokładkę. Sam, jak wiecie, piekę dlatego zawsze doceniam dobry wypiek, a ten był pierwszorzędny - miękki, delikatny i wilgotny w środku, a chrupiący na zewnątrz. Oprócz chleba podano nam też coś w rodzaju kulebiaka nadziewanego duszoną i karmelizowaną cebulą – jakież to było dobre!

IMG_1190

Potem nadszedł czas na zupy. Zamówiliśmy ślepe ryby (16 zł). "Ślepe" w nazwie, bo to postna zupa i nie ma w niej żadnego rosołowego „oka” - ziemniaczanka podana w dzbanku, a w głębokim talerzu towarzyszy jej chrupiący bekon i ogony rakowe. Umami niemal w czystej postaci. Jak to świetnie ze sobą grało – delikatna zupa, miękkie ogonki rakowe i wesoło pochrupujący bekon. Tej zupie mówię zdecydowane: tak.

IMG_1204

Rosół z domowymi kluskami lanymi (12 zł) to bardzo bezpieczna pozycja. Mocny, esencjonalny bulion na kościach i drobiu z delikatnymi lanymi kluseczkami. Dzieci by ten rosół bardzo, bardzo, mówię wam. I ostatnia z zup, klasyczny żurek na zakwasie (15 zł), z jajkiem poszetowym (idealne) i kurkami podana w garnku. Sam musisz się obsłużyć. Żurek dobry, kwaśny i gęsty, ale moim zdecydowanym faworytem są ślepe ryby.

IMG_1201IMG_1198

Wraz z drugimi daniami zaczął się festiwal umami. Najpierw o biodrówce jagnięcej (65 zł) podanej z grzybami zapiekanymi w cieście francuskim (duże ciastko z tyłu), topinamburem, remolatą i sosem z czarnej kurki. To jest hit – takiej jagnięciny nie jadłem bardzo dawno – delikatna, praktycznie nie stawiająca żadnego oporu nożowi, rozpływająca się w ustach. Konwekcja zrobiła swoją robotę. I te dodatki. Ten talerz to praktycznie samo umami i nie było na nim niczego przypadkowego, nawet topinambur był świetnie dobranym sezonowym warzywem.

IMG_1209

Pierś z kurczaka kukurydzianego (38 zł) to zdecydowanie wybór dla tych, którzy tęsknią za smakiem prawdziwego kurczaka, a nie tego sterydowo-antybiotykowego monstrum. Podany z ziołowym puree, sosem z białego wina, który fajnie podkręca danie i sezonowymi warzywami – tutaj z buraczkami, marchwią i cebulką. I konfitowana karkówka wieprzowa (36 zł) idealnie miękka z zachowanym całym aromatem pieczonego mięsa, podana z chrzanowym puree – bardzo fajną opozycją do słonego i wyraźnego mięsa. Wszystko zamyka ekologiczny ogórek kiszony z Wąsowa. Podczas każdego idealnego kęsa jest słono, ostro, kwaśno... Jest wszystko.

IMG_1207IMG_1212

Deser był przesadą, ale z kronikarskiego obowiązku dałem się ponieść. No więc zamówiłem dla nas karpatkę z kremem waniliowym. Zupełnie jak z dzieciństwa, a do tego gruszka, sorbet gruszkowy, karmel i prażone migdały. Myślę, że opis tego dania mówi sam za siebie, ale żeby się dopełniło – tak, ta karpatka była idealna. Do dań piliśmy wodę i naprawdę dobry, domowy kompot.

IMG_1214

Kuchnia Michała Kutra to przede wszystkim produkt i dopiero potem świetne wykonanie. To co wjeżdżało na nasz stół nie pozostawia nic więcej do życzenia. Nie było żadnych przypadkowych czy niedopracowanych smaków i aromatów. Smak sprawia, że jest to miejsce do którego chce się wracać. Wracać po więcej i więcej.

Za całość za 3 osoby zapłaciliśmy 318 zł.

pigs5

Jacek

Info

www fb
ul. Czechosłowacka 133, Poznań

Szef kuchni: Michał Kuter

Krakó Slow Grill & Pavel Portoyan –żądam przyłączenia Warszawy do Krakowa!

$
0
0

Kończymy rok tak, jak chciałam - hitem absolutnym. Ale nie powinnam tak zaczynać, bo to opowieść o wyjątkowo skromnym człowieku, który posiadł dar władania ogniem i obchodzenia się z mięsem, jak nikt inny.

Pavel Portoyan to Ormianin o czystym, szczerym spojrzeniu. Kiedy w ubiegłym roku stawał czasem przy grillu w Kafe Zielony Niedźwiedź, kawałki jagnięciny, czy tłuściutkiej złotnickiej, jakie wychodziły spod jego rąk nie miały sobie równych. Nadal nie wiem, jak to robił, ale zakładam, że to dar. Ten sam grill, to samo miejsce, to samo mięso, ale kiedy zajmował się nim ktoś inny, smak już nie był ten sam. Pavel ma dar i koniec. Wystarczyło hasło "dzisiaj grilluje Portoyan" i oboje natychmiast byliśmy w blokach startowych. Tak nam się czasem spieszyło, że wpadaliśmy do Niedźwiedzia w dresach.

Kiedy otwierał w Krakowie swoje małe, ale zacnie karmiące miejsce, byłam akurat w Irlandii. Jacek wsiadł w samochód i pojechał do Krakowa sam, a później dzwonił i opowiadał takie rzeczy, że przez pół nocy zastanawiałam się na cholerę mi była ta Irlandia, kiedy na krakowskim Zabłociu jest prawdziwy Kaukaz? Fajną relację z otwarcia znajdziecie u Reni Rusnak, nadwornej krakowskiej wegetarianki, która jednak dla dobrego mięsa czasem łamie zasady. I ja ją rozumiem, też bym łamała.

Pavel jest magikiem. Oficjalnie. Nie dostaniecie tu wymyślnych potraw, dostaniecie za to mięso przygotowane tak doskonale, że od pierwszego kęsa popadniecie w uzależnienie. A do tego prostą ormiańską sałatkę z pomidorów, ogórków i dużej ilości kolendry czy grillowanego bakłażana. Cudowne, bezpretensjonalne, prawdziwe jedzenie przygotowane z miłością i sercem. Ostatnio rozpracowaliśmy półmisek w mniej niż dziesięć minut. Mrugnęłam i pyk - talerz pusty.

Nie ma tu przypadkowych produktów, mięso przyjeżdża z Lipnicy Murowanej, jak pstrąg, to z Ojcowa, przy odrobinie szczęścia traficie tu też na chaczapuri i chinkali, a ostatnio, wspólnie z Dianą Volokhovą bawią się w kiszonki i zaprawdę powiadam Wam - takiej kiszonej w całości kapusty jeszcze nie jadłam. Chrupiącej, sprężystej, kwaśnej, że drży powieka, genialnej przegryzki do rozpływającej się w ustach baraniny.

No właśnie, baranina. Baranina jest specyficzna, nie wszyscy ją lubią, ale gdyby wyrazili chęć polubienia, to właśnie na Lipowej należy zacząć swoją przygodę z tym mięsem. Kojarzycie takie koszulki z dość głupiutkim napisem "Robię cuda w seksie"? Pavel powinien mieć koszulkę "Robię cuda z mięsem". Właściwie nie ma sensu pisać o poszczególnych rodzajach mięsa, które przechodzą przez jego ręce, bo wszystkie są cudownie soczyste, rozpływają się w ustach i smakują jak przedsionek raju.

A lula kebab? Jedyne miejsce, w którym zamawianie go ma sens. Bo tu dopiero dowiecie się, jak powinien smakować. U Pavla jest dymny, soczysty i pełen smaku. Tych dań się nie zapomina. Wpada się w nie jak śliwka w kompot i jedyne, na co masz ochotę, to powtórka. Wszystkie te cuda przykrywa pieczony specjalnie dla nich lawasz, więc przyjemność jest tym większa, że jedzenie rękami jest nie tylko dozwolone, ale i wskazane.

Ktoś kiedyś użył określenia "kochać się z jedzeniem". I to jest właśnie to miejsce. Bo doprawdy jest coś erotycznego w oblizywaniu ściekających po palcach soków z mięsa, w mrużeniu oczu z rozkoszy i ciszy zapadającej przy stole, przerywanej li tylko pomrukami zadowolenia. Jeśli będziecie w Krakowie i ominiecie Zabłocie, zrobicie najbardziej nierozsądną rzecz w życiu. Jedźcie, kochajcie się z jedzeniem, pijcie wino z granatów, a będą Wasze pragnienia zaspokojone!

 pigs5+

Magda

Info

fb
ul. Lipowa 6F, Kraków

Krako Slow Grill & Pavel Portoyan Menu, Reviews, Photos, Location and Info - Zomato

Nowy Jork: Momofuku Noodle Bar – nie ramen lecz bao!

$
0
0

Być w Nowym Jorku i nie pójść do Momofuku? Niemożliwe. Każdy mały pasibrzuszek o otłuszczonym serduszku wie, że trzeba, należy i wypada. Imperium Davida Changa stale się rozrasta, ma swoje miejsca także w Toronto czy w Sydney. Ale to właśnie Momofuku Noodle Bar był pierwszy.

Warto pochylić się tu nie tylko nad jedzeniem, ale też nad "Lucky Peach". Jednym z najlepszych, a z pewnością najbardziej treściwym magazynem foodowym, z jakim przyszło mi się zetknąć. Oczywiście kupiłam kilka starych numerów, kupiłam też słynny sos ssäm, który ma w sobie wszystko - odpowiednią kwasowość, nutę słodyczy i tonę umami.

Ale do adremu, jak mawia polska inteligencja. Nie ma tu rezerwacji, więc kolejka to standard. Złapaliśmy dwa ostatnie wolne miejsca przy barze i pierwszą rzeczą, na jaką naprawdę miałam ochotę wcale nie był ramen, a niewielkie bułeczki bao, których naoglądałam się tyle na instagramie Davida Changa, że zamówienie właściwie samo się złożyło.

Bao w Momofuku mają taką przypadłość, że uzależniają. Wybraliśmy wersję z pieczonym boczkiem i sosem holenderskim (13 $). David Chang to człowiek, który w mediach społecznościowych uprawia jedzeniową pornografię na szeroką skalę. Widziałam, co potrafi zrobić z boczkiem, a teraz miałam okazję spróbować tej rozkosznie delikatnej, rozpływającej się w ustach, tłuściutkiej przyjemności. Do tego sadzone jajko z idealnie płynnym, ściekającym po palcach żółtkiem - czysta rozkosz. Warto też pochylić się nad samą bułeczką. Jedliśmy bao wiele razy, ale jeszcze nigdy nie było tak wciągające. Bułeczka nie przykleja się do zębów, jest trochę jak chmurka, która samoistnie rozpuszcza się w ustach. Bao w Momofuku to sztos.

Kimchi (4 $) zamówiliśmy dla zasady. Dobre, chrupiące, nieco zbyt kwaśne i lekko pikantne, jednak bez tego genialnego balansu, który odnaleźliśmy w kalifornijskiej Daikokuya.

No i ramen. Ramen musi być. Ja wybrałam ich flagową zupę - Momofuku Ramen (17 $), a Jacek Spicy Miso Ramen (16 $). Moja ciut lepsza, choć by oddać stan rzeczy w smaku różniły się nieznacznie. Przyczepię się do jajka poszetowego z białkiem tak lekko tylko ściętym, że właściwie surowym. Nie leży mi to zupełnie. Za to boczek doskonale delikatny i miękki. Wersja z miso nie była szczególnie pikantna, a główna różnica wynikała właśnie z dodatku pasty miso. Tu identyczna uwaga do jajka. Obie esencjonalne i głębokie, pozostawiające na języku wyraźne, długie wspomnienie. Warto napomknąć też o dobrym, sprężystym makaronie.

Może teraz napiszę coś, co niektórych zdziwi, ale Momofuku w ramen przegrało ze wspomnianą wyżej Daikokuyą. Nieznacznie, może jednym punktem, może dwoma, ale przegrało. Tamten był jeszcze bardziej esencjonalny i mocno kolagenowy. Bezwzględnie najlepszy, jaki dotychczas jedliśmy. Ale Momofuku jest zaraz na drugim miejscu.

Na deser crack pie (5 $), czyli cudnie kremowe lody o smaku słonego karmelu. Po dwóch pełnych michach treściwej zupy byliśmy już nieprzytomnie przejedzeni, ale ten wciągający, dobrze wszystkim znany smak nie pozwolił nam się odkleić od miseczki póki nie skończyliśmy.

Momofuku Noodle Bar jest demokratyczny i dla wszystkich - każdy bez wyjątku musi odstać swoje w kolejce, nie ma równych i równiejszych. Ale warto. Stany w ogóle takie są - jeśli do jedzenia stoi kolejka, to na ogół warto (lecz nie zawsze i o tym też napiszę). Tu się nie przychodzi posiedzieć, tylko zjeść. Nie wiem, czy kiedyś o tym pisałam, ale nie wyobrażam sobie życia bez zup. Może stąd moja słabość do pho czy dającego energię na pół dnia, treściwego ramenu. Warto tu zajrzeć, zjeść i zabrać ze sobą butelkę ich wyjątkowego sosu. Jest tak dobry, że o nową dostawę poprosiłam koleżankę, która pojechała do Nowego Jorku niedługo po naszym powrocie.

pigs5

Magda

Info

www
171 1st Ave, New York

Los Angeles: Kultowe Pink’s – w piekle grubasy smaży się na głębokim tłuszczu

$
0
0

Kiedyś postanowiłam, że nie będę pisała o złych zagranicznych knajpach, bo to nie ma żadnego sensu. Ani oni tego nie przeczytają i się nie poprawią, ani to żaden przewodnik. Para w gwizdek. Wolę Wam podrzucić kilka sprawdzonych, smacznych adresów. Ale ten przypadek jest inny, grzebie bowiem moją głęboką wiarę w to, że ludzie głosują portfelem i prędzej czy później dziadowskie przybytki muszą umrzeć. Nie muszą. Oto jak w gastronomii z gówna da się ukręcić bat.

Historia Pink’s sięga roku 1939. Wtedy pewnie wszystko robili na miejscu, bla, bla, bla. Ale nas interesuje dzisiaj. Dzisiaj Pink’s wciąż serwuje hot dogi (oraz hamburgery, burritos i całą litanię innych fast foodów). I wciąż są to najsławniejsze hot dogi w całym Los Angeles. A więc można domniemywać, że również najlepsze. Czy czeka do nich kolejka? Ależ! Czy się w niej ustawiamy? No, ba! Przyzwyczajeni do tego, że knajpę czy nawet fast food obwołuje się kultowym, jeśli mięso do kanapek piecze się na miejscu minimum przez całą noc, nie mówiąc o domowych bułkach czy sosach, oto mamy dostąpić prawdziwego amerykańskiego hot dogowego wniebowstąpienia.

Jacek ustawia się w kolejce, a ja siadam obok dodatkowego okienka do kuchni, dzięki czemu w spokoju mogę się przyglądać dostawie. Wszyscy mogą, ale tylko my mamy oczy jak pięciozłotówki. Dmuchane bułki to w Stanach norma, więc kompletnie nie zwracam uwagi na wielkie, plastikowe worki wypełnione równie plastikowym pieczywem. Za to dalej jest tylko ciekawiej. Oto bowiem wjeżdżają głęboko mrożone kotlety wrzucone luzem do poplamionego kartonu. Jakby je w podziemiach Centralnego trzymali. W sumie przez pokrywający je szron ciężko oszacować, czy są to hamburgery, czy może coś zupełnie innego, więc pytam co to, a w odpowiedzi słyszę: "Jagnięcina". Okeeej... Para bucha, dostawa wjeżdża i ewidentnie nikt z kolejki nie jest zaskoczony, że tu się tylko odgrzewa gotowce. Frytki z mrożonki to detal i oczywistość, ale chilli con carne w wielkich, przezroczystych workach sprawia, że brewka podjeżdża mi pod samą grzywkę. Co tu się właściwie odbywa?

W kolejce same grubasy (uwielbiam mit opalonych, wysportowanych kalifornijskich laseczek). Takie grubasy level hard, jak z programów o ekstremalnym odchudzaniu. Na ścianach setki zdjęć znanych aktorów, piosenkarzy i polityków. Wszyscy jedli w Pink’s i byli na tyle zachwyceni, by dać się sfotografować lub zostawić zdjęcie z płomienną dedykacją. Niektórzy poszli o krok dalej i skomponowali swoje hot dogi. Dzięki czemu zjadam… Pardon, NADGRYZAM, tego firmowanego nazwiskiem Marthy Stewart (w menu jest jeszcze Ozzy, Emeril Lagrasse czy Rosie O'Donnel) i stąd wiem, że jest jedną z gorszych i bardziej obrzydliwych rzeczy, jakich przyszło mi próbować. Skorpiony mnie tak nie mierziły, choć smakowały Domestosem. We wszystkim jest dużo cebuli i często… śmietana (?). No i w moim obowiązkowy bekon, który prawie zawsze ratuje sytuację. Ale nie tym razem. Smutna kiełbaska z papieru toaletowego, smutna bułka z plastiku, smutny, wodnisty pomidor, smutne półprodukty, smutni, głodni my.

Jacek też bez przekonania nadgryza swoje dzieło ulicznej sztuki kulinarnej, po które stał w kolejce pół godziny, po czym patrzymy sobie głęboko w oczy i już wiemy, że dzisiaj szczury będą miały bal. A obok nas, przy plastikowych stołach siedzą grubasy, całe rozlewające się na boki rodziny, a każdy jak tocząca się szafa gdańska. Rezerwat bambarył, konstelacja trzęsących się fałd i bingo wings, po amerykańsku karykaturalnie wielkich. Siedzą, jedzą swoje kiełbasy, oblizują tłuste plauchy i wyglądają na uszczęśliwionych. Na samą myśl o tym ile wieńcówek, żylaków, hemoroidów i cukrzyc mnie otacza robi mi się słabo. Apokalipsa, krówa.

Jakim cudem miejsce, które zajmuje się odgrzewaniem dojmująco obrzydliwych półproduktów nadal uważane jest za kultowe? Nie jestem w stanie znaleźć żadnej sensownej odpowiedzi. To taka Ameryka w krzywym zwierciadle, jakby zebrać wszystkie stereotypy w jednym miejscu i polać majonezem. Jest dużo - dużo sosów, dużo dodatków, które co rusz z mokrym plaśnięciem lądują na plastikowych stołach, a niezdrowy tłuszcz spływa po drugim, trzecim i czwartym podbródku plamiąc wielkie, kołyszące się na boki cyce. To taka Ameryka z kiepskiej komedii klasy C. Byliśmy przecież już w tym kraju, podróżowaliśmy po nim całkiem sporo, ale czegoś równie obrzydliwego nie doświadczyłam nigdy wcześniej. I mam nadzieję, że już nigdy nie doświadczę. A ponieważ aktualnie jesteśmy na diecie, cudownym remedium na zachcianki będzie powrót do tego tekstu. 100% skuteczności.

Różnie mówi się o polskiej gastronomii, ale Pink's sprawiło, że poczułam prawdziwą dumę. I Wy też powinniście. Jestem wieczną optymistką, więc stoję na stanowisku, że polska gastronomia jest wspaniała, cudownie się rozwija i trzymajmy za nią kciuki. Ale są tacy, co twierdzą, że wciąż jesteśmy sto lat za Murzynami. Powiedzmy, że kilka ziaren prawdy w tym twierdzeniu także dostrzegam. Wiem natomiast jedno – miejsce serwujące takie kosmiczne gówno w kraju nad Wisłą nie miałoby szans na miano "miejsca kultowego". I to mnie cieszy i za to Wam, drodzy gastronomowie, dziękuję.

Magda

Apokalipsa! Od tygodnia jesteśmy na… hipsterskiej diecie

$
0
0

"Dieta" to nie jest moje ulubione słowo. Kiedyś, dawno, dawno temu, uprawiałam sport. Dużo sportu. Przy okazji jadłam też dużo i zupełnie bezkarnie. A później już tylko jadłam. Co ciekawe - proces powolnego, niemal niezauważalnego tycia całkowicie wyhamował w dniu, w którym wyrzuciłam wagę. Od tej pory jestem wciąż taka sama, a pasek zapinam na tę samą dziurkę.

Ale czy to znaczy, że ta dziurka w pasku jest ok dla dziewczyny, która zawsze była patyczakiem? To jasne, że mogłabym zjechać jeden rozmiar. I taki właśnie mam plan. Mam też słomiany zapał, więc kiedy w sukurs przyszedł LightBox, nie zastanawiałam się nawet pięciu sekund. Zwłaszcza, że ten catering dietetyczny świetnie znam, kiedyś skutecznie odchudzili mnie nico ponad pięć kilogramów. W miesiąc - tak, jak obiecywali. Na ich stronie sprawdzicie jakie rodzaje diety można wybrać i gdzie dostarczają.

Wygląda trochę jak bento :)

Samej jest ciężko, nawet, kiedy wygodne pudełka dostarcza rano kurier. Niby postanowienia noworoczne, ale wiecie jak to jest - ty jesz sałatkę z mocnym postanowieniem, że do czerwca się wylaszczysz, a twój Misiaczek je chrupiącą bagietkę z francuskim serem. Zawsze jesteś trochę pokrzywdzona. Dlatego tym razem namówiłam też Jacka. Po raz pierwszy od dnia jej zakupu mamy pustą lodówkę. Dość niecodzienny widok. Za to codziennie rano przyjeżdża miły Pan z LightBoxa i dostarcza nam dwa różne zestawy na cały dzień, czyli pięć posiłków w każdym pudełku. Wygoda 100% i zero wymówek. Jacek zabiera swoje pudełko do pracy i ma luz. No i nikt nikogo nie kusi bagietką z serem.

Mamy jeden cheat day - niedzielę. Recenzje się same nie napiszą. Z poprzedniego razu wiem, że ten jeden dzień obżarstwa nie zrobił mi żadnej krzywdy, chudłam mimo wszystko, ale nie miałam tego ssania, że chciałabym, a nic mi nie wolno. Cheat day jest dobry i chwalebny. Jacek poszedł w wersję 1500 kcal, a ja 1200. Jeśli nie będzie dawał rady, to po prostu zmieni kaloryczność na wyższą, choć po tygodniu jest całkiem ok. Fajnie tak razem - motywujemy się, pilnujemy, żeby to drugie nie podjadało i karcimy za małe występki. Bardzo motywujący jest taki układ.

Poszliśmy w totalną hipsterkę, bo skoro już wiemy, że catering dietetyczny z LightBoxa rzeczywiście odchudza, to postanowiliśmy przetestować coś, na co nigdy nie wystarczyło nam zapału - dietę bezglutenową. Tadam!

Nie mam celiakii, jestem zdrowa jak koń, ale zawsze mnie ciekawiło, czy rzeczywiście wykluczenie z diety glutenu sprawi, że poczuję się lepiej. Efekt odchudzający jest właściwie oczywisty, bo tak jak poprzednio zdecydowałam się na 1200 kcal, więc czy się temu paskowi podoba, czy nie, i tak będzie się zapinał na inną dziurkę. Tak mówi matematyka, w niektórych kręgach uważana za królową nauk. Natomiast wykluczenie glutenu jest czymś, co mnie żywo interesuje. Tyle czytałam o zaletach diety bezglutenowej, że w końcu mówię: "Sprawdzam!".

IMG_6838

Całodzienny zestaw, wersja 1200 kcal, bezglutenowa.

Nasz cheat day przypada na niedzielę, ale skonsumowaliśmy go z piątku na sobotę. Kto śledzi naszego Facebooka ten wie, że takim ramenom się nie odmawia. Ale za to w niedzielę byliśmy grzeczni, jak aniołki. Co jest łatwe, bo ostatnią rzeczą, jaką można powiedzieć o diecie z LightBoxa jest to, że wymaga odmawiania sobie czegokolwiek. Nie mam ssania ani na słodycze, ani na golonkę, a głodna jestem tylko wtedy, kiedy zapomnę zabrać ze sobą pudełko z kolejnym posiłkiem.

Bardzo szybko, właściwie po dwóch - trzech dniach przestawiłam się na pięć posiłków. Znam już ten proces, więc ssanie w żołądku po upływie trzech godzin od ostatniego posiłku przywitałam z radością. Po pierwszym tygodniu na pewno czuję się lżej i na razie niespecjalnie ciągnie mnie do pieczywa, pizzy czy makaronu. Może jeszcze zatęsknię? Może za tydzień będę się trzęsła na widok chrupiącej pszennej bułeczki? Tego nie wiem, ale na pewno o tym napiszę. Wiem natomiast, że mam niemal idealnie płaski brzuch, więc coś jest na rzeczy. Niestety, nad ewentualnymi mięśniami będę musiała popracować we własnym zakresie.

Trzymajcie rękę na pulsie, przed nami jeszcze trzy tygodnie, choć Jacek już mówi, że zamierza to pociągnąć jeszcze dwa lub trzy miesiące. I w sumie jest to niegłupi pomysł, bo smacznie (jaką ostatnio dali jagnięcinę, omg!), wygodnie i skutecznie. Trzymajcie kciuki, zwłaszcza, że na koniec będę miała dla Was super niespodziankę!

Magda

Viewing all 638 articles
Browse latest View live