Quantcast
Channel: Krytyka Kulinarna – Krytyka Kulinarna
Viewing all 638 articles
Browse latest View live

Ale matki to ty szanuj!

$
0
0

Tak naprawdę mam ten tekst gotowy od miesiąca i od miesiąca zastanawiałam się czy jest sens go puszczać. Jednak granice prywatności mam trochę inaczej ustawione. I dopiero dziś, przy okazji WOŚP mnie tak ruszyło. Nasz Marceli też korzystał z tego sprzętu i dzieci są ważne oczywiście. Są najważniejsze. Ale w tych wszystkich dramatach są jeszcze ciche bohaterki, o których nie mówi się wcale. Dlatego ja powiem.

Taaak, wiem – odbiło jej. Urodziła dziecko i jej odbiło. Znaczy mnie. Czekam z utęsknieniem na komentarz, że powinnam zmienić nazwę bloga. Patrzcie jak zmieniam:

 

 

No pewnie, że syna swego kocham małpią miłością! Jest wspaniały, wszyscy go kochają, nie tylko ja. Koleżanki masowo pod jego urokiem nagle pragną się rozmnażać i zdaje się, że są już na tym polu pewne sukcesy.

Ale zanim założymy elektrycznego pastucha, a tatuś zacznie sprawdzać PIT-y potencjalnych narzeczonych, przechodzimy przez te wszystkie blaski (pierwszy świadomy uśmiech) i cienie (kupka w kolorze musztardy Dijon) rodzicielstwa. Przypuszczam, że jednym z największych koszmarów każdego rodzica jest wylądowanie z – wydawałoby się – zdrowym i radosnym bobasem w szpitalu. Cóż, to się zdarza. Kompletnie nie mam ochoty wchodzić w szczegóły, sprawa jest sprzed miesiąca do tego z happy endem. Ważne jest to, że trafiliśmy do jednego z najlepszych szpitali w tym kraju, w ręce prawdziwych fachowców, a nasz przypadek choć rzadki i poważny, to relatywnie łatwy do wyleczenia jednym sprawnym cięciem. I zapominamy o sprawie.

Nie chcę też pisać co się w takich chwilach czuje albo jakie myśli przychodzą do głowy kiedy słyszysz w jednym zdaniu takie słowa jak „operacja” i „narkoza” i to zdanie dotyczy twojego malucha. Wtedy naprawdę miękną człowiekowi kolana i zaczyna się taka karuzela uczuć, że ciężko to z czymkolwiek porównać. Nie polecam. To cholernie trudne momenty w życiu, ale zastanawiałam się po co nam się to przydarzyło? Bo przecież wszystko jest po coś, prawda? Być może za jakiś czas dojdę do jeszcze innych wniosków, ale póki co chcę się z Wami podzielić tym, co mnie najbardziej w tej naszej szpitalnej przygodzie uderzyło. I nie stawiam sobie tu pomnika – przy Marcelim warowaliśmy solidarnie i sprawiedliwie, na zmianę.

Kilka dni w szpitalu dziecięcym to naprawdę niewiele, ale dość by bacznie się rozejrzeć. Matki. Wszędzie matki. Wysokie, niskie, grube, chude – wszystkie jednakowo oddane walce o zdrowie swoich dzieci. Facet, który nocuje przy dziecku to jeden przypadek na dziesięć, może mniej. Gdzie nie spojrzysz – matki. Matki – heroski. Czy zauważyliście, że w szpitalach nie ma luster? Po nieprzespanej, przepłakanej nocy własna twarz to ostatnia rzecz, jaką człowiek chce oglądać.

Pewnie, że ze zbioru matek możemy wyodrębnić eko-mamy, które piorą pieluchy w orzechach i nie używają pampersów, albo madki, które jak nie dopierdolą innej madce w internecie, to nie żyją, albo matki-panikary, które ze stanem podgorączkowym u dzidziutka cisną na SOR… Właściwie cały szereg różnego rodzaju mam możemy wyodrębnić z tego wielkiego zbioru, ale jest coś, co łączy wszystkie matki bez wyjątku – kiedy walczą o swoje dzieci zmieniają się w lwice. Są NIEPOKONANE, w imię dobra swych dzieci są gotowe zabijać i flaki rozwieszać na pobliskich plotach. Owszem, czasem uaktywnia im się ta cecha również przy kasie w Biedrze, kiedy naklejki się zgadzają, ale zabraknie świeżaków, tylko że ja nie mówię teraz o tym pato-odłamie. Nie mówię też o kobietach ogółem, bo nadal stoję na stanowisku, że nikt tak nie dopierdoli kobiecie, jak druga kobieta, a czy akurat któraś jest matką to nie ma specjalnego znaczenia. Mówię o rzeczach naprawdę ważnych.

Nasze akwarium od sąsiedniego akwarium oddziela szyba. Za szybą jest dziewczyna z kilkuletnim synkiem. Nie wiem co mu dolega, nie mam śmiałości zapytać, tylko się do siebie pokrzepiająco uśmiechamy. Mały jest cały okablowany i wymaga serwisu właściwie non stop. Podglądam ją przez szybę. Albo właściwie widzę kątem oka jak często wstaje, ciągle coś przy nim robi, jak cała jest jednym wielkim narzędziem do serwisowania chorego dziecka. Bez jednej krzywej miny, bez skargi, niemal bez snu i kwadransa intymności tylko dla siebie. Pielęgniarka mówi, że to są stali pacjenci. Bardzo mnie porusza metodyczność tej dziewczyny, jej zacięcie i zero skargi. Nie wchodzi w relacje towarzyskie, nie siedzi z nosem w telefonie – ona całą sobą istnieje tylko po to, by wspierać swoje dziecko.

Ale chyba najsilniejsze wrażenie zrobiły na mnie okna. Wieczorem, stojąc w pewnym oddaleniu od budynku szpitala moją uwagę zwróciło to, co widać w oknach: starsze dzieci w łóżkach lub kręcące się po pokojach i oczywiście matki. Matki sprzątające, matki tulące, matki zatroskane, matki umęczone. Matki Boskie Polskie.

Pamiętam, że kiedyś w jakiejś zupełnie nie chorobowej sprawie byłam na onkologii w Centrum Zdrowia Dziecka. Powinien tam pójść każdy, komu potrzebna jest lekcja pokory. Prawie się wtedy rozsypałam. I znowu wszędzie matki – waleczne, twarde jak stal damasceńska, niezłomne.

Matki są niesamowite. Matki to lwice. Pamiętajcie o tym nie tylko w kolejce do sklepowej kasy, ale też w wolnej chwili, gdy będziecie się zastanawiać do kogo zadzwonić. Bo to jest historia o wszystkich matkach. Naszych też.

Magda

Spodobał Ci się wpis? To fajnie. Będzie mi miło, jeśli pomożesz mi dotrzeć do szerszej publiczności i go udostępnisz. Dziękuję!

Artykuł Ale matki to ty szanuj! pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.


Jak się wreszcie ogarnąć? 10 złotych zasad dobrej organizacji czasu

$
0
0

Potraktujecie ten wpis jak plastelinę i samodzielnie ulepcie sobie model, który najbardziej będzie Wam odpowiadał. To garść rad, które w takiej czy innej formie przyczyniają się do lepszej organizacji czasu. Mam takie momenty w życiu, że jak się skupię, to korzystając z tych zasad potrafię skrócić tydzień pracy do czterech dni, jednocześnie będąc znacznie bardziej efektywną, niż w trakcie – bywa i tak – siedmiodniowego tygodnia pracy.

 

1. Sprawdź ile czasu przecieka ci przez palce

Tu zawsze następuje spore zdziwienie – ale jak to trzy godziny dziennie na fejsie? Tak to. Trochę głupio, nie? W tygodniu to daje dwadzieścia jeden godzin. Prawie doba. Cztery doby w miesiącu poświęcone na przewijanie informacji, które i tak masz w… Nie interesują cię. Zastanów się co i jak długo oglądasz w telewizji, ile czasu spędzasz na bezmyślnym przewijaniu instagramu. Prawdopodobnie podziała to na ciebie jak kubeł zimnej wody.

2. Unikaj rozpraszaczy

To właściwie kontynuacja punktu pierwszego. Jeśli pracujesz, to miej otwarte tylko te okna w przeglądarce, które są ci potrzebne do pracy. Jeśli rozprasza cię radio, to je wyłącz. Jeśli z rytmu wybija cię dzwonek telefonu, to w miarę możliwości odłóż go na tyle daleko, by ci nie przeszkadzał, a na później ustal sobie pół godziny, kiedy oddzwonisz do wszystkich, którzy próbowali się do ciebie dobić. A jeśli gryzą cię majtki w lewy pośladek, to je zmień na wygodne, bo będziesz o tym myśleć cały dzień.

3. Wyznacz czas i miejsce, w którym pracujesz

To ważne, żeby dobrze się czuć w miejscu, w którym pracujesz. Dla jednej osoby będzie to kontrolowany chaos, dla drugiej niekontrolowany burdel, a dla trzeciej sterylnie czysty gabinet. Ja lubię pracować przy swoim biurku, lubię też przy stole w jadalni. Lubię mieć gdzieś w pobliżu książki, bo dobrze się czuję we wnętrzach, w których są książki. Staram się nie pracować wieczorami i w weekendy, co oznacza, że wszystkie zadania musze wykonać mniej więcej w tym czasie, w którym pracuje reszta świata. I bardzo mi to odpowiada. Ale jeśli masz wolny zawód i czujesz, że najbardziej kreatywny jesteś o trzeciej nad ranem, to niby czemu ta pora miałaby być gorsza od innej? Każdy ma swój sposób. Znajdź go. To ważne by stworzyć sobie okoliczności, w których łatwo będzie ci się skupić.

4. Rób listy

Listy to złoto. I możesz sobie zapisywać tylko najważniejsze rzeczy, możesz też wszystkie drobiazgi łącznie z koniecznością wyprowadzenia psa. To nie ma znaczenia. Znaczenie ma tylko i wyłącznie fakt, że wykreślanie kolejnych zadań to prawdziwa przyjemność. Kiedyś robiłam listy na kolejne dni, teraz przeszłam na system tygodniowy i u mnie sprawdza się lepiej, bo jest bardziej elastyczny. Po prostu w poniedziałek rano robię listę zadań na cały tydzień i realizuję je wtedy, kiedy okoliczności, humor i motywacja im sprzyjają.

Używam też papierowego kalendarza. Kocham papier i nic na to nie poradzę. Wszystkie spotkania i inne istotne rzeczy notuję w kalendarzu. Mam pierdyliard różnego rodzaju notatników i rzeczywiście w nich ciągle coś zapisuję. Ale u ciebie mogą się sprawdzać przypomnienia w telefonie czy jakakolwiek inna forma, która będzie pamiętała za ciebie i jeśli zajdzie taka potrzeba – przypominała. Papier kocham również za to, że nie dzwoni, nie wysyła powiadomień i nie woła prądu. Tak tylko mówię.

5. Ustal priorytety

To ważne, aby wiedzieć jakie sprawy nie mogą poczekać, a jakie mogą zostać przełożone i nic się nie stanie. Uświadom sobie po co pewne rzeczy robisz. Dla mnie od jakiegoś czasu priorytetem są wolne weekendy. Uważam, że to zdrowe. Kiedyś nie rozróżniałam dni roboczych i wolnych od pracy, po prostu pracowałam wtedy, kiedy było coś do zrobienia. W efekcie pracowałam niemal codziennie przez kilka lat. To jest posrane. Mówię ci. I pod te wolne weekendy układam sobie plan na kolejne tygodnie. Zdarza się, że pracuję wieczorami, na przykład ten wpis piszę o godzinie, która zwykle jest dla rodziny, ale poza małymi wyjątkami całkiem dobrze mi idzie. To daje mi poczucie higieny w życiu, wyraźnego oddzielenia pracy od życia prywatnego. Dzięki temu w czasie, który jest przeznaczony dla bliskich prawie nie zdarza mi się myśleć o pracy. Co ciekawe – moja praca jest w internecie, a to częściej ja fukam na Ukochanego, że siedzi z nosem w telefonie. On na mnie nie fuka, bo telefon zwykle leży gdzieś poza zasięgiem mojego wzroku.

6. Wyznaczaj sobie cele możliwe do zrealizowania

Chodzi o to, aby się nie demotywować własnymi aspiracjami. Nie mówię, że masz mieć małe marzonka, wprost przeciwnie – dream big! Ale żeby cię własny rozmach nie przytłoczył dobrze jest duże cele dzielić na małe kroki, które w efekcie i tak prowadzą do celu. Dzięki temu będzie ci znacznie łatwiej dotrzeć tam, gdzie chcesz.

7. Bądź realistą

Innymi słowy: nie frustruj się bez sensu. To znaczy miej cele i marzenia, ale może nie wrzucaj sobie na poniedziałkową listę planu, że do końca tygodnia zostaniesz kosmonautą, bo to się raczej nie uda. A nie ma nic gorszego, niż zawieść samego siebie.

8. Najgorsze najpierw

Ten punkt jest wspaniały. Serio. Mamy tendencję do spychania najgorszych zadań na koniec dnia, na jutro, na po weekendzie. I wtedy ciągnie się za człowiekiem taki smrodek subtelnego podkurwienia czy właściwie nie wiadomo czego, nigdy nie można się do końca wyluzować. Bo z tyłu glowy masz niewypowiedzianą myśl, że JESZCZE TO. Dlatego zrób to najpierw, czymkolwiek to jest. Zacznij dzień roboczy od wykonania czynności, której szczerze nie znosisz, ale musisz ją wykonać. Ulga, że masz to już za sobą jest absolutnie cudownym uczuciem, przyjemnie się z nim zaczyna dzień.

9. Deleguj obowiązki

Jeśli tylko masz taką możliwość – deleguj ile wlezie. Jedną z najbardziej morderczych cech jest przekonanie, że nikt nie zrobi tak dobrze, jak ty. Tak naprawdę sam sobie jesteś kłodą na drodze do rozwoju. Masz ograniczone możliwości, twoja doba ma tyle samo godzin, co doba innych ludzi. Nie da się zawsze wszystkiego ogarniać samodzielnie. I nie bój się prosić o pomoc.

10. Nagradzaj się

To ważne, aby być dla siebie dobrym. Czasem to gorąca czekolada z bitą śmietaną, a czasem podróż marzeń. Kiedy masz na horyzoncie nagrodę, to tak jakbyś miał marchewkę. Coś ci powiem… Bo o tym wiedzą tylko ci, którzy zaglądają na mój instagram. Od dwóch miesięcy pracuję nad książką. Pierwotnie chciałam się uwinąć do końca roku, ale umówmy się – dzidziutek nie sprzyja przesadnej wydajności. Dziś wiem, że powinnam się wyrobić do końca stycznia, może początku lutego. Zależy mi na tym, aby treść była jak najlepsza. Wkońcu robię to dla mojej społeczności, a moja społeczność jest wymagająca. Wydam ją samodzielnie w postaci ebooka. A najfajniejsze jest to, że zupełnie nieświadomie w jej tworzeniu bardzo mi pomogli czytelnicy, ale to będzie zrozumiałe dopiero jak przeczytasz wstęp.

To duży i ważny dla mnie projekt, tworzony w okresie, kiedy właściwie nie powinnam pracować w ogóle. Dlatego ustaliłam sobie za to nagrodę – jak skończę, to zabiorę tego małego ananasa w jakieś ciepłe miejsce. Niech ma on, niech mam ja. I nie będę wtedy pracować nawet przez jeden dzień. Bo to będzie wyjazd, który ma służyć świętowaniu wysiłku, który włożyłam w stworzenie czegoś fajnego. I to jest dobre. Nagradzanie siebie jest dobre. Dbanie o siebie jest dobre. Dlatego…

Życzę Wam co tydzień długich weekendów!

Magda

Uważasz, że to przydatny wpis? To fajnie. Będzie mi bardzo miło jeśli pomożesz mi dotrzeć do szerszej publiczności i go udostępnisz. Dziękuję!

Artykuł Jak się wreszcie ogarnąć? 10 złotych zasad dobrej organizacji czasu pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

SiSi – w gastro liczą się tylko dwie rzeczy: produkt i wykonanie. I tu są obie

$
0
0

Taka prawda. Można mieć dobry marketing, agresywną reklamę lub kelnerki z dużym biustem. Można mieć gargantuiczne porcje i najlepiej żeby było tanio. Każda z tych opcji znajdzie swoich amatorów, to jasne. Zwłaszcza w Polsce. My bardzo lubimy, żeby było tak dużo, że aż się ulewa. Wtedy mamy poczucie, że wiemy za co płacimy i uważamy takie jedzenie za „dobre”. Cóż… Miliony much się mylą.

Na szczęście jest całkiem sporo ludzi, którzy doceniają dobry produkt i umiejętności kucharza. Gdy te dwa warunki się spotkają cała reszta schodzi na dalszy plan. Bo jedzenie ma być przyjemnością. Jedzenie, nie żarcie. Pisanie kolejnej recenzji włoskiej knajpy może wydawać się nudne, ale włoskich knajp mamy więcej, niż polskich. Czyli jest spora konkurencja. Czyli trzeba się postarać. I nikt mi nie wmówi, że zachwycanie się produktami, które w kaleki sposób udają pierwowzór świadczy o czymkolwiek innym, niż o całkowitej ignorancji i braku odniesienia do naprawdę jakościowego produktu. Ujmę to tak: śledź à la matijas to nie matijas, a Adibas to nie Adidas.

Dlatego jest mi szalenie miło donieść Wam, że właśnie zjedliśmy fantastyczne gnocchi i nie mniej cudowne ravioli. Nie wspominając nawet o modelowej panna cottcie. A wszystko to na jakościowym, włoskim produkcie. Ale po kolei.

Okolice Wisły, Szczyrku i Ustronia nie miały jeszcze okazji zasłynąć jako mekka foodiesów z całego świata. I prędko nie zasłyną, bo znalezienie tu naprawdę dobrej knajpy wcale nie jest takie proste. Ale nie jest też niemożliwe. SiSi w Ustroniu przytrafiło nam się z Waszego polecenia. Wnętrze jest jasne i przytulne, mają tu piec opalany drewnem i szalenie apetyczne menu. A w nim cuda: guanciale w carbonarze, prawdziwy speck z Górnej Adygi w tortellini, gnocchi z gorgonzolą z oznaczeniem D.O.P., a jak pieką kaczkę, to w sycylijskich pomarańczach. Tak, produkt ma znaczenie. Miliony much się mylą.

Menu jest na tyle smakowite, że chętnie zamówiłabym jeszcze przynajmniej pięć innych dań tylko po to, żeby ich spróbować. Ale dokonało się zwycięstwo rozumu nad łakomstwem i trochę się ograniczyłam. Wyrzucanie jedzenia jest słabe. A za wyrzucanie naprawdę dobrego jedzenia idzie się do piekła, mówię Wam.

Na początek delikatnie gorzkawy, gęsty krem z dyni z odrobiną Amaretto i bardzo dobre vitello tonnato. Może cielęcina mogłaby być bardziej soczysta, ale broni jej naprawdę wyśmienity, intensywnie tuńczykowy, gęsty sos. Bardzo ładny balans smaków udało się tutaj uzyskać, anchois nie przebija, tylko zgrabnie podkręca smak, a kapary od czasu do czasu zaznaczają swoją obecność.

sisi ustron gdzie jesc

sisi ustron gdzie jesc

Do gęsich żołądków mam jedno tylko zastrzeżenie – były letnie. Poza tym to naprawdę udana przystawka. Mięso delikatne i rozpadające się pod naporem zębów, zaznaczające swoją niepospolitość charakterystycznym, lekko wątróbkowym posmakiem. Do tego słodkawa konfitura cebulowa i galaretka z białego wina o bardzo jednoznaczym, kwaskowo-alkoholowym smaku.

sisi ustron gdzie jesc

A potem wjechały główne i rozbiły bank. Delikatne jak marzenie, rozpływające się w ustach gnocchi z brokułami nieprzyzwoicie wręcz unurzane w sosie na bazie gorgonzoli to jedna wielka rozpusta. Fantastyczne, pełne smaku danie – z jednej strony wyraziste, a z drugiej tak przyjemnie zbalansowane, tak pełne umami, że człowiek ma ochotę wylizać talerz.

sisi ustron gdzie jesc

No i fenomenalne ravioli nadziewane borowikami, ricottą i czerwoną cebulą od serca podlane masełkiem z rozmarynem. Ciasto delikatne, cienkie, lecz wciąż stawiące lekki opór zębom, zaś farsz o idealnie zrównoważonym smaku, intensywny i subtelny jednocześnie. Ravioli i gnocchi polecam Wam z głębi trzewi. Tu naprawdę mają smak i potrafią przekuć go na zawartość talerzy.

sisi ustron gdzie jesc

Pizza też musiała wjechać, nie inaczej, więc wjechało pepperoni. Świetne ciasto, cienkie i pięknie na chrupko podpieczone na rantach, bardzo dobry ser, sos z pomidorów San Marzano i prawdziwe włoskie salami. Powiedziałabym, że to taka pizza z północy Włoch – prosta, na cienkim cieście, z relatywnie niewielka ilością jakościowych dodatków, bardzo dobrze zrobiona.

sisi ustron gdzie jesc

No i desery. Tiramisu bardzo dobre, choć biszkopty mogłyby być ciut mocniej nasączone. Możliwe też, że zostało zrobione tego samego dnia i nie mialo czasu się przegryźć. Ale panna cotta to prawdziwa gwiazda. Cudownie swingująca na talerzu, o jednorodnej, delikatnej jak muślin strukturze i niemal zupełnie pozbawiona cukru, bowiem słodycz pochodziła z sosu malinowego. To jest modelowa panna cotta, jak wzorzec, który powinien być w Sevres.

sisi ustron gdzie jesc

sisi ustron gdzie jesc

sisi ustron gdzie jesc

sisi ustron gdzie jesc

Przypnę się tylko do ciastka marki Oskroba, które dają do kawy. Znam jego skład, jest dobry, jednak wolałabym, żeby to było cantuccini. Ale za to mają bombardino. Na ciepło. Jak we Włoszech na stoku!

sisi ustron gdzie jesc

Podoba mi się tu. Podoba mi się, że w tym wszechogarniającym polskim badziewiu, gdzie często dewizą restauratorów jest „robię byle jak ale i tak się cieszcie, bo sąsiad robi jeszcze bardziej byle jak” komuś się chce. Chce wybić ponad miernotę, choć przecież miernota też się sprzeda. To nie jest oczywiste, wymaga więcej pracy, umiejętności, zachodu, no i food cost też jest mniej podniecający. Tak karmią pasjonaci, ludzie którzy sami doceniają jakość i rozumieją jakie ma ona znaczenie dla efektu końcowego. A my tylko to doceńmy i wszyscy będą szczęśliwi.

Rachunek.

 

Magda

Info

www fb
ul. Słoneczna 11, Ustroń

Szef kuchni: Mateusz Blaszke

Spodobał Ci się wpis? To fajnie. Będzie mi miło, jeśli pomoże mi dotrzeć do szerszej publiczności i go udostępnisz. Dziękuję!

 

Artykuł SiSi – w gastro liczą się tylko dwie rzeczy: produkt i wykonanie. I tu są obie pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Weź nie hejtuj, weź się przytul! Albo my cię przytulimy. Być może zbyt mocno

$
0
0

Napisać, że hejt jest zły, to jak napisać coś równie oczywistego jak to, że śnieg jest biały, póki nie nasika na niego pies. Zło jest stopniowalne. Złe słowa doprowadzają do realnych tragedii. Złe słowa otwierają wariatom furtkę do realizacji ich chorych fantazji. Złe słowa dają przyzwolenie na zło namacalne. 

Cała ta karuzela ze śmiercią Adamowicza, z rezygnacją Owsiaka z funkcji prezesa WOŚP (i późniejszym powrotem, uff!), całe to szambo, które wybiło przed, w trakcie i po szybko przełożyło się na zupełnie namacalne dobro. Na zbiórkę pieniędzy, która miała przynieść WOŚP tysiąc złotych, a w chwili kiedy piszę ten tekst jest już cztery i pół miliona (dopisek – w momencie, kiedy go publikuję jest prawie sześć). I to nie jest jeszcze ostatnie słowo. To dowód na to, że czasem zło obraca się w dobro. Ale to tylko zryw, potężny i wspaniały, ale wciąż tylko zryw. Jeden z wielu. I wydarzył się tylko dlatego, że wcześniej nakręcona do granic wytrzymałości spirala nienawiści zowocowała czymś bardzo realnym, namacalnym i bardzo złym.

Wiem, że ten tekst może Wam się wydać nieco chaotyczny, choć układam go sobie w głowie od tygodnia. Ile bym o tym nie myślała, to na koniec zawsze dochodzę do tych samcyh wniosków. Wiem też, że tytuł pachnie natchnionym apelem w stylu Johna Lennona i Yoko Ono i spokojnie mogłabym w taki sposób poprowadzić narrację. Z pewnością zebrałaby wiele braw, być może nawet owacje na stojąco. Tylko że nie wyniknęłoby z tego nic. Nic konkretnego, choć przytulanie jest zawsze o jeden lepsze od hejtowania. Ale ze złem nie walczy się rozdając goździki przed dworcem – historia pokazuje, że wielu próbowało i jeszcze nikomu się nie udało. Tytuł zostaje, bo mi się podoba i chciałabym, żeby świat był tak prosty. A teraz przejdźmy od fantazji do rzeczywistości.

W ciekawych czasach nam przyszło żyć

Strona szast: w ciekawych czasach nam przyszło żyć. W czasach, kiedy czynienie dobra to często jeden prosty klik. W czasach samoświadomości, troski o swój dobrostan psychiczny, mody na czerpanie z życia pełnymi garściami, medytacji, wydychania miłości i cholera wie czego jeszcze. I dobrze. W końcu jeden z niewielu życiowych aksjomatów brzmi: „Każdy chce być szczęśliwy”. Od siebie dodam tylko: „Ale nie każdy wie jak”.

Strona prast: w ciekawych czasach nam przyszło żyć. W czasach społecznego przyzwolenia na hejt. W czasach, kiedy szlam i nienawiść wypływają z każdego zakątka internetu. W czasach, kiedy naiwni nadal wierzą, że tego rodzaju zło można zwlaczać dobrem. Wiecie kiedy ludzie się nawracają? Jak im samochód dziecko potrąci. Wiem, przykład jest z kategorii hardkorowych, ale taka jest prawda. Zło zwalcza się na chłodno, w odpowiednim momencie i przy użyciu odpowiednich narzędzi. I nie mówię teraz o pozwoleniu na broń.

O tym, że duże portale powinny moderować komentarze pisałam już jakieś dwa lata temu. Ale to się nie wydarzy, bo kometarze nakręcają ruch, ruch to liczby, a liczby kupują reklamodawcy. Ergo: hejt równa się hajs. To smutne, bo duże portale mogłyby przyjąć rolę przewodników czy też przodowników walki z hejtem. I tu wraca stara, dobrze znana piosenka, która zaczyna się od słów: „Jak umiesz liczyć, to licz na siebie”.

Każdy ma tego potwora w sobie

Nie wiem na ile jesteście świadomi tego, jak wyglądają pewne fragmenty internetu. Jak potworne, obrzydliwe rzeczy piszą matki dzieciom, rozkoszni tatusiowe czy ogłupiałe od nadmiaru wolności słowa nastolatki. Dostać się może każdemu, ale nie każdy jest w stanie to znieść. Czy wiecie, że nigdy w historii tak wiele nastolatków nie potrzebowało pomocy psychiatrycznej, jak obecnie? Że nigdy w historii tak wiele nastolatków nie targało się na swoje życie? Nie twierdzę, że jedyną przyczyną jest hejt, ale z pewnością jedną z istotnych przyczyn.

To rozhamowanie, chore przekonanie, że w internecie można napisać wszystko o każdym, wynika li tylko z tego, że nikt nie stawia granic. Było już sporo eksperymentów, które jasno pokazały, że człowiek byłby zwykłym zwierzęciem, gdyby nie trzymały go w ryzach normy społeczne. A może nawet niżej, niż zwierzęciem, bo zwierzęta zabijają by przeżyć, a człowiek jeśli tylko dostanie zielone światło jest w stanie robić drugiemu człowiekowi rzeczy straszne tylko dlatego, że może. Wystarczy przytoczyć performance serbskiej artystki, Mariny Abramović, która przez sześć godzin pozwoliła robić ludziom ze swoim ciałem co tylko zechcą. W kulturalnych warunkach, żeby nie było – w galerii sztuki. Poczytajcie o tym, ale uprzedzam, że lektura może Wam skutecznie zohydzić gatunek ludzki. Tacy właśnie jesteśmy. Albo raczej tacy TEŻ jesteśmy. I tylko od nas zależy co z tym zrobimy.

Podział na „my” i „oni” jest…

Jest. Ciągle gdzieś czytam, że nie powinno się tak tego rozdzielać. Ale dlaczego właściwie? Przecież to się samo dzieli. Osoby, które definiuję jako „my” nie wylewają szamba na innych, nie znajdują przyjemności w czynieniu zła. To jest moje „my”. Od „oni” trzymam się z daleka, bo jest paskudne. Jedynym punktem styku tych dwóch zbiorów jest internet. Bo w sklepie, to każdy grzecznie dzieńdobrydziękuję. Bo w sklepie za „ty stara kurwo obyś zdechła” byłyby konsekwencje. A w internecie nie ma.

W przypadku hejtu kluczem jest określenie „społeczne przyzwolenie”. Przypominam, że społeczeństwo to my – ja, ty, twoja stara oraz sąsiad. To my nie reagujemy. Oto bowiem żyjemy w kraju rządzonym przez ludzi, dla których zarządzanie nienawiścią jest jednym z kluczowych narzędzi sprawowania władzy. Z tego wynika prosty wniosek, że nie możemy liczyć na ich wsparcie w zakresie walki z hejtem. Raczej wprost przeciwnie.

Ja wiem, że czasem człowiek czyta coś tak wstrętnego, że ma ochotę rzucić stronie przeciwnej w twarz staropolskie „Weź spierdalaj”. Znam to uczucie, wierzcie mi. Zna je każdy, kto tworzy cokolwiek w internecie, bowiem istnieje taka część społeczeństwa, która żywi przekonanie, że jeśli tworzysz coś w sieci lub jesteś w jakiś sposób osobą znaną, to można o tobie i twoich bliskich napisać wszystko. A ty masz obowiązek zareagować jak agencja PR-owa, wziąć na klatę i najlepiej jeszcze przeprosić – tako rzeczą samozwańczy specjaliści od social media zatrudnieni w firmie Slachta Nie Pracuje.

Otóż, kurwa, nie.

Weź się przytul. Albo my cię przytulimy

Nie warto się szarpać, wierzcie mi. Ale za to warto zbanować, zgłosić, pozwać, w niektórych przypadkach wystawić na pręgierz publiczny (kocham te zrzuty – na profilowym mamusia z bobaskiem, a w komentarzach takie rzeczy, że powinna klęczeć na grochu w ciemnym kącie i z kostką mydła w buzi). I zapomnieć. Nie nakręcać spirali zła lecz wyciągnąć konsekwencje, wyznaczyć granicę. Na zimno, bez emocji.

Nie jestem zwolenniczką odpowiadania na hejt dobrym słowem. Wręcz uważam, że to głupie i naiwne. Nie zapominajmy z kim mamy do czynienia – to nie są ludzie pełni dobrej woli, to są ludzie pełni woli dopierdolenia innym. Dobro i wyciągniętą rękę odczytają jako przejaw słabości i natychmiast to wykorzystaja, bo tak czyta świat mentalna ameba. To jest bieda moralno-intelektualna. I to warto mieć zawsze z tyłu głowy. I błagam, niech mi tu żaden nadpoprawny politycznie hipster z zmarzniętymi kostkami nie pisze, że to już jest mowa nienawiści. To jest wyraz pogardy dla hejtu jako zjawiska. W tym kraju nie można być za czymś, tu wiecznie trzeba być w kontrze. A skoro tak, to ja jestem przeciwko nienawiści, bo nienawiść jest do dupy. Nienawiść wykrzywia gęby, nienawiść czyni ludzi brzydkimi, nienawiść postarza. Z nienawiścią nikomu nie jest do twarzy.

Hejterzy to w gruncie rzeczy smutni ludzie. Przecież czuć nienawiść nie jest przyjemnie, to uczucie z kategorii tych, które wyniszczają i zjadają od środka. Prawie, prawie poczułam współczucie, ale w czas się opamiętałam.

Dlatego na koniec mam tylko jeden apel – REAGUJCIE. Nie staropolskim „Weź spierdalaj”, nie naiwnym „Czy chcesz o tym porozmawiać?”, lecz chłodnym „zgłoś post”. To naprawdę jest aż tak proste.

A że przy okazji w cichości serca pomyślicie: „I srał cię pies”, to ja Was w tej chwili rozgrzeszam.

Puk, puk.

Magda

Uważasz, że to ważny post? To dobrze o Tobie świadczy. Będzie mi miło, jeśli pomożesz mi z tym apelem dotrzeć do szerszej publiczności i udostępnisz ten wpis. Dziękuję!

Artykuł Weź nie hejtuj, weź się przytul! Albo my cię przytulimy. Być może zbyt mocno pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Kuchnia moich marzeń – efekt końcowy. Czy warto robić remont bez kompromisów?

$
0
0

Ta kuchnia mnie uszczęśliwia. Serio. Wchodzę, robię sobie kawę i czuję się szczęśliwa. Zrealizowałam w niej pomysły, które chodziły za mną od dawna, na przykład marzyła mi się… kanapa. Tak, kanapa w kuchni. Albo nieregularne połączenie heksagonów z drewnem, które mamy na podłodze. Albo ta genialna retro-kuchenka. Albo… Chodźcie, wszystko Wam opowiem!

Remont był bez kompromisów – zrywaliśmy wszystko do żywego betonu. To podobno normalne pod koniec ciąży. Nie wiem jakim cudem udało nam się to wszystko spiąć właściwie na styk. To znaczy wiem – ani jeden raz nie zawiódł czynnik ludzki. Wszystko Wam podlinkuję, dam namiary, bo takich ludzi, jakich mi dobre życie zesłało podczas tego remontu, to ze świecą można szukać.

Chciałam kuchni przestronnej, przytulnej i funkcjonalnej. Trochę w stylu angielskim, ale nie ortodoksyjnie. Kuchni, która będzie w miarę neutralnym tłem dla dodatków. Wiedziałam, że nie chcę niczego zobowiązującego, żadnych agresywnych kolorów, bo takie rzeczy szybko się nudzą. Aby uzyskać więcej blatu roboczego i miejsca na szafki zdecydowaliśmy się na zamurowanie jednego wejścia (były dwa) i to była bardzo dobra decyzja. Kuchnia nabrała sensownego kształu, a przedpokój stał się wreszcie przedpokojem, a nie dziwną przestrzenią, której nie można wykorzystać właściwie do niczego.

kuchnia

Poleciały kartongipsy, podwieszane sufity, pierdyliardy świetlówek dających trupie światło. Nie będę Wam pokazywała jak było przed, bo de gustibus… Ale dość powiedzieć, że było ciemno, zimno i przytłaczająco. A my chcieliśmy czegoś dokładnie odwrotnego.

Przy okazji wpisu o tym, co należy brać pod uwagę projektując kuchnię, pisałam Wam o Weronice. Prawda jest taka, że bez Weroniki miałabym jakąś tam kuchnię, ale sama nie pomyślałabym o wielu rzeczach, które teraz bardzo doceniam. O przygotowanie projektu poprosiłam najpierw inną firmę. Wielu moich pomysłów miało się nie dać zrealizować. A później trafiłam na moją wybawicielkę i okazało się, że wszystko się da. Może kanapa nie, ale za to wygodne siedzisko z biblioteczką jak najbardziej tak. Do tego zupełnie po koleżeńsku Weronika doradziła mi w kilku ważnych kwestiach dotyczących pozostałych pomieszczeń i efekt jest taki, że cały parter mamy utrzymany w podobnym stylu – jest współcześnie, przytulnie, z lekkim angielskim zacięciem. Ale lekkim, bez przegięcia.

Teraz szukam takiego geniusza od łazienek. Jeśli możecie kogoś polecić, to z otwartymi ramionami przyjmę wszelkie namiary.

Zabudowa

kuchnia

Z tymi meblami jest taka historia… Jakieś dziesięć lat temu robiłam mały lifting kuchni i szukałam frontów do szafek. Tym sposobem trafiłam do Chobotu. To całkiem spora, ale wciąż rodzinna firma. W niektórych przypadkach pracują tu dwa-trzy pokolenia, niektórzy od dwudziestu lat, to są ludzie z pasją i ogromnym doświadczeniem. Pamiętam, że jak wtedy weszłam do showroomu, który mają przy fabryce szczęka opadła mi z hukiem. Nie spodziewałam się takich cudów gdzieś w małej wiosce za Sulejówkiem. Wtedy obiecałam sobie, że kiedyś będę miała całą kuchnię z Chobotu. Poza tym to fajne wspierać polskie firmy, tak myślę. Ostatnio znów u nich byłam, muszę jeszcze zamówić szafkę pod RTV i jedne drzwi, i kurczę, przepiękne są te kuchnie. Jakbym mogła, to miałabym trzy różne.

Na jakie meble się zdecydowaliśmy widać na zdjęciach. Lubię rozwiązania, które się nie starzeją. Chwilowe mody mijają, a remont kuchni to coś, co robi się nie częściej, niż raz na kilka lat, więc zależało mi, aby wszystkie elementy stałe były możliwie ponadczasowe.

No i krakowskim targiem udało się zmieścić może nie kanapę, ale miejsce do siedzenia. I zadziałało! To znaczy rzeczywiście jest używane zgodnie z przeznaczeniem. Tak sobie wymarzyłam, że ja gotuję, a ktoś siedzi z kieliszkiem wina i sobie rozkosznie paplamy na tematy ważne i te mniej. I rzeczywiście tak się czasem dzieje, choć na zdjęciach widać kto najchętniej tam spędza czas. Do tego pod siedziskiem są dwie bardzo pojemne szuflady. Serio, w tej kuchni nie ma ani jednego centymetra, który nie byłby z sensem wykorzystany. Bardzo to doceniam.

Wnętrze szafek to Blum i Peka. Pamiętam, że nawet w komentarzach pisaliście, że tylko ten zestaw i żaden inny. I tak właśnie się stało. Rozwiązania Peki to jest jakiś kosmos! Nie mamy ani jednego pustego centymetra, także w dość problematycznych szafkach narożnych. Takie rozwiązania, jak cargo na pewno znacie (to te dwie wysokie szafki po obu stronach lodówki), ale są dwie rzeczy, które podbiły moje serce: iMove (Peka) i ServoDrive (Blum). iMove zamieszkał w ostatniej górnej szafce, która jest w rogu. Gdyby były tam zwykłe półki, to prawdopodobnie wszystko, co znalazłoby się na górnej popadłoby w zapomnienie, bo ciężko się tam dostać. iMove jednym pociągnięciem wyjeżdża do przodu i w dół, w ten sposób wszystko jest w zasięgu ręki i wzroku. Pokażę Wam to na zdjęciu.

kuchnia

ServoDrive nie będę pokazywała na zdjęciu, bo to śmietnik, więc może bez przesady, ale zasada działania jest taka: podchodzisz, pukasz kolanem i samo wyjeżdża. Kocham to! Nie zastanawiasz się czy masz brudne ręce, bo niczego nimi nie dotykasz.

Blat i zlew

kuchnia

Z blatem było trochę korowodów, bo najpierw chciałam marmur. Nic tylko marmur i marmur. Ale marmur ma swoje wady, łatwo łapie plamy i wcale nie jest tak bardzo frontem do użytkownika, jak mogłoby się wydawać. Drewno przez chwilę braliśmy pod uwagę i do tych mebli całkiem dobrze by pasowało, ale drewno też ma swoje minusy. A ja potrzebuję blatów, które będą maksymalnie wytrzymałe, odporne na zaplamienia czy wysoką temperaturę. U mnie się gotuje naprawdę i rozwiązania, które nie są w stanie tego znieść nie wchodzą w grę. Stanęło więc na konglomeracie kwarcowym, który eliminuje wszelkie minusy innych materiałów. Jest właściwie nie do zajechania, można na nim stawiać gorące garnki, nie chłonie niczego, więc problem plam odpada, generalnie materiał idealny do kuchni. Nasze blaty pochodzą z włoskiej firmy Santamargherita, a za docięcie i montaż odpowiada firma Dario Stone – tu polecam Wam kontakt z Panem Tadeuszem Sztymelskim, który jest niewyczerpanym źródłem wiedzy. Serio, ten facet wie wszystko o kamieniu. Na końcu wpisu wszystko Wam podlinkuję, podam numery telefonów i co tylko chcecie.

Zlew chciałam dokładnie taki – wielki jak wanna, głęboki i prosty. Mega dobrze się sprawdza i wiem, że nie zamieniłabym go na nic innego. Przede wszystkim to solidna ręczna robota – angielski Shaws. Jest przepiękny w swej prostocie. Aspekty praktyczne są łatwe do odgadnięcia: jest pojemny, nic się nie rozchlapuje, a jak wpadają niespodziewani goście, to potrafi pomieścić w sobie nawet wielkie gary, a tym samym skutecznie ukryć bałagan. No i jest ręcznie robiony, mówiłam już? Mnie bardzo takie rzeczy robią, kiedy wiem, że żywy człowiek włożył w ten przedmiot swoją energię i umiejętności. Bardziej takie rzeczy doceniam i szanuję.

AGD

kuchnia

Sprzęty mamy bardzo różnych firm, dobieraliśmy je pod kątem naszych potrzeb (a niektórzy również marzeń). Kuchenka Lacanche to francuskie, ręcznie robione cacuszko, które sobie wymarzyłam i będzie ze mną już zawsze, nawet gdybym miała się wyprowadzić na drugi koniec świata. Jest wspaniała i nie zamieniłabym jej na nic innego. Te kuchenki można dowolnie konfigurować, dobrać kolor, rozmiar i układ palników. U nas jest to piekarnik, druga węższa komora, która służy do trzymania jedzenia w temperaturze idealnej do serwowania lub do podgrzewania talerzy, natomiast palników jest pięć, przy czym środkowy to tzw. „wariatka” – żeliwna płyta, na której można piec, ale też idealnie sprawdza się do gotowania potraw wymagających długiego trzymania na niewielkim ogniu, np. bigosu.

Kolory tych kuchenek są jak cukierki i strasznie mnie korciło coś bardzo dziewczyńskiego i bardzo pastelowego, ale ostatecznie wygrał zdrowy rozsądek i stanęło na „francuskim niebieskim” – to piękny, bardzo elegancki odcień granatu. A jak wiadomo elegancki odcień granatu nigdy nie wychodzi z mody.

kuchnia

O lodówce pisałam Wam osobny wpis, o tutaj. Zobaczycie w nim wnętrze i poczytacie nieco więcej o tym modelu. Wiedziałam, że chcę mieć french door, bo uważam, że to praktyczne kiedy zamrażarka jest na dole. W końcu do niej sięgamy najrzadziej. Mamy tę lodówkę od prawie roku i uważam, że to była doskonała decyzja. Sprawdza się dokładnie tak, jak przypuszczałam, że będzie się sprawdzać. Tu też poszliśmy w jakość, bo Liebherr to niekwestionowany lider jeśli chodzi o chłodziarki.

Wybór zmywarki podyktowany był faktem, że Chobot współpracuje ze Smegiem i po prostu dostaliśmy na nią lepszą cenę. Nie mam żadnych uwag – myje, jest cicha, ma dość sprytnie rozwiązane kosze z możliwością modyfikacji wysokości, ale śniadania mi jeszcze nigdy nie zrobiła i kwiatów też nie przyniosła. Wciąż czekam.

Z kolei okap to była kwestia wymiarów. Potrzebowaliśmy czegoś relatywnie wąskiego, długiego i… cienkiego. Chcieliśmy, aby w zabudowie okapu pyły jeszcze szafki i Falmec nam to umożliwił. To, co może być dla Was pomocne – jest cichy i ciągnie jak szatan. A prawda jest taka, że akurat w tym wypadku całkowicie zdałam się na Weronikę, to ona dobrała okap pod nasze potrzeby, ja tylko zrobiłam przelew. I dobrze wybrała.

Lampy

kuchnia

I tu są schody. Przy lampach są zawsze schody, bo potrafię sobie wyobrazić wszystko, tylko nie lampy. Wierzcie mi, ofertę sklepów internetowych znam na pamięć. Do salonu i jadalni potrzebujemy dwóch lamp podłogowych. Na razie kupiłam trzy, żadna mi do końca nie pasuje. Nadal szukam. To jest jakaś katastrofa.

I z lampami do kuchni było tak samo rozkosznie, póki nie trafiłam do Kaspy. Jezu, jaka ulga. Kaspa to kolejna polska firma, prowadzona przez parę zapaleńców, którzy od pięciu lat produkują lampy z pozoru dość proste w formie, ale tak genialnie „robiące” wnętrze, że w tej chwili Kaspę mamy również w jadalni, przedpokoju i na schodach. Pokażę je Wam w kolejnych remontowych wpisach.

Historia jest taka, że pojechałam do nich ze zdjęciami kuchni, napiliśmy się herbaty, pogadaliśmy i wybrali mi lampy idealne. A że przy okazji się polubiliśmy i Kasię mogę nazywać swoją koleżanką (tak, wysyłam jej zdjęcia dziecka, cicho bądźcie), to profit z tej sytuacji jest taki, że niebawem zrobimy dla Was konkurs na instagramie i będziecie mogli wygrać lampę właśnie z Kaspy. Radzę już teraz obserwować mój profil i zaglądać na insta stories.

Ściany i podłoga

kuchnia

O połączeniu heksagonów i drewna marzyłam od kilku lat. Bardzo, bardzo mi się to podoba. Podoba mi się też drewno na podłodze, bo jest ciepłe i przyjemne, ale w kuchni to umiarkowanie praktyczne rozwiązanie, więc ten kompromis okazał się strzałem w dziesiątkę. Jest na tyle ładnie, że jeszcze dwukrotnie powtórzyliśmy motyw łączenia drewna z płytkami – wokół kominka i w przedpokoju. To też pokażę Wam w kolejnych wpisach. Na razie dezaprobatę wyraziła tylko jedna osoba (pozdrawiam Cię, Marcin, nie gniewam się, i tak wiem, że ta podłoga jest piękna), a poza tym raczej wszystkim się podoba. Bo ja jestem wciąż i nieustająco zachwycona. I teraz tak: zarówno na podłodze, jak i na ścianach położyliśmy płytki z Tubądzina. Na podłodze jest to kolekcja Paris Macieja Zienia, płytka Madeleine. Na stronie możecie mieć wrażenie, że żyłkowanie na tych płytkach idzie lekko w kolor brązowy, ale tak nie jest, to zdecydowanie są szarości. Z kolei na ścianach te śliczne, bardzo dekoracyjne heksagony to Elementary Hex, także z Tubądzina, zaś farba to Dulux Easycare w kolorze „nieskazitelna biel”. Cały parter pomalowaliśmy tą farbą i dokładnie tym kolorem. Zależało mi na neutralnej bieli, która nie jest ani zbyt ciepła, ani zimna. No i nie bez znaczenia jest fakt, że łatwo się wszystko z niej zmywa. Niebawem małe, lepkie rączki wystawią ją na ciężką próbę.

kuchnia

Kuchenny pro tip – nie żałujcie sobie gniazdek. U nas jest trzynaście w samej kuchni i dopiero uważam, że to w sam raz.

Deski to po prostu Barlinek, szeroka decha o nazwie Calvados Grande (dąb). Jest to deska szczotkowana i olejowana, już tłumaczę dlaczego. Mamy trzy psy… Czy muszę coś jeszcze dodawać? Bardzo mi zależało na tym, aby na podłodze nie było widać śladów łap, psiej sierści, itd. Trochę w ciemno kupiłam te deski, ale okazały się idealne. Są półmatowe, mają sporo sęków i w efekcie ginie na nich psia obecność. Naprawdę, super się sprawdzają, chyba nawet lepiej, niż myślałam. I o ile deska barlinecka to produkt dostępny powszechnie, to warto kupić u pośrednika, który ma naprawdę dobrą ekipę montującą (bo praktycznie każdy jakąś ma). U nas z tym łączeniem była dość koronkowa robota i trochę się martwiłam jak to ostatecznie wyjdzie, ale wyszło bardzo dobrze, więc na końcu podlinkuję Wam firmę, w której kupiliśmy deski i która je później montowała. Cztery dni. Cztery dni na kolanach zajęło samo łączenie desek z płytkami. Szanuję za cierpliwość.

Dodatki

kuchnia

Na pewno te pytania będą padać, więc mam nadzieję, że niczego nie pominę. Poduszki na siedzisko zamówiłam na wymiar, niestety nie dało się dopasować żadnego gotowca. Znalazłam sklep, w którym można wybrać tkaninę i dowolny rozmiar. Materiał okazał się bardzo w porządku – gruby, mięsisty i przyjemny w dotyku. Żeliwny garnek to Le Creuset, a te miedziane to Falk. Niektóre drobiazgi są z TKmaxx, poduszki z kurkami z Vivre (chyba), a ceramiczna ryba i baranek to produkcja cudownej Justyny z Ublika. O Ubliku i ich jednopokojowej agroturystyce dla dorosłych pisałam tutaj.

kuchnia

kuchnia

kuchnia

kuchnia

kuchnia

kuchnia

kuchnia

kuchnia

kuchnia

kuchnia

kuchnia

kuchnia

kuchnia

kuchnia

kuchnia

kuchnia

kuchnia

kuchnia

kuchnia

kuchnia

kuchnia

kuchnia

kuchnia

kuchnia

kuchnia

kuchnia

kuchnia

kuchnia

kuchnia

Ludzie

Gdyby nie oni… Gdyby nie przytafili nam się ci wszyscy cudowni ludzie, to ani byśmy się nie wyrobili na czas, ani byśmy nie byli tak zadowoleni z efektu. Wiem, że to brzmi jak bajka, ale dla wszystkich mam tylko dobre słowa. Nie musieliśmy trzech ekip wyrzucić zanim trafiliśmy na normalną, nikt nas nie oszukał, wszystko było na czas i zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami. Laurkę dla Weroniki już napisałam. Teraz czas na laurkę dla Pana Pawła, który był odpowiedzialny za wszelkie prace remontowe. Oto człowiek, który jest solidny, słowny, zna się dokładnie na wszystkim, więc nie potrzebowaliśmy ani elektryka, ani hydraulika, ani nikogo innego. Robił gładzie, kładł płytki, robił elektrykę, generalnie człowiek-orkiestra. I do tego uczciwy i myślący. To nie ten typ, który jak nie przypilnujesz, to zrobi ci gniazdko tam, gdzie mu wygodnie. On zrobi tak, żeby tobie było wygodnie. Do tego w ogóle go nie trzeba pilnować. Jak się umówiliśmy, że będzie przychodził o ósmej, to codziennie był za piętnaście. Jak widział, że trzeba gonić z robotą, to pracował do późnej nocy. Moja noga w sklepie budowlanym stanęła tylko jeden raz, kiedy musiałam kupić baterię i gniazdka. I też tylko dlatego, że po prostu chciałam je sama wybrać. Pan Paweł na prezydenta! Na końcu podam Wam jego numer. Ten człowiek to jest czyste złoto, więc szanujcie go i nie negocjujcie stawki, którą poda, bo po pierwsze nie jest drogi, a po drugie jest wart każdej złotówki. Tylko mi go nie rozszarpcie, bo przed nami remont całego piętra!

 

Informacje praktyczne

Zabudowa kuchenna – Chobot
Systemy wewnętrzne – Peka, Blum
Blat – Santamargharita, dystrybutor – Iberapol, montaż – Dario Stone (tu polecam kontakt z Panem Tadeuszem Sztymelskim, tel. 697 092 025)
Zlew – Shaws
Bateria – Grohe
Kuchenka – Lacanche
Lodówka – Liebherr
Zmywarka – Smeg
Okap – Falmec
Lampy – Kaspa
Płytki – Tubądzin (Paris Madeleine na podłodze i Elementary Hex na ścianach)
Farba – Dulux Easycare (kolor „nieskazitelna biel”)
Deski na podłodze – Barlinek (Dąb Calvados Grande), montaż – PSR Home Design
Poduszki na siedzisko – Dekoria

Weronika Brala, odpowiedzialna za projekt kuchni – tel. 601 302 792
Paweł Szymański, odpowiedzialny za remont – tel. 506 336 207

kuchnia

Ufff… Strasznie długo wyszło, ale mam nadzieję, że o niczym nie zapomniałam i udzieliłam Wam odpowiedzi na wszystkie pytania zanim je zadaliście. I najważniejsze na koniec – po trzech miesiącach wiem, że nie zmieniłabym nic. Nie przesunęła jednej szuflady, nie wybrała innego odcienia czegokolwiek.

Koniecznie dajcie znać jak Wam się podoba!

Magda

Spodobał Ci się wpis? Sporo się przy nim naracowałam i będzie mi miło, jeśli go udostępnisz. Dziękuję!

 

Artykuł Kuchnia moich marzeń – efekt końcowy. Czy warto robić remont bez kompromisów? pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

U Tato – najlepsze chaczapuri w mieście. Chinkali zresztą też!

$
0
0

Jeśli lubicie kuchnię gruzińską, to ten adres koniecznie powinniście sobie zanotować. Dziś będzie króciutko. Ale za to pyszniutko.

I od razu składam smokrytykę – Bartek, nasz mod na Bandzie, trąbił mi o tej knajpie od dawna. To duże przeoczenie, że dotarliśmy tam dopiero teraz. OGROMNE. Takie zaniedbanie się więcej nie powtórzy.

[Off top – jeśli chcecie dołączyć do Bandy Hedonistów, to za kilka dni będę wpuszczać nowe osoby. Kolejny raz dopiero za kilka miesięcy, więc… Żeby nie było, że nie mówiłam. Grupa jest zamknięta i jest TUTAJ]

Knajpka nie jest duża, ewidentnie rodzinna, prowadzona przez Gruzinów z Tbilisi. Gruzini są fajni – ciepli i serdeczni. Nawet nam zaproponowali, że ponoszą dzidziutka, żebyśmy w spokoju mogli wychłeptać rosołek z chinkali. Serdeczność to ważna rzecz, jak mało co buduje klimat i wpływa na chęć powrotu.

u tato kuchnia gruzinska warszawa

Ale do adremu, jak mawiają puryści językowi, bo wiem, że już Wam cieknie ślinka. I słusznie, jest to bowiem prawidłowa reakcja zdrowego organizmu na tak fenomenalne chaczapuri.

Na początek zamówiliśmy dwie pasty – znakomitą lobio z czerwonej fasoli i orzechów (jest przepyszna!) i drugą, czarchali, z duszonych buraków z ziołami i orzechami włoskimi. Mają w menu dużo smakowitości i to wystarczajcy powód, aby tu wracać. My oczywiście poszliśmy w najbardziej klasyczne klasyki, ale następnym razem… Chociaż w sumie nie wiem, bo jak mi coś posmakuje, to wracam jak pies do budy i zamawiam ciągle to samo.

u tato kuchnia gruzinska warszawa

Przyznaję, że takiego chaczapuri szukałam od czasu, kiedy byłam w Gruzji. Zawsze było coś nie tak – albo ciasto nie do końca takie, albo sera po biedzie… A tu jest wszystko tak! Chaczapuri adzaruli to fantastycznie smaczne ciasto, którego ranty skrywają nieprzebraną ilość sera, jajeczko po rozkrojeniu uwalnia idealnie płynne żółtko, a wszystko to unurzane jest w złocistym masełku. To jest taki raj, takie szczęście! Koniecznie musicie tam pójść i to zjeść!

u tato kuchnia gruzinska warszawa

No i chinkali… Z chinkali jest taka sprawa, że o ideał się otarłam. Chinkali to ciasto i nadzienie. U Tato ciasto jest nieco kleiste, choć delikatne. Pamiętam z Gruzji, że chinkali, które zrobiły na mnie największe wrażenie ciasto miały cienkie, sprężyste i tak jednorodne, że aż perłowe (tutaj zobaczycie zdjęcie). Tutaj jest inne, choć wciąż smaczne. Ale to nadzienie! O Panie! Fenomenalnie doprawione mieso, którego jest od serca i mnóstwo, mnóstwo esencjonalnego rosołku, którego w żadnym wypadku nie wolno uronić ani kropelki. Uronić kropelkę tego rosołku to grzech ciężki.

u tato kuchnia gruzinska warszawa

Mam tylko problem z kolendrą, ale to nie jest problem restauracji, tylko szerokości geograficznej. Ciężko u nas dostać taką prawdziwie aromatyczną kolendrę, a jak wiadomo kuchnia gruzińska z kolendrą się lubi i gdyby, ach, gdyby w tych dorodnych pierożkach-cycuszkach była taka kolendra, jak w Gruzji, to już w ogóle można by było oszaleć. Bo z kolendrą jest tak, że jak się jej nie lubi, to całym serduszkiem, ale jak się ją pokocha, to na zabój. No i ja jestem w tej drugiej frakcji.

Podsumowując – bierzcie narzeczone, żony, mężów, dzieci i przyległości i idźcie sobie podjeść w cudownie sprzyjającej biesiadowaniu atmosferze. U Tato to idealne miejsce, by jeść, pić, popuszczać pasa i przede wszystkim naprawdę dobrze się czuć.

Rachunek.

Magda

Info

fb
ul. Mokotowska 49 A, Warszawa

Spodobał Ci się wpis? To super 🙂 Będzie mi miło, jeśli go udostępnisz. Dziękuję!

Artykuł U Tato – najlepsze chaczapuri w mieście. Chinkali zresztą też! pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Fatto a mano –śmierć wrogom włoszczyzny!

$
0
0

W swojej miłości do kuchni włoskiej raczej nie jestem osamotniona. Przez rynek gastronomiczny przetaczają się kolejne mody, a kuchnia włoska trwa na cześć i chwałę własnej zajebistości. Kolejne knajpy znajdują swoje miejsce na kulinarnej mapie Polski i nie narzekając na brak klientów opromieniają resztę blaskiem swojej chwały. I świetnie.

Bo to rozkoszny comfort food, dobre wino i wszystko to, co sprawia, że człowiek czuje ciepłe zadowolenie z dobrze spędzonego czasu i rozgrzanego brzucha. Fatto a mano to wszystko daje. No, prawie. Właściwie jedyne do czego się przyczepię to typowo włoskie skracanie dystansu. Tu tego nie ma. Ale być może takie odniosłam wrażenie, bo troje kelnerów na niemal pełną salę równa się bieganie z tacą i językiem na brodzie, więc na pogaduszki już nie było czasu. Obsługa jednakowoż przemiła i profesjonalna.

kuchnia wloska warszawa

I od tegu punktu już nie zamierzam się przyczepić do niczego. Oto startujemy od frytek z majonezem truflowym, paseczkami czarnej trufli i Grana Padano. Wszystko, co z truflami jest pyszne i jest to powszechnie znany fakt. Dalej smażone kalmary, delikatne jak masło, zręcznie uzupełnione lekką sałatką ze świeżego ogórka i glonów nori. Ich intensywnie morski. smak nie pozostawia wątpliwości, że kłaniamy się morzu. Do tego zimowe szparagi, czyli skorzonera z serem owczym i soczewicą beluga. Jest to również jedyne danie, które przeszło bez większego echa, być może zabrakło w nim jakiegoś konkretu, jednego wyraźnego smaku.

kuchnia wloska warszawa

kuchnia wloska warszawa

Mają znakomite makarony, tuszę, że robione na miejscu, w końcu nazwa zobowiązuje („fatto a mano” znaczy „ręczna robota”). Pappardelle idealnie al dente, lekuchno pikantny sos i kawałki ośmiornicy miękkie jak masło. Piękna pochwała prostoty. Tu w ogóle technicznie jest bardzo dobrze i to warto zaznaczyć. Kolejne dania tylko tę tezę potwierdzają, na przykład delikatne, subtelne mule. Ośmioletnie dziewczynki nurzają paluszki w sosie, pochłaniają małżę za małżą i mlaszczą z zadowolenia. Sama widziałam!

kuchnia wloska warszawa

kuchnia wloska warszawa

Giczka jagnięca to czysta rozkosz – mięso jest delikatne i pięknie odchodzi od kości, od serca podlane warzywnym sosem, który jak raz przypomina minestrone. Do tego kremowa, pełna sera i głebokiego smaku polenta i pięknie zamykająca smaki miętowa gremolata. Jak ja szanuję takie gotowanie, jakie to jest wszystko głęboko satysfakcjonujące!

kuchnia wloska warszawa

No i pizza. Przecież musi być pizza, zwłaszcza, że mają piec na drewno. Wybieramy porcini  & lard z serem taleggio i marynowaną, cudownie smaczną słoniną krojoną na plasterki cienkie jak tchnienie. Pizzę mają tu fenomenalną, doskonałe ciasto i te osmalone ranty, które smakują jak grzech. Ale taki grzech, którego się nie żałuje, tylko rozkoszuje nim w cichości otłuszczonego serduszka.

kuchnia wloska warszawa

I na koniec, jak wisienka na torcie, domowe lody. Jezu! Te lody to jest przebój. Ciężkie, kremowe, z prawdziwą wanilią, a czekoladowe znów nie za słodkie, ewidentnie przygotowane na dobrych produktach. Nie no, po tych lodach człowkek ma ochotę wylizać pucharek!

kuchnia wloska warszawa

Słuchajcie, to jest znakomita knajpa z otwartą kuchnią, bardzo fajnym, przestronnym lecz wciąż przytulnym wnętrzem, dobrą obsługą, niezłym winem i przede wszystkim znakomitym jedzeniem. To jest włoskie na miarę czasów!

Magda

Info

www fb
ul. Rydygiera 9, Warszawa

Też uważasz, że świetne włoskie jest świetne? To świetnie! Będzie mi miło, jeśli udostępnisz ten wpis. Dziękuję!

Artykuł Fatto a mano – śmierć wrogom włoszczyzny! pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Pieczone rzodkiewki – prawdopodobnie najlepsza zdrowa przekąska, jaką zjecie w tym miesiącu

$
0
0

Wiem, że kojarzycie mnie z masłem, spodniami z gumką i krwistym stekiem. Ale takim, żeby jeszcze muczał. I słusznie, nie można się wyrzekać korzeni. Ale mam też głęboką fascynację warzywami i do domu prawie nie kupuję mięsa. Jemy głównie jarsko, a jak już mięso, to zawsze możliwie najlepszej jakości i z sercem przygotowane. Może nie umiem w warzywa jak weganin z wieloletnim stażem, ale sa rzeczy, które robię regularnie, bo urywają pupunię.

I pieczone rzodkiewki to taka właśnie rzecz. Rzecz prosta, szybka do przygotowania, nie wymagająca dokładnie żadnych umiejętności i znakomicie sprawdzająca się jako zdrowa przekąska. Jedynym przeciwko czemu się buntuję w tym całym ciągu na zdrowe jedzenie, jest przedkładanie „zdrowia” nad smak. Dlatego w grę wchodzą tylko takie „zdrowe” patenty, które doskonale smakują. Bo jedzenie nie jest za karę, jedzenie ma być przyjemnością.

Zróbcie takie rzodkiewki, obiecuję, że nie pożałujecie. Pieczenie zupełnie je zmienia – pozbawia pikantności, nadaje orzechowy posmak, ogonki stają się chrupkie, a wnętrze szalenie soczyste. To tylko dziesięć minut. A podane z masłem już w ogóle rozbijają bank, choć tracą nieco na wegańskości. No, ale oj tam, oj tam…

 

Pieczone rzodkiewki – przepis

pieczone_rzodkiewki_przepis

 

Składniki

– 3 pęczki rzodkiewek
– 2 łyżki oliwy
– wędzona sól

Opcjonalnie

– kumin
– wędzona papryka
– szczypta cynamonu
– sumak
– masło

Wykonanie

Rzodkiewki odcinamy z pęczków pozostawiając odrobinę zielonego i ogonki. Dokładnie myjemy i większe przekrawamy na pół. Skrapiamy oliwą i mieszamy, by pokryła je w całości. Przekładamy na blaszkę wyłożoną papierem do pieczenia, posypujey wędzoną solą i pieczemy w 180 stopniach bez termoobiegu przez ok. 10 minut.

Najlepiej smakują jeszcze ciepłe.

Smacznego!

Magda

Spodobał Ci się przepis? Będzie mi miło jeśli pomożesz mi dotrzeć z moimi treściami do szerszej publiczności i udostępnisz ten wpis. Dziękuję!

Artykuł Pieczone rzodkiewki – prawdopodobnie najlepsza zdrowa przekąska, jaką zjecie w tym miesiącu pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.


Wrocław – bardzo hedonistyczny przewodnik gastronomiczny

$
0
0

To jest lista otwarta, którą będę aktualizowała w miarę kolejnych wizyt we Wrocławiu. Chętnie przyjmę też Wasze rekomendacje. Tak się jakoś składa, że niezbyt często wpadamy do Wrocławia, ale jak już wpadamy, to jemy na potęgę. Bo Wrocław gastronomicznie rozwija się jak szatan!

W kontakcie

Prześwietne miejsce dla każdego, kto ma choć troche otwartą głowę i na śniadanie chętnie zje coś innego, niż jajecznica. Ich hummus jest we Wrocławiu znany, niektórzy twierdzą, że najlepszy w mieście. A do niego naprawdę kreatywne i wyjątkowo smaczne dodatki, na przykład grillowana brukselka, dressing z nori, kolendra, mięta i granat. Mają wegańskie pasty, ale mają też nabiał i jajka, więc bez ortodoksji. Bardzo polecam Wam tutejszą szakszukę i smoothie. Szczególnie to z masłem orzechowym i bananem.

Gdzie?
ul. Benedykta Polaka 12/1b, Wrocław

Dinette

Chyba jedno z najmodniejszych miejsc ostatnio. Nie znam nikogo, kto będąc we Wrocławiu nie zameldował się w Dinette chociaż raz. Dużo wysiłku włożono w wystrój, trochę mniej w szkolenie obsługi, wciąż jednak śniadania przez cały dzień, koktajle ze świeżych warzyw i owoców, czy bąbelki od samego rana to fajna rzecz. Nie chwalą się, że pracują na najlepszych produktach i dobrze, bo to raczej średnia półka. Ale tak długo, jak nie robią z tego religii – jestem z tym ok. Fajne miejsce, żeby zacząć dzień, ale chętnie dowiem się jakie są inne warte uwagi śniadaniownie.

Gdzie?
pl. Teatralny 8, Wrocław

Chleboteka

Rzemieślnicy wracają do łask. Chleboteka to mokry sen miłośników glutenu. Na miejscu pieką najprawdziwsze chleby na zakwasie i możecie to podejrzeć. Oprócz kanapek kupicie tu znakomite, uczciwe drożdżówki, zupełnie takie, jak pamiętamy z dzieciństwa. A dla lubiących zdrowo są jogurty z koziego mleka, koktajle, pasty do pieczywa, domowe keczupy czy musztardy. Mają też dobrą kawę. Nie jest to miejsce na długie posiadówki, ale na dające energię śniadanie jak najbardziej.

Gdzie?
ul. Ruska 64/65, Wrocław

Jadka

Trochę trwało, nim tu dotarłam. Trafiło na Walentynki i menu degustacyjne. Jadka to fine dining w szalenie przytulnym wnętrzu. Jadka to również bardzo profesjonalna obsługa i interesująca selekcja win. Jadka to wreszcie Justyna Słupska-Kartaczowska – fantastyczna, mocna i mądra kobieta, która rządzi tym miejscem i jego kuchnią. Znam jej filozofię i szanuję bardzo, jest bliska mojej. Z grubsza można ją streścić do zdania: „Weź dobry produkt i go nie zepsuj”. Tu jest bardzo wysoki poziom nie tylko jeśli chodzi o jakość, ale również technikę. A zupa z pulardy i migdałów była tak doskonała, że prawie się nad nią popłakałam ze wzruszenia. Tak samo, jak fenomenalny domowy chleb. I pierogi o idealnie delikatnym lecz zwartym cieście i cudownie smacznym farszu. Jadka jest wspaniała, Jadkę kocham i rozumiem.

Gdzie?
ul. Rzeźnicza 24-25, Wrocław

Niezły Dym

Stacjonarne miejsce chłopaków z Happy Little Truck. Kiedyś zachwyciłam się ich pizzą, bo nie dość, że doskonała, to jeszcze serwowana z food trucka, który miał najprawdziwszy piec na drewno. Ja wiem, że pizza dzieli Polaków bardziej, niż pierogi, ale proponuję najpierw pojechać do Neapolu, a później dyskutować. To są tego rodzaju przeżycia kulinarne, które ustawiają poprzeczkę bardzo wysoko, a później człowiek szuka już tylko tych smaków, bo cała reszta jest bez sensu. No i tu je znalazłam. Poza tym nie rozdrabniają się na makarony i inne włoskie klasyki, jest tylko świetna pizza serwowana w kilka minut. Dokładnie tak, jak w Neapolu.

Gdzie?
pl. Teatralny 1, Wrocław

Woo Thai

Mówią, że to najlepsze tajskie w mieście. Albo, że jak na tajskie, to do Woo. No to siup. Na dole mają coś w rodzaju azjatyckiego baru szybkiej obsługi, a na piętrze bardzo fajną restaurację z industrialnym wystrojem, szybką i serdeczną obsługą i naprawdę sympatycznym klimatem. Naszą uwagę zwróciło menu – dawno nie widziałam tak ładnej i przejrzystej karty. Nie wszyscy muszą się znać na kuchni tajskiej, więc to miło, że nazwie każdego dania towarzyszy estetyczne zdjęcie. Absolutnie polecam Wam spróbować tutejszych smażonych kalmarów o konsystencji niemal maślanej, ale lekko słodkawa, wielowymiarowa zupa z kaczki także nie zawiedzie.

Gdzie?
ul. Grunwaldzka 67, Wrocław

Od Koochni

Niewielka knajpka, która ujęła nas domowymi smakami i prostotą menu. Dostaniecie tu tylko zupę, dwa główne (wege/mięsne) i kilka ciast do wyboru, a do popicia kompot. Ja trafiłam na świetne, soczyste żeberka podane klasycznie z puree i surówką z kiszonej kapusty. Bardzo to fajne i przyjemne, bo człowiek z miejsca czuje się jak w domu. To naprawdę są znajome, dobre smaki. A kapusta kiszona jest naprawdę kiszona, a nie kwaszona. Szanuję to.

Gdzie?
ul. Wojciecha Cybulskiego 17/1 A, Wrocław

Kres

Kres to nasze odkrycie sprzed mniej więcej roku. Kuchnia ukraińska w cudownie domowym wydaniu. Za sterami cała rodzina i wierzcie mi, można tam się poczuć tak zaopiekowanym, jakby zaprosili cię do własnego domu. Jedzenie jest szczere, uczciwe i tak smaczne, że ciężko oderwać się od talerza. Pełna recenzja i więcej zdjęć tutaj.

Gdzie?
ul. Ofiar Oświęcimskich 19, Wrocław (restauracja się nie zamknęła lecz zmienia lokalizację)

Taszka

Taszkę pokochałam z miejsca. Jest śliczna, przytulna, sprzyjająca rozleniwieniu, podskubywaniu kolejnych (świetnych!) przekąsek i popijaniu wina. O dziwno znajduje się w Rynku i przeczy wszystkim teoriom, że w tak turystycznych miejscach nie da się zjeść nic godnego. Da się i to bardzo! Mają cudowne krokiety z bacalhau o wnętrzu delikatnym jak chmurka i idealnie chrupiącej panierce, mają doskonale delikatną ośmiornicę, ale mają też pho i banh mi, co trochę mnie dziwi, a trochę śmieszy, bo do całej niezaprzeczalnej portugalskości tego miejsca wcale nie trzeba już dokładać Wietnamu. Nie zmienia to jednak faktu, że wrócę na pewno. I może nawet zjem pho. Tak dla jaj.

Gdzie?
Rynek 53/55, Wrocław

Olszewskiego 128

Wiem już, że muszę tu wrócić, bo zasługują na pełną recenzję. Obsługa jest bardzo profesjonalna, dokładnie wiedzą co sprzedają, a od wejścia pachnie dobrym jedzeniem. To zawsze są dobre znaki.

Świetny, podkręcony chrzanem barszcz, idealnie delikatny dorsz w chrupiącym panko, w puree dużo masła, dwa rodzaje własnego chleba, wśród przystawek hummus o idealnie zbalansowanym smaku, a ponadto – co ważne – nic nie trzeba było doprawiać, bo wszystko, co wyszło z kuchni było doskonale smaczne. W menu znajdziecie też takie ciekawostki, jak tatar z serca wołowego, a po lunchu należą się dwie kulki lodów serwowane z okienka przy wejściu. Do tego ceny frontem do klienta.

Gdzie?
ul. Olszewskiego 128, Wrocław

Mennicza Fusion

gdzie zjeść we wrocławiu

Świetna kuchnia z półki fine diningowej. Pełna recenzja tutaj. Zdecydowanie warto wpaść tu na kolację, bowiem smaki są dopracowane, jakościowy produkt wybija się na pierwszy plan i taki właśnie fine dining cenię. Tu nie ma tej zbędnej dyskoteki, której zadaniem jest ukrycie braków warsztatowych szefa kuchni. Tu dodatki są tylko potrzebnym i wdzięcznym tłem dla tego, co na talerzu najważniejsze.

Do tego świetny domowy chleb, przyjemna obsługa i wyraźne, jednoznaczne smaki.

Gdzie?
ul. Mennicza 24, Wrocław

Vivere Italiano

Wszystko to, co Polacy lubią najbardziej. Prawdziwa włoska kuchnia, na włoskim produkcie, za sterami także Włoch. Warto celować w owoce morza, bo dbają o ich świeżość, ale zjecie tu także niezłą pizzę i makarony (oczywiście). No i tak mocarnego negroni jeszcze w Polsce nie piłam.

Na zdjęciu ośmiornica z ziemniakami gotowana w pomidorach. Prosta rzecz, a cieszy. Dużo tu smaku, ale też bez zbędnych komplikacji. Powiedziałabym, że to takie domowe gotowanie podlane solidną porcją jakościowej oliwy. W weekendy Vivere Italiano masowo okupowane jest przez Włochów, więc możecie się poczuć prawie jak intruzi. To urocze.

Gdzie?
ul. Ofiar Oświęcimskich 21, Wrocław

Szajnochy 11

Tu mam bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony to ładne miejsce i szalenie chwalone. A z drugiej… Jest wczesne popołudnie, na sali ja sama jedna, trzy kelnerki w okolicach baru i nie czuję się jakoś szczególnie zaopiekowana, nie wychodzą poza minimum, a nad pustym talerzem i równie pustą szklanką medytuję wystarczająco długo, aby mnie to zaczęło drażnić. Ale już mniejsza o to. Na pewno cudem jest rolka z tatarem z przegrzebków o idealnie zbalansowanym smaku. Gorzej wypada gyutataki ze szapragami i dość twardą, ciągnącą się polędwicą wołową – w całości kompletnie pozbawione smaku. W obu przypadkach kawałki są tak duże, że grożą wywichnięciem szczęki. Ale to wszystko nie ma znaczenia w obliczu największego wałka, z jakim zetknęłam się w ostatnim czasie w polskiej gastronomii. W menu stoi tatar z krabów i krewetek (40 zł). Kraba i pacierza nie odmawiam, więc decyzja zapada błyskawicznie.

I teraz skupcie się: owy tatar składa się z jednej pociętej w cieniutkie paseczki krewetki i porwanych na włókna… paluszków krabowych. No, kurwa mać! I nawet nie zamierzam pisać, że pardon le mot. Żadne tam pardon. Paluszki krabowe to jest syf i malaria, nie ma w nich mięsa z kraba, tylko jakiś najpodlejszy miał z ryb oraz cała tablica Mendelejewa. Nie wspominam już o tym, że 100g tego gówna kosztuje coś koło dwóch złotych. A tu twierdzą, że jest to tatar (!) z kraba (!) i sprzedają za cztery dychy. Ja jestem w stanie wiele wybaczyć i wiele zrozumieć, ale robienia z ludzi debili nie wybaczam nigdy. Rozgrzebałam, zapłakałam i podziękowałam za ten cud sztuki kulinarnej, co nie przeszkadzało kelnerce umieścić go na rachunku.

Tak więc sami rozważcie czy chcecie tam iść, czy nie. Rolka z sanżakami była pyszna. Ale niesmak pozostał.

Gdzie?
ul. Szajnochy 11, Wrocław

Nanan

Wnętrze jest śliczne – różowe, pluszowe, mięciutkie i tak przytulne, że ko, ko ko. Takie pudełeczko z czekoladkami najwyższej próby. A realia są takie, że ciastka mają jeszcze trochę niedopracowane. Smaki są niezłe, jednak kremy ciut przyciężkie, brakuje też tej perfekcji w wykonaniu. Myślę, że to kwestia czasu i praktyki. Natomiast na pewno warto u nich zgrzeszyć eklerką. Lub kilkoma. Eklerki mają wyjątkowo dobre i te z serca Wam polecam. Z nazwą nie dyskutuję, ale jej uderzające podobieństwo do mojego ulubionego Umam jest… hm.

Gdzie?
ul. Kotlarska 32, Wrocław

Roma

Ja wiem, wiem, lodziarni we Wrocławiu jest od groma i każda ma swoich wyznawców, ale Roma to dla mnie taki łącznik z przeszłością. Te smaki naprawdę wywołują we mnie wspomnienie dzieciństwa, wzruszają. Żałuję, że mam do Romy tak daleko, bo latem byłabym tam codziennie. Więcej o wrocławskich lodziarniach pisałam tutaj, a naszą z mozołem tworzoną Lodową Mapę Polski znajdziecie tutaj.

Gdzie?
ul. Ludwika Rydygiera 5, Wrocław

c.d.n.

Magda

Artykuł Wrocław – bardzo hedonistyczny przewodnik gastronomiczny pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Dla dzidziutka wszystko. A dla siebie co?

$
0
0

Kobiety mają naturalną tendencję, do dbania o wszystkich wokół, a siebie często odstawiają na boczny tor, na później, na bliżej nieokreśloną przyszłość. To nie jest dobre. Zawsze stałam na stanowisku, że aby dbać o innych najpierw trzeba zadbać o siebie. Chociażby po to, żeby mieć siłę na dbanie o innych.

Przyznaję, że przez całą ciążę twardo nie czytałam internetu, a moim jedynym źródłem informacji był lekarz i przejawiające sporą dawkę zdrowego rozsądku koleżanki. Myślę, że wyszło mi to na zdrowie – niczym się nie martwiłam, nie doszukiwałam problemów i w efekcie przez ciążę przeszłam śpiewająco. Schody tak naprawdę zaczynają się po wykluciu dzidziutka. I o ile rad dotyczących małego brzdąca znajdziecie wszędzie sporo, to jakoś mało się mówi o tym, jak młoda mama powinna zadbać o siebie. A powinna!

W wielu kulturach kobieta w połogu traktowana jest jak księżniczka. W naszej kulturze patrzymy na zdjęcia celebrytek, które dwa dni po porodzie wyglądają jakby nigdy nie były w ciąży. Nie dajcie sobie robić jajecznicy z mózgu. To jest święty czas, a Wy macie pełne prawo do zadbania nie tylko o dziecko, ale i o siebie.

Macierzyństwo to nie kara polegająca na wyżyłowaniu się do maksimum możliwości, choć oczywiście memy o braku snu przez pierwsze trzy lata i innych rodzicielskich przypadłościach są poniekąd zabawne. Za mną ponad trzy miesiące matkowania i wiem już jak na początku trudno jest się w nowej sytuacji odnaleźć i jak na każde kwęknięcie dzidziutka staje się na baczność niezależnie od pory dnia i nocy. Wiem też, jak trudno jest w tym wszystkim znaleźć przestrzeń dla siebie. Dlatego chcę Wam powiedzieć jedno:

Hej, my też jesteśmy ważne!

Piszę ten tekst po to, żeby podzielić się z Wami, dziewczyny, moim doświadczeniem i wiedzą, którą zdobyłam. Żebyście sobie mogły z tego wziąć co potrzebujecie. I nie jest to wiedza z internetu, tylko od specjalistów. Miałam to szczęście, że rodziłam w Szpitalu Medicover, zresztą decyzja zapadła w momencie, kiedy test pokazał dwie kreski. A później odpytałam koleżanki i tylko się w niej utwierdziłam. Ciągle się tyle słyszy o złych doświadczeniach okołoporodowych, że priorytetem było dla mnie uniknięcie czegoś podobnego. I wiecie co? Tych kilka dni w szpitalu to było nasze rodzinne święto, byliśmy od początku do końca razem, mieliśmy fenomenalną opiekę, ogromne poczucie bezpieczeństwa, a ja stały dostęp do doradcy laktacyjnego, dietetyka, rehabilitantki. Ze szpitala wyszłam z pełnym pakietem wiedzy, z poczuciem, że jestem tak samo ważna jak dziecko, a na mailu znalazłam rozpisaną dietę razem z przepisami. I to właśnie dzięki tym osobom mogę Wam napisać co wolno, a czego unikać po urodzeniu dziecka. Bo wszelkie nakazy i zakazy dla ciężarówek są powszechnie znane. Tylko jakoś nikt nie mówi co MY powinnyśmy robić, żeby w miarę szybko i bezboleśnie dojść do siebie po wykluciu pisklaka.

Dieta

Niezależnie od tego czy karmicie piersią czy nie – dieta powinna być zdrowa i lekkostrawna. To nie prawda, że można jeść tylko warzywa gotowane na parze i kurczaka bez przypraw. Tak musi wyglądać catering w piekle. Ten bzdurny mit wiele kobiet wpędza w jedzeniową rozpacz. Pokarm dla dzidziutka nie bierze się z treści żołądka matki, tylko z krwi (!). Już odczarowuję ten największy mit, z jakim się spotkałam: pokarm przyjmowany przez matkę jest rozkładany w kolejnych odcinkach układu pokarmowego, po to, żeby ostatecznie w jelitach zostały wchłonięte wszystkie składniki odżywcze, które następnie krew krążąca w naczyniach krwionośnych doprowadza do każdej komórki organizmu. Również do pęcherzyków mlecznych, wewnątrz których znajdują się laktocyty produkujące mleko. Istotne jest to, że aby składniki krwi dotarły do laktocytów muszą pokonać swoiste sito, które przepuszcza tylko komórki o określonej wielkości i kształcie – czyli tłuszcze, aminokwasy, witaminy i minerały. Roli tego sita zawdzięczamy np. to, że do pokarmu matki przenikają przeciwciała ale nie przenikają bakterie i wirusy. No, mam nadzieję, że temat jest jasny.

Oczywiście jeśli macie alergie lub dostaniecie konkretne wytyczne od lekarza i są one związane z Waszym stanem zdrowia, to z diety należy wykluczyć to, co szkodzi. Ponadto w przypadku karmienia piersią wykluczamy alkohol, ale to chyba jasne. Jeśli jednak nie macie konkretnych zaleceń lekarskich – możecie jeść wszystko. Istotne, by produkty były dobrej jakości i nieprzetworzone. Premiowane są kasze, warzywa, owoce, umiarkowane ilości dobrego jakościowo mięsa, ryby. Koktajle i owsianki na śniadanie – jak najbardziej tak. Jajeczka i szyneczka – też. Generalnie repertuar jest nieskończenie szeroki i uważam, że trzeba o tym mówić, bo umartwianie się jedzeniem to ostatnia rzecz, jaka komukolwiek jest potrzebna w życiu.

Dla wielu dziewczyn ważny jest powrót do dawnej wagi. I tu też są dobre wiadomości: jedząc regularnie, rozsądne porcje, wykluczając z diety fast foody i niezdrowe przekąski waga i tak zacznie spadać. Dodatkowo jeśli karmicie piersią, to dzidziutek rąbie ok. 500 kalorii dziennie. Wiecie ile się trzeba napocić, żeby tyle spalić? A tu proszę – jest w prezencie. To jeden z wielu pozytywnych aspektów karmienia piersią. Często słyszę, że po ciąży kilogramy spadły „jakoś same”. Otóż nie jakoś, tylko właśnie tak.

Ruch

Z jedzeniem jest relatywnie łatwo – jeśli jesteście przyzwyczajone do dobrej diety, to raczej nic się nie zmieni. A skoro tu przychodzicie poczytać, to pewnie jesteście. Natomiast jeśli chodzi o wysiłek fizyczny, to już robi się trudniej. Generalnie zachęcam Was do skorzystania z porady fizjoterapeuty, który pokaże Wam możliwe do wykonania ćwiczenia, skoryguje błędy i przeprowadzi Was za rękę przez okres, kiedy wielu rzeczy jeszcze robić nie wolno (na przykład przez cały okres połogu nie wolno podnosić rzeczy cięższych, niż 5 kg). Ze swojej strony polecam Wam Krystynę Tober, która jest fizjoterapeutką uroginekologiczną – świetna babeczka, bardzo merytoryczna. Uważam, że to istotny element dbania o siebie choćby z tego powodu, że zła postawa i inne błędy, jeśli nie zostaną skorygowane na wczesnym etapie, później zaowocują poważnymi problemami np. z kręgosłupem (dziecko waży coraz więcej!).

Oczywiście największym zmartwieniem są zwykle mięśnie brzucha. I tu zła wiadomość jest taka: żadnych brzuszków w połogu! A dobra taka: spokojnie, są inne, znacznie delikatniejsze, ale równie skuteczne ćwiczenia.

Co zatem można?

  • Można i należy ćwiczyć mięśnie dna miednicy (po cesarskim cięciu od razu, po porodzie siłami natury po kilku dniach, ale zawsze po badaniu i konsultacji z fizjoterapeutą).
  • Wstawać i kłaść się do łóżka należy z boku, aby odciążać kręgosłup.
  • Aby odciążyć dno miednicy i kręgosłup należy kłaść się na brzuchu (z poduszką pod) na kilka minut dziennie i powoli wydłużać ten czas do kwadransa. Po cc należy odczekać kilka dni. Z ćwiczenia rezygnujemy, jeśli odczuwamy jakikolwiek dyskomfort.
  • Ćwiczenie na mięśnie głębokie i mięsień poprzeczny brzucha: połóż się na plecach, nogi lekko zgięte, dłonie na podbrzuszu. Weź wdech, a podczas wydechu lekko napnij mięśnie podbrzusza aż poczujesz, że pępek jest lekko wciągany w kierunku kręgosłupa, a brzuch się wypłaszcza. Nie wstrzymuj oddechu, utrzymuj takie napięcie przez 5-10 sekund cały czas oddychając. Wykonaj 10 powtórzeń. Wersja trudniejsza: dołóż do tego ćwiczenia ruch na boki złączonymi kolanami.
  • W czasie ciąży więzadła miednicy i stawów biodrowych ulegają rozluźnieniu, dlatego dobre będą lekkie ćwiczenie balansu ciała, ale też spacery (tu warto wydłużać krok, aby „poczuć” pracę mięśni).
  • Wszystkie ćwiczenia zawsze wykonuj bardzo spokojnie i staraj się czuć pracę poszczególnych mięśni, zwracaj uwagę na oddech.
  • Nigdy nie wykonuj ćwiczeń, które sprawiają Ci ból lub dyskomfort.
  • Przy podnoszeniu i noszeniu dziecka pamiętaj o wyprostowanym kręgosłupie.
  • Jeśli karmisz piersią, to będziesz to robić symetrycznie – raz lewa, raz prawa. Tak samo wszystkie inne czynności staraj się wykonywać symetrycznie, np. noszenie bobasa. Chodzi o to, aby nie wyrobić sobie nawyku obciążania tylko jednej strony ciała, bo to prosta droga do bólu pleców.
  • Przy przewijaku nie pochylaj się, staraj się trzymać wyprostowane plecy. Ułatwi Ci to oparcie się jednym kolanem o mebel, na którym masz przewijak.
  • Nosząc dziecko nie odchylaj się do tyłu, choć to będzie przychodziło naturalnie. Tu także warto pilnować wyprostowanej sylwetki.
  • Proste ćwiczenie na rozluźnienie mięśni klatki piersiowej, bardzo potrzebne i skuteczne, bo mamy naturalny odruch pochylania się nad dzieckiem: stań w świetle drzwi, ręce oprzyj o framugę, ale nie unoś barków, dłonie mniej więcej na wysokości głowy. Jedną nogą zrób krok w przód i utrzymując prosty kręgosłup przesuń klatkę piersiową w przód. Poczujesz rozciąganie mięśni klatki piersiowej. Powtórz ćwiczenie na drugą nogę za każdym razem utrzymując pozycję przez minutę. To jest moje najprzeulubieńsze ćwiczenie.
  • Zanim zdecydujesz się na intensywniejsze treningi warto skonsultować się ze specjalistą, który oceni czy Twoje ciało jest na nie gotowe.
  • Nie dźwigaj fotelika samochodowego z dzieckiem w środku! To zbyt wiele kilogramów!
  • No i oszczędzaj się. Jeśli możesz uciąć sobie drzemkę w ciągu dnia – zrób to. Jeśli nie musisz – nie dźwigaj. Postaraj się w pierwszych tygodniach wyrobić prawidłowe nawyki związane z postawą ciała przy karmieniu, noszeniu i przewijaniu dzidziutka. Twój kręgosłup Ci za to podziękuje.

Jakiś czas temu zaczęłam wprowadzać kilka prostych asan z jogi. W tej chwili jestem już na tyle pewna swojego ciała, że spokojnie zaczynam się ruszać, ale nadal zwracam uwagę na to, by ćwiczenia były niezbyt obciążające i wykonywane z dużą świadomością tego jak pracują mięśnie, jak w danym momencie oddycham i czy nie czuję dyskomfortu. Bo bicki to wiecie – od noszenia dzidziutka robią się same.

Koniecznie, koniecznie pamiętajcie o właściwej postawie przy noszeniu/karmieniu/przewijaniu, bardzo Was na to uczulam, bo naprawdę można się z miłości do dzidziutka tak dojechać, że kręgosłup odmówi współpracy.

Niech Wam dzidziutki lekkimi i uśmiechniętymi będą!

Magda

Uważasz, że to przydatny wpis? To fajnie. Będzie mi miło, jeśli go udostępnisz. Dziękuję!

 

Artykuł Dla dzidziutka wszystko. A dla siebie co? pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Książka ciepła, jak wspomnienia z dzieciństwa – mój pierwszy eBook już jest dostępny!

$
0
0

Ta książka powstała z sentymentu i chęci zachowania tego, co zniknęło razem z naszymi babciami i ich poplamionymi zeszytami w kratkę, w których pieczołowicie, dbając o kaligrafię całymi latami notowały przepisy. Te zeszyty powinny zostać uznane za dobro narodowe!

Ta książka powstała po to, by za jednym machnięciem łyżki przenieść nas do czasów, które już nie wrócą. Wierzę, że jedzenie ma moc przywoływania wspomnień i rozgrzewania nie tylko brzucha, ale również serca.

Ta książka powstała również po to, byśmy mogli naszym dzieciom uprzykrzać życie zupą mleczną i umilać koglem moglem – w zależności od tego czy akurat były grzeczne czy nie.

Żartuję. Nie ma tu przepisu na zupę mleczną.

 

Dlaczego ebook?

Z trzech bardzo prostych powodów:

1. Bo to ekologiczne.

2. Bo to wygodne. Przepisy możecie mieć na ipadzie czy telefonie – zawsze pod ręką. Polecam Wam pobrać #ebooKK na komputer i wysłać sobie na maila. W ten sposób Wam nie zginie. Na każdym jest też znak wodny z danymi kupującego. Właściwie można powiedzieć, że każda sztuka jest podpisana, więc gdybyście chcieli zrobić komuś taki prezent, to napiszcie do mnie – ogarniemy odpowiednie dane. Mail do kontaktu w sprawie ebooka to sklep@krytykakulinarna.com.

3. Bo to tańsze. Dzięki temu, że to książka w wersji elektronicznej odpadają koszty druku, dystrybucji, etc. A więc mogę sprzedawać ją w całkiem rozsądnej cenie, choć VAT na ebooki wynosi aż 23%, a na książki tylko 5%.

Co znajdziecie w środku?

Znajdziecie tu przepisy na dania, które przygotowywały nam w dzieciństwie mamy i babcie. Są kopytka, jest sprawdzony przepis na ciasto drożdżowe, kluski na parze czy faworki. Starałam się tak dobrać przepisy, aby stanowiły zbiór wspólny dla nas wszystkich, choć nie oparłam się kilku regionalnym przysmakom, które są powszechnie znane i lubiane, takim jak kartacze czy lubelskie cebularze.

Znajdziecie tu też kilka receptur na różne lecznicze mikstury, którymi poiły nas babcie i niewielki dział z przepisami, których nie umiałam przyporządkować do innych kategorii, a koniecznie chciałam się nimi z Wami podzielić. Na przykład przepisem na poczciwe zapiekanki, które koniecznie zróbcie w wersji „na bogato” – są genialne! No i cudowne orzeszki mojej babci! I… Przy większości przepisów znadziecie również adnotacje, które mówią o tym co – korzystając z dostępu do szerokiej gamy produktów – możemy do tych potraw dodać, aby stały się ciekawsze i bardziej współczesne.

Zależało mi na tym, by ta książka rozgrzewała nie tylko brzuchy, ale i serca. Bo w tych smakach kryje się mnóstwo ciepłych wspomnień.

 


Czy przepisy są wyłącznie mięsne?

To może być zaskakujące, ale przepisy są głównie jarskie. To wynika wprost z faktu, że tak kiedyś jadaliśmy. Mięso było na kartki, nawet na wsi, jeśli ktoś hodował zwierzęta, to rosół był tylko w niedzielę (i w poniedziałek pomidorowa na rosole). Owszem, jest w tych przepisach sporo masła, ale jeśli ktoś będzie chciał, to może je zamienić na tłuszcz roślinny i z powodzeniem uda mu się zweganizować dużą część przepisów.


Czym się różni wersja limitowana od podstawowej?

Okładką i ilością sztuk. Wersji limitowanej jest w tej chwili tylko 100 sztuk, a dochód z jej sprzedaży przekażę na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy. Uważam, że przy okazji realizowania własnych projektów warto pamietać o innych i to cegiełka, którą wspólnie dołożymy do ogólnej puli dobra krążącej we wszechświecie.


Czy będzie wersja papierowa?

Nie. Na pewno nie w takiej formie i na pewno nie w czasie najbliższego roku. Na ten rok mam zaplanowanych kilka dużych projektów i one są pierwsze w kolejce do zrealizowania. Choć rozumiem to zapotrzebowanie, też jestem analogowa.

Podzielcie się smakołykami!

Książka ma swój hasztag: #ebooKK i jeśli użyjecie go na instagramie, to łatwo Was odnajdę i wpadnę przybić piątkę. Dlatego śmiało – pokażcie mi swoje kopytka! 🙂

 

 

Dziękuję wszystkim, którzy mnie dopingowali, wspierali dobrym słowem i wierzyli, że się uda. Mieć takich Czytelników to skarb!

Dziś ekscytacja sięga zenitu. Oddaję w Wasze ręce coś, co pochłaniało mnie przez ostatnie miesiące. Życzę Wam, by ta książka przywołała najcieplejsze wspomnienia i rozgrzała nie tylko brzuchy, ale również serca.

Magda

Będzie mi szalenie miło, jeśli pomożesz mi dotrzeć z tą treścią do szerszej publiczności i udostępnisz ten wpis. Dziękuję!

 

 

 

Artykuł Książka ciepła, jak wspomnienia z dzieciństwa – mój pierwszy eBook już jest dostępny! pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

10 faktów o pomidorach, o których nie mieliście pojęcia

$
0
0

Mało jest rzeczy, na które czekam całą zimę równie mocno, jak na dwadzieścia na plusie i pomidory. Pomidory to życie. Całe lato mogłabym jeść kanapki z masłem, pomidorem i odrobiną cebulki. To się nie nudzi nigdy. Tak samo jak dwadzieścia na plusie.

Do napisania tego tekstu zaprosiła mnie marka Heinz, którą wszyscy doskonale znamy z produkcji ketchupów. W tym roku obchodzi 150 rocznicę istnienia i od początku jej dewizą było hasło „Robić rzeczy zwyczajne nadzwyczajnie dobrze”. Ładne, nie sądzicie? Historia marki także jest interesująca, bo obfituje w innowacyjne rozwiązania: to Heinz jako jedna z pierwszych firm na świecie postawił na różnorodność i w swojej pierwszej fabryce w Pittsurghu zatrudniał głównie kobiety; to Heinz wprowadził pojęcie „kontroli jakości” i zamiast pakować swoje produkty w nieprzezroczyste opakowania, jak wszyscy inni, postawił na przezroczyste butelki, dzięki którym dokładnie można było obejrzeć zawartość; w końcu to Henry Heinz w roku 1906 z powodzeniem lobbował za wprowadzeniem Ustawy o czystości żywności i leków – pierwszej z serii wielu ustaw chroniących dobro konsumentów. Nic w tym dziwnego, jego ketchup był wówczas jedynym ketchupem na rynku pozbawionym konserwantów i nadal celuje w jakości, bowiem jedna butelka to blisko 2,5 kg pomidorów! Jeśli lubicie tematy związane z historiami marek tak jak ja, to więcej ciekawostek przeczytacie tutaj.

Tatuaż Eda Sheerana 🙂

 

A teraz pomówmy o pomidorach. Bo pomidory to życie!

 

1. Europejczycy poznali pomidory dzięki… Aztekom

Zakłada się, że pomidor ma pochodzenie andyjskie, a Aztekowie poznali uprawę pomidorów dzięki kontaktom z południem. Jedli też sporo innych warzyw (choć pomidor uznany został za owoc, to jednak nie umiem się uwolnić od jego warzywności), takich jak kabaczki, dynia czy fasola, a pomidory wykorzystywali do dania podobnego do gulaszu. Europejczycy po raz pierwszy zetknęli sie z pomidorami w roku 1519 podczas wyprawy Corteza do Meksyku. W każdym razie do Europy dotarł dopiero po wyprawach Krzysztofa Kolumba i początkowo uprawiany był jako roślina dekoracyjna. Co za soczyste przeoczenie!

2. Oficjalnym napojem stanu Ohio jest sok pomidorowy

Biali osadnicy uważali pomidory za trujące, ale jak już się przekonali, to tak skutecznie, że stan Ohio stał się jednym z największych producentów pomidorów w Stanach Zjednoczonych. Odbywa się tu również Festiwal Pomidora i to z nim wiąże się historia soku pomidorowego jako oficjalnego napoju stanu.

3. Na świecie istnieje… bardzo wiele odmian pomidorów

Różne źródła podają, że odmian pomidorów jest od 7 500 do 10 000! Nawet gdyby tylko połowa tej ostatniej liczby była prawdą, to spokojnie można poświęcić całe życie na to, by stać się ekspertem od samych tylko pomidorów.

4. Heinz nie zaczął od produkcji ketchupu

To może być zaskakujące, bo marka wrosła w naszą świadomość jako producent kultowego ketchupu. A tymczasem młodziutki Henry Heinz swoją karierę biznesmena rozpoczął w wieku ośmiu lat od sprzedaży przetworów swojej mamy, zaś prawdziwą furorę zrobił… chrzanem sprzedawanym w przezroczystych opakowaniach. Ach, gdyby nasze dzieci tak wcześnie zaczynały karierę, to nikt by się nie martwił o emeryturę. Puszczam teraz do Was oczko.

5. La Tomatina – największa walka na pomidory, czyli España, ole!

Kiedyś tam pojadę, mam to na bucket list. Otóż największa walka na pomidory odbywa się corocznie w hiszpańskim miasteczku Buñol. Festiwal La Tomatina gromadzi 40 000 uczestników, którzy zużywają 150 000 pomidorów! Tarzać się w pomidorach – no przecież to brzmi jak spełnienie marzeń!

6. Pomidor w Księdze Rekordów Guinnessa

Rekordowy zbiór z jednego krzaka to ponad pół tony. I to w jednym tylko roku! Jest wpisany do Księgi Rekordów Guinnessa i padł na Florydzie między majem 2005 a kwietniem 2006 roku. Z kolei najwyższszy odnotowany w tejże Księdze krzak mierzył blisko 20 metrów. Natomiast najcięższy pomidor wpisany do Księgi Rekordów Guinnessa ważył ponad 3,5 kg. To więcej, niż waży przeciętny noworodek!

7. Szybkość wypływania ketchupu z butelki Heinz jest niezależna od siły naszych mięśni…

…i wynosi dokładnie 0,045 km/h. Butelki, które nie spełniają tego wymogu są odrzucane już na etapie produkcji. Tak więc rozwiązania przemocowe nie mają zbyt dużego sensu i walenie w butelkę niewiele zmieni. On w końcu wypłynie. Możecie mu delikatnie pomóc uderzając w wyżłobioną na butelce liczbę 57. Nie pytajcie dlaczego – tak po prostu jest.

8. Pomidory są najchętniej jedzonym owocem na świecie

Bo pomidory to owoce. W tej nierównej walce deklasują nawet banany i jabłka. Nie mogę powiedzieć, żebym była tym faktem jakoś szczególnie zaskoczona. Ani zasmucona. Mówiłam już, że pomidory to życie?

9. W przeciwieństwie do wielu innych roślin długie gotowanie im nie szkodzi

Niewiele osób o tym wie, ale przetwory z pomidorów to rzecz wspaniała nie tylko ze względu na smak. Dzięki długiemu gotowaniu, tak jak robi się to przygotowując przecier czy ketchup, pomidory zyskują jeszcze na właściwościach odżywczych, bo likopen uwalnia się dzięki wysokiej temperaturze i odrobinie tłuszczu. Zwykle przygotowując przecier wrzucam niedbale pokorojone pomidory na oliwię, Wy pewnie postępujecie podobnie. Likopen to przeciwutleniacz (inaczej antyoksydant), chroni przed chorobami układu krwionośnego, ma również działanie antynowotworowe. Do tego nie można go przedawkować. Ponieważ równie obficie występuje w gujawie, melonach czy przepękli indochińskiej, to w naszej szerokości geograficznej warto postawić jednak na pomidory – zdecydowanie łatwiej dostępne, niż gujawa.

10. Piąty smak

Wyróżniamy pięć smaków: słodki, słony, kwaśny, gorzki i… umami. Umami to mój ulubiony smak, zaraz po słonym i gorzkim. Umami jest specyficzny, to on sprawia, że mlaszczemy i chcemy jeszcze. Najwięcej umami znajdziemy w tłuszczach, to właśnie tłuszcze uważa się za nośniki smaku. W świecie roślin umami jest relatywnie niewiele – na pewno znajdziemy go w grzybach, ale przede wszystkim w pomidorach właśnie. Dlatego dobra pomidorowa wcale nie musi być na rosole, aby chciało się wziąć kolejną dokładkę. A już czy będzie z ryżem czy z makaronem, to nie mnie rozsądzać, bo to temat drażliwy jak kwestia wyboru majonezu.
Pomidory kocham i rozumiem.
Pomidorów oddać nie umiem.
Magda
Spodobał Ci się wpis? Jeśli chcesz, żebym pisała więcej takich tekstów, to daj mi znać lajkiem, komentarzem lub udostępnieniem. Dziękuję!

Artykuł 10 faktów o pomidorach, o których nie mieliście pojęcia pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Ul Yafo – jak mawia nasz sąsiad: „O, tak o”

$
0
0

Może ja mam duże oczekiwania. Może. Może za dużo już w życiu dobrego jedzenia zjadłam. A może się nauczyłam, że kalorie, których nie warto liczyć to te, które smakują jak niebo. Zaś wszystkie pozostałe to przepalony potencjał. 

Może być tak, że przez szacunek do własnego zdrowia i kiszek interesuje mnie wyłącznie produkt wysokiej jakości. A może być też tak, że konkurencja na warszawskim rynku gastronomicznym jest tak duża, że niezależnie od filozofii i upodobań wszyscy mamy nie tylko prawo, ale wręcz obowiązek oczekiwać od restauracji, że będą nas karmić przynajmniej tak dobrze, jak dobry robią marketing. Bo marketing to wszyscy, a gotować nie ma komu.

Żeby nie było – nie jest tak, że wszystko w tym miejscu jest na nie. Jest fajne wnętrze, są kolorowe potrawy, jest luźna atmosfera i śniadnia do godziny 14. I można z pieskami. My przyszliśmy na obiad, ale wciąż jeszcze hulała karta śniadaniowa, więc zamówiliśmy wszystkie przystawki i trzy śniadania na obiad. No i dobra, niech będzie.

Najpierw może wyliczę co można poprawić, bo jakoś nie mam ochoty kończyć nieprzyjemnym akcentem, wolę czymś smacznym. No więc najgorzej wypał tatar – miał dziwną, lekko kleistą konsystencję, mięso było ciągnące, a w smaku przypominało metkę. To nie jest dobry tatar i to nie jest dobre mięso. Nie bronią go również pozbawione wyrazu dodatki (miętowy labneh – taki serek z jogurtu greckiego i dukkah – mieszanka przypraw, a do tego piklowane kawałki kalafiora – zbyt kwaśne i bez jakiegoś kontrapunktu dla tej kwaśności). Generalnie mniejsza o dodatki, ja po prostu bardzo sobie cenię dobrego tatatra i to, co dostaliśmy na Poznańskiej od dobrego tatara stoi w odległości przynajmniej pół wołu. Jeśli wiecie co chcę powiedzieć.

Z kolei ceviche z awokado to przerost formy nad treścią, bo pokroić awokado w dwucentymtrowe kawałki, polać sokiem z cytryny i dodać ananasa to jeszcze nie jest ceviche. Raczej sałatka taka, jak mówi nasz sąsiad: O, taka o.

ul yafo poznanska opinie

Idzie(my) ku lepszemu, ale powoli. Grillowane ośmiorniczki są delikatne i poprawne, ale dodatki skąpo doprawione niestety rozczarowują. Chciałabym tu poczuć większe zdecydowanie kucharza, coś w stylu „mam jaja i nie zawaham się ich użyć”. Czy cokolwiek…

ul yafo poznanska opinie

Powiedzmy, że mam tu też pewien problem z jakością produktów – jest taka, jak mówi sąsiad. Jajka to raczej nie są zerówki, a kolendrze daleko do intensywnego smaku, którego od niej oczekuję. Ilekroć piszę w recenzji, że słabe jajka, to jest afera i albo mnie chcą pozywać, albo ktoś pyta jak to niby poznaję? No więc zdradzę Wam tajemnicę: jajka, tak samo jak chleb, pomidory, szynka i wiele innych produktów smakują różnie w zależności od jakości. Tak po prostu jest.

Piszę o tym, bo chcę skończyć na najjaśniejszych pozycjach spośród tych, których tu spróbowaliśmy, a shakshuka plasuje się gdzieś w połowie stawki. Spokojnie można by ją było intensywniej doprawić, a jajko mogłoby być eko (za 24 zł i tak by się im food cost domknął na odpowiednio niskim poziomie). Merguez niezły, wszystko razem na trzy z plusem. Podobnie przeciętna jest sałatka z kaszy bulgur, bo mało ma wyrazu, tak samo z resztą jak cokolwiek nijaka pasta z grillowanego bakłażana.

ul yafo poznanska opinie

ul yafo poznanska opinie

ul yafo poznanska opinie

Ale za to mają zupełnie przyzwoity hummus, nie taki idealnie gładki lecz z maleńkimi kawałkami ciecierzycy, co lubię. Dalej fajnym pomysłem jest kremowa feta z burakiem. Żadne to skomplikowane połączenie, a taką fetę uzyskacie blendując po prostu fetę z jakimś jogurtem naturalnym czy śmietaną. Wiem to stąd, że mieszkając we Francji bardzo bolałam nad niedostępnością twarogu w tamtejszych sklepach i robiąc takie sztuczki próbowałam się oszukać. Bez większego powodzenia, lecz cóż – jadłam kremową fetę piętnaście lat temu i nawet o tym nie wiedziałam.

ul yafo poznanska opinie

ul yafo poznanska opinie

Grillowany ser halloumi zawsze się obroni, szczególnie jeśli towarzyszy mu miód. A jeśli tak jak tu – miód tymiankowy, to już w ogóle jest pięknie i uroczo.

ul yafo poznanska opinie

Dwie rzeczy z menu śniadaniowego naprawdę nam podeszły i na obie chętnie tu kiedyś wrócę: śniadaniowa pita godnie napakowana chrupkim bekonem, plastrami awokado, grillowanym halloumi, hummusem i jajkiem sadzonym. To jajko, to wiecie, już wyżej pisalam – takie, jak sąsiad mówi. Ale całokształt bardzo spoczko. Dużo smaków, dużo tekstur, jest konkretnie i na temat.

ul yafo poznanska opinie

No i na koniec delikatne lecz sycące słodkie placuszki z karmelizowanym bananem. Robię takie banany ośmiolatce na śniadanie. To jest dobra rzecz i jeśli lubicie śniadania na slodko, to będziecie zadowoleni.

ul yafo poznanska opinie

Reasumując: nie jest źle, ale nie jest też doskonale. Kilka rzeczy można poprawić. Knajpa wpisuje się modelowo w to, co teraz modne, ale ja bardzo bym chciała, żebyśmy w tym gastronomicznym szale nie zapominali o tym, co w jedzeniu jest najważniejsze: produkt i smak.

Rachunek.

Magda

Info

fb
ul Poznańska 16, Warszawa

Uważasz, że to przydatny wpis? To fajnie. Będzie mi miło, jeśli go udostępnisz. Dziękuję!

 

Artykuł Ul Yafo – jak mawia nasz sąsiad: „O, tak o” pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Zachwycająca Łódź – przewodnik po największym hipsterze wśród polskich miast

$
0
0

Najpierw muszę złożyć miażdżącą samokrytykę. Tak, ja też myślałam, że w Łodzi, to raczej bieganie psom szkodzi, że to taki polski odpowiednik Detroit. Dekadę temu jawiła mi się jako miasto, które klęczy i czeka na upadek na twarz. Później niby coś się ruszało, ale wciąż nie czułam ekscytacji na myśl o wycieczce do Łodzi. Duży błąd, przyjaciele. Ogromny!

Rzeczywiście był taki czas, kiedy co druga witryna na Piotrkowskiej zachęcała wywieszką „sprzedam, wynajmę, na litość boską, niech to ktoś ode mnie zabierze”. W międzyczasie pojawiła się Manufaktura, pojawił się OFF, coś się ruszało. Nie będę Wam pisała o tych dwóch miejscach, bo to trochę jakbym miała Was za półgłówków. Napiszę o tych miejscach, które dały nam iskierki radości i w które na pewno jeszcze wiele razy wrócimy.

łódź co zobaczyć

Problem bowiem nie był w Łodzi, tylko we mnie. Bo oto wystarczy otworzyć oczy, trochę się w to miasto wgryźć, by dostrzec nie tylko fantastyczne zmiany na lepsze, ale i cuda, które zawsze tu były. Wiem na pewno, że Łódź jest jednym z najbardziej niedocenianych miast w Polsce. Duży błąd, przyjaciele. Ogromny!

Wcześniej mniej lub bardziej przejazdem byłam w Łodzi z dwadzieścia razy. Prawie zawsze trafiałam na brzydką, wietrzną pogodę. Jakby to miasto było pogrążone w depresji i z tego tytułu odpychało wszystko i wszystkich. A Łodzi tylko wystarczy dać szansę, żeby szybko się połapać, że jest to genialny kierunek na city break, na weekendowy wypad, kierunek który daje mnóstwo satysfakcji na wielu poziomach.

Przede wszystkim z Warszawy jest tu nieco ponad godzina samochodem, dalej mamy całą masę świetnych knajp, a zaraz za nimi te wszystkie smakowite zaułki, urocze galerie, murale, architektoniczne perełki i niespodzianki, które czekają na człowieka na każdym kroku. Łódź mnie kompletnie kupiła i wiem, że będę tu wracać, bo nie udało nam się zobaczyć nawet małej części z długiej listy, którą przygotowałam. Czyli trzeba przyjąć, że przewodnik będzie aktualizowany. Tym razem wiosna obdarzyła nas fenomenalną pogodą, więc choć mieliśmy kupione bilety do planetarium, to przedłożyliśmy nad nie długie spacery. Planetarium zostawimy sobie na niepogodę.

Łódź – co zobaczyć, czyli lista zachwytów

Palmiarnia

łódź co zobaczyć

Niektóre z tutejszych palm mają nawet 140 lat! To jest idealne miejsce, aby zacząć wycieczkę po Łodzi, takie w sam raz na rozruch. Palmiarnia znajduje się w ładnym, rozległym Parku Źródliska i oprócz naprawdę imponujących palm znajdziecie tu pokaźną kolekcję kaktusów, karpie koi i jakże popularne obecnie monstery wielkości naprawdę monstrualnej. Uwielbiam takie miejsca. Ilość zieleni i swobodne obcowanie z nią wyciszają w mniej, niż kwadrans. I mniej niż kwadrans spacerem macie stąd do dwóch kolejnych miejsc.

Księży Młyn

łódź co zobaczyć

Zagłębie fabryk i domów familijnych z charakterystycznej dla Łodzi czerwonej cegły, niegdyś podupadające, dziś nabierające rumieńców za sprawą loftów i modnych knajpek. Przypominam sobie, że kiedyś tu nawet spałam. Bardzo fajne miejsce, warto wybrać się tu na spacer. Stare miesza się z odnowionym, tu na sznurku wisi pranie, a tam ktoś je tosta z awokado. Nie będę Wam przepisywała Wikipedii, po prostu sobie o tym miejscu poczytajcie, a później przejdźcie ponownie przez park, aby dotrzeć do…

Muzeum Kinematografii

łódź co zobaczyć

Ahtung! Nawet jeśli nie interesuje Was polska kinematografia, to warto tu przyjść dla dziewiętnastowiecznego pałacu rodziny Scheiblerów, w którym muzeum się mieści. Jezu, jakie cuda! Jakie piece kaflowe, jakie sztukaterie, jakie kredensy! Nagrywano tu sceny do wielu polskich filmów, właśnie ze względu na wnętrza. Raz ktoś zimą otworzył okno i z powodu nagłej zmiany temperatur pękło jedno z kryształowych luster w sali balowej. Ja w tym samym miejscu rozbiłam obiektyw w aparacie, a nikt nawet okna nie otworzył. Przypadek? Nie sądzę.

W każdym razie… To naprawdę jest obowiązkowy punkt do odwiedzenia. Zobaczycie nie tylko stare kamery, konsole do montowania filmów, ale i plakaty, scenografie no i stryszek. A na stryszku Miś Uszatek, Muminki i Baltazar Gąbka. Do tego w wejściu przywita Was kot Filemon, a za budynkiem zobaczycie rekwizyty z filmu „Kingsajz”. Tak, są gargantuiczne. To miejsce jest zaczarowane, mówię Wam!

Szlak murali

łódź co zobaczyć

Jeśli do kogoś ta dobra nowina jeszcze jakimś cudem nie dotarła, to mówię, że miłośnicy street artu będą się tutaj mieli dobrze, a nawet lepiej. Łódzkie murale są już naprawdę znane i można je tropić po całym mieście. Za tymi wielkoformatowymi dziełami sztuki stoją Polacy, Brazylijczycy, Australijczycy, Francuzi, Chińczycy czy Rosjanie. Jak widać – jeśli chodzi o sztukę, to wszystkie drogi prowadzą do Łodzi. To właśnie muralom Łódź zawdzięcza to, że przestała sie kojarzyć z wszechobecną szarzyzną. W tej chwili raz do roku organizowany jest nawet Festiwal Murali. Bardzo mi się podoba, że to miasto jest otwarte na taki rodzaj sztuki. Wiadomo przecież, że ci bardziej zabetonowani doceniają tylko późne rokokoko w ciężkiej złoconej ramie i na przykład usuwają prace Banksy’ego. W sumie chciałabym, żeby Banksy namalował coś w Łodzi. Więcej o łódzkich muralach tutaj.

Pasaż Róży

łódź co zobaczyć

Tu aż pisnęłam z uciechy, słowo daję! Koniecznie wejdźcie w bramę pod numerem 3 przy ulicy Piotrkowskiej. Gwarantuję, że też zapiszczycie. Fasady kamienic zostały całkowicie pokryte lustrami pociętymi na malutkie kawałki. Nie chcę nawet myśleć ile to wymagało pracy, ale efekt jest imponujący. Mam z tego miejsca chyba najwięcej zdjęć i najchętniej umieściłabym je tu wszystkie. Pasaż Róży to projekt Joanny Rajkowskiej. To takie miejsce, którego absolutnie nie można pominąć! Więcej tutaj.

Narodziny Dnia

łódź co zobaczyć

Kolejna brama i kolejne zaskoczenie. Pomysłem, rozmachem i realizacją. Na ulicy Więckowskiego 4, tuż przy Piotrkowskiej, znajdziecie „Narodziny Dnia” autorstwa Wojciecha Siudmaka. To reprodukcja obrazu przeniesiona na płytki ceramiczne. Z tego co wiem Tubądzin, który zaangażował się w ten projekt, musiał przerwać produkcję, aby na płyty wilkości dwóch metrów nanieść fragmenty obrazu. To podwórko jest niesamowite i mimo swojego rozmachu wciąż mało osób o nim wie. Zmieńmy to!

Book się rodzi

łódź co zobaczyć

Dlaczego piszę o antykwariacie? Bo lubię antykwariaty, a ten jest zajebisty. Przede wszystkim jest wielki (na Piotrkowskiej są dwa, my byliśmy w tym pod numerem 37), a wybór książek rozkłada na łopatki. Panie z obsługi są trochę miłe, a trochę nie, ale w taki sposób, jak nauczycielki w czasach naszej podstawówki. Uważam, że to tylko dodaje kolorytu. Odłowiłam przewodnik Piotra Bikonta po warszawskich restauracjach wydany w roku… 1995. Niektóre nadal istnieją i nic się w nich nie zmieniło! Na przykład Lotos. Mówiłam już, że lubię antykwariaty?

Park Klepacza wczesną wiosną

łódź co zobaczyć

O tym Parku napisała w komentarzach Maja, moja czytelniczka. Napisała, że teraz właśnie kwitną tam cebulice syberyjskie i warto to zobaczyć. No to wsiedliśmy w samochód i… oniemieliśmy! Słuchajccie, to jest dywan fioletowych kwiatuszków szczelnie porastających cały park! Coś absolutnie wyjątkowego. Oczywiście, że trafiają się mamusie, które każą swoim dzieciątkom w te kwiatki wchodzić tylko po to, żeby im zrobić zjęcie i oczywiście, że są tabliczki, które napominają aby tego nie robić, ale pewnych rzeczy nie da się przeskoczyć. To nie Skandynawia, to Polska. W sumie chciałabym, żebyśmy wychowywali dzieci w większym poszanowaniu i zrozumieniu dla przyrody. Ale to nie koncert życzeń.

Pałac Izraela Poznańskiego

łódź co zobaczyć

No, to jest takie architektoniczne cudo! Znajduje się tu Muzeum Miasta Łodzi, a pałacowe wnętrza same w sobie są elementem ekspozycji. Obecnie dobiega końca renowacja fasady, a mają być również i pałacowe ogrody. Ten budynek uznawany jest za wizytówkę Łodzi, a my mieliśmy na niego widok wprost z hotelowego okna. Codziennie rano odsuwając zasłonę wydawałam z siebie pełne zachwytu „Ach, jooo…”. Więcej o Muzeum tutaj.

 

Łódź – gdzie spać?

łódź co zobaczyć

 

No proste, że w Puro. Ten hotel jest jak emanacja wszystkiego, co aktualnie w Łodzi najlepsze: wysokiej próby designu, bliskich związków ze sztuką, jakiegoś rodzaju awangardy i dobrego jedzenia. I jak wisienka na torcie – Manufaktura i Pałac Poznańskiego, dwa symbole Łodzi, niemal włażą do wnętrza przez okna. Ponadto donoszę, że śniadnia mają dobre, takie w sam raz – wybór jest wystarczająco duży, aby pasibrzuszki dostały nawet pączki, ale też na tyle zrównoważony, aby produkty były dobrej jakości. A gdyby Wam było mało koktajli z jarmużu z posypką z jednorożca, to na parterze jest też super zdrowy i fit knajpko-barek Biotiful (doceniam ten żarcik). Z kolei w Misce, hotelowej restauracji, zjecie niezłego tatara, ale też wprowadzicie element baśniowy za pomocą autorskich koktajli, na przykład z dodatkiem… sosu sojowego.

Wcześniej częściej wybieraliśmy samodzielne apartamenty, ale od czasu pojawienia się dzidziutka bardziej doceniam śniadanie pod nos i wszystkie inne udogodnienia. Na przykład masażyk. Masażyk z rana jak śmietana, zwłaszcza z widokiem. W hotelach Puro są bardzo fajne SPA, które pracują na marce Alba. To najstarsza polska marka produkująca naturalne kosmetyki. A wieczorem cyk – na ostatnie piętro do baru. Z tarasu roztacza się zapierający dech w piersiach widok. Albo do kina. Mają tu świetne, kameralne kino z wygodnymi fotelami, popcornem, klimatycznym barem i widokami na festiwale. Ten hotel ma dokładnie wszystko co potrzebne, aby zanurzyć się w awangardową, klimatyczną Łódź i by nic tego wrażenia nie mąciło. Więcej o hotelu tutaj.

 

Poniżej jeszcze zdrowa pajdka zdjęć. Jeśli ktoś nadal twierdzi, że Łódź jest ponura, to… in your face!

łódź co zobaczyć

łódź co zobaczyć

łódź co zobaczyć

łódź co zobaczyć

łódź co zobaczyć

łódź co zobaczyć

łódź co zobaczyć

łódź co zobaczyć

łódź co zobaczyć

łódź co zobaczyć

łódź co zobaczyć

łódź co zobaczyć

łódź co zobaczyć

łódź co zobaczyć

łódź co zobaczyć

łódź co zobaczyć

 

łódź co zobaczyć

łódź co zobaczyć

łódź co zobaczyć

łódź co zobaczyć

łódź co zobaczyć

łódź co zobaczyć

łódź co zobaczyć

łódź co zobaczyć

łódź co zobaczyć

Łódź to oficjalnie największy hipster wśród polskich miast. Taka totalna bohema. Ma charakter, jest jedyna w swoim rodzaju i mimo przekonania, że miasta fabryczne są be – Łódź jest zielona i piękna. Jasne, że nie wszędzie, ale wierzcie mi, nie trzeba wiele wysiłku, by się nią zachwycić. I to po wielokroć.

łódź co zobaczyć

Oto macie gotowy weekendowy przewodnik po Łodzi. Za kilka dni dorzucę do niego przewodnik po knajpach i ostatnim, co jeszcze mogę dla Was zrobić, to życzyć takich zachwytów, jakie nam sie przytrafiły w ten weekend.

Miejcie piękny czas!

Magda

Spodobał Ci się wpis? To fajnie 🙂 Będzie mi miło, jeśli pomożesz mi z tą radosną łódzką nowiną dotrzeć do szerszej publiczności i go udostępnisz. Dziękuję!

 

Artykuł Zachwycająca Łódź – przewodnik po największym hipsterze wśród polskich miast pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Gołąbki nie takie trudne, jak je malują – przepis krok po kroku

$
0
0

Dobry tydzień za mną chodziły, więc w końcu zrobiłam. A skoro zrobiłam, to i przepis zanotuję. Bo u mnie, to wiecie – potrawy wymagające więcej, niż pół godziny w kuchni są traktowane jak wielkie święto. Raczej mam tendencję do ułatwiania sobie życia, niż odwrotnie. Ale czasem tak mnie przyciśnie na „takie jak w domu”, że muszę, bo się uduszę.

Gołąbki to jest prosta sprawa, a największą trudność sprawia oddzielenie liści kapusty tak, żeby się nie porwały. Ale jest na to sposób. Jeśli chodzi o nadzienie, to podaję Wam przepis na takie, jak jada się u moich rodziców. Oczywiście dowolność pakowania w te liście wszystkiego, co lubicie jest ogromna i nie krępujcie się puścić wodze fantazji. Ja nie przepadam za bardzo mocno mięsnym farszem, bo robi się zbity i twardy, wolę mniej więcej pół na pół z ryżem. Ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby gołabki całkowicie zweganizować. Z kolei zwykłą kapustę można zamienić na pekińską, która ma taką zaletę, że gołabki robią się znacznie szybciej.

To samo z sosami. Jedni lubią z pomidorowym, inni z grzybowym (to ja). Ponownie powiem Wam to, co zawsze: róbta co chceta, byle Wam smakowało. Z tej ilości produktów wyjdzie ok. 20-22 średniej wielkości gołąbków. Poniżej przepis i wszystkie dobre rady, jakie mam.

Gołąbki – przepis krok po kroku

gołąbki przepis

Składniki

-1 główka kapusty
– 300 g ryżu (waga przed gotowaniem)
– 700 g mięsa mielonego wieprzowego (może być łopatka, ważne żeby miało trochę tłuszczu)
– 1/2 łyżeczki gałki muszkatołowej
– 2-3 ząbki czosnku przeciśnięte przez praskę
– 1 łyżeczka suszonej cebuli
– 2 łyżeczki soli (lub więcej, jeśli lubicie)
– 1/2 łyżeczki czarnego pieprzu

Wykonanie

1. W dużym garnku, w którym z okładem zmieści się główka kapusty, zagotowujemy wodę (mniej więcej pół garnka).

2. W drugim garnku gotujemy ryż.

3. Z kapusty wycinamy głąb, ale z nadwyżką, aby liście nie były już do niego przyczepione.

4. Do gotującej się wody wkładamy kapustę i obgotowujemy z każdej strony. Co kilka minut, najlepiej szczypcami, aby się nie poparzyć, zdejmujemy wierzchnie liście i odkładamy na sito, aby przestygły. Powinny łatwo odchodzić, jeśli się tak nie dzieje, to jeszcze chwilę obgotowujemy. Postępujemy tak aż całkiem rozbierzemy kapustę.

5. W tym czasie ryż powinien się już ugotować. Odstawiamy go do przestygnięcia.

6. Liście kapusty segregujemy na duże (z tych będziemy robić gołąbki) i małe (tymi będziemy wykładać naczynie żaroodporne).

7. Aby gołąbki równo się rozpiekły i były wszędzie jednakowo miękkie musimy albo wyciąć twardą część liścia, albo rozbić ją tłuczkiem do mięsa. Jestem zwolenniczką tej drugiej metody, bo dzięki niej łatwiej się później zawija gołąbki.

8. Przygotowujemy farsz – mieszamy ryż, mięso i przyprawy.

9. Do żeliwnego garnka lub naczynia żaroodpornego wlewamy łyżkę oliwy i wykładamy dno i boki mniejszymi liśćmi, które wcześniej odłożyliśmy na bok.

10. Zwijamy gołąbki: na środek dużego liścia wykładamy solidną łyżkę farszu, zawijamy tę część z rozbitym twardszym końcem, następnie zawijamy do środka oba boki robiąc coś w rodzaju koperty, a później zwijamy resztę. W podobny sposób zawija się krokiety. Układamy gołąbki w naczyniu żaroodpornym do dołu tą stroną, gdzie kończy się liść. To ważne, w ten sposób gołąbki się nie rozpadną.

11. Układamy gołąbki dość ściśle, na koniec podlewamy ok. szklanką wody. Całość przykrywamy pozostałymi liśćmi, przykrywamy pokrywką i wstawiamy do piekarnika rozgrzanego na 180 stopni.

12. Pieczemy przez 1,5-2 godziny, aż będą miękkie (w przypadku kapusty pekińskiej ten czas będzie krótszy). Najłatwiej sprawdzić to wbijając w środek widelec – jeśli gładko wejdzie, to gołąbki są gotowe.

Do pieczenia można pomiędzy gołąbki wrzucić kilka liści laurowych, dodadzą nieco aromatu. Warto też zwrócić uwagę na to, by gołąbki zwijać dość ściśle.

gołąbki przepis

gołąbki przepis

gołąbki przepis

Wbrew pozorom to nie jest trudne danie i jeśli zrobicie je raz, to później będzie już szło gładko.

Smacznego!

Magda

Spodobał Ci się wpis? To git 🙂 Będzie mi miło, jeśli go udostępnisz. Dziękuję!

Artykuł Gołąbki nie takie trudne, jak je malują – przepis krok po kroku pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.


Śpij, kiedy dzidziuś śpi, odkurzaj, kiedy dzidziuś odkurza – 11 najgłupszych tekstów, jakie usłyszałam (póki co)

$
0
0

I wcale nie będzie o mitycznej czapeczce. O dziwo, o czapeczce nie usłyszałam jeszcze nigdy. Być może pytanie o czapeczkę ma tak złą prasę, że info dotarło już nawet do kolejki na poczcie. Ale to dopiero pięć miesięcy. Jeszcze tyle dobrych rad przed nami!

Gdybyście nie wiedzieli czym jest macierzyństwo w XXI wieku w tym kraju w środku E-u-ro-py, to już tłumaczę: dziecko to ma być trud, znój i utrapienie. Inaczej, to ty rzycia nie znasz, lambadziaro.

Aktualna lista przebojów prezentuje się następująco:

1. Zobaczysz jak…

…jak skończy dwa miesiące. Cztery miesiące. Pół roku. W mojego Brajanka, złote dziecko, wstąpił wtedy szatan. Już siódmy rok nie odpuszcza. Rozważamy egzorcyzmy. Zobaczysz jak podrośnie. Jak zacznie raczkować. Chodzić. Pyskować. Zobaczysz jak przestanie spać. Jak będzie ząbkował. Zobaczysz.

Co to jest, że mamy taki wewnętrzny imperatyw, by tymi dziećmi straszyć, szczuć? W ciąży też tak było: zobaczysz jak przytyjesz. Zobaczysz jak pod koniec jest trudno. Zobaczysz. Nic się nie sprawdziło. Możliwe, że zrobiłam to z wrodzonej złośliwości.

2. Dać mu wody z cukrem!

Bo cukier wiadomo – krzepi. Kilka razy usłyszałam taką radę i kompletnie jej nie kumam. Że niby miałoby to wzmóc apetyt, co jak wiadomo jest pozytywne, bo jak dziecko je za dwoje, to się dobrze rozwija. A nie od dziś wiadomo, że kula to kształt doskonały. No więc od początku dziudziutek jest karmiony nie według zegarka, lecz na żądanie w myśl zasady, która mówi, że jeszcze żadne dziecko nigdy mając swobodny dostęp do jedzenia nie umarło z głodu. No i raz jest głodny bardziej, innym razem mniej, a czasem wcale. Rozwija się świetnie i wszelkie parametry ma jak trzeba. Drogie Bravo, co robię źle? Bo coś na pewno.

3. Jak to wyjechaliście z takim małym dzieckiem????!!!11

No. Tak to. Pierwszy raz jak miał ledwie dwa tygodnie. Nad morze. W listopadzie. Wtedy prawie cały dzień spędził na dworze po raz pierwszy. Od tej pory wietrzenie funduję mu codziennie. Czasem w Tatrach, innym razem na Mazurach i niezależnie od aury – na naszej podwarszawskiej wsi. Średnio trzy godziny dziennie, a często i pięć. Nie miał. Nawet. Katarku. Ale jak wiadomo: zobaczysz jak… Podrośnie, pójdzie do przedszkola, baba spojrzy złym okiem.

4. Jak to wyjechaliście bez dziecka????!!!11

No. Tak to. Miał cztery miesiące jak pierwszy raz urwaliśmy się na weekend bez przyległości. Nawet psy się nie załapały. Skrajny egoizm, Bożeno, jak się cudownie wyspałam. Na stos, na stos! A jak nam to dobrze na wszelkie aspekty wszystkiego zrobiło, oh la la. Na stos, na stos!

5. Dziecko musi się wypłakać!

Oczywiście. Gdyż dziecko jest osobnym gatunkiem i dotyczą go zupełnie inne potrzeby, niż dorosłych. My też czasem musimy się wypłakać do zdarcia gardła, bo jak się nie wypłaczemy, to nie zaśniemy.

To jest tak złe, szkodliwe i głupie stwierdzenie, że aż boli. Płacz to nie jest manifestacja radości, tylko wprost przeciwnie. Dziecko płacze, bo czegoś mu brak i nie potrafi tego inaczej zakomunikować. Może coś go boli, może czegoś się boi. Dziecko płacze, bo potrzebuje wsparcia, przytulenia albo zwykłej zmiany pieluchy, a nie dlatego, że lubi. Nie trzeba być Einsteinem rodzicielstwa, żeby to wykminić.

6. Śpij, kiedy dziecko śpi

Zawsze tak robię. A jak dzidziutek bierze się za prasowanie, to obok rozstawiam drugą deskę i jedziemy koszule synchronicznie.

7. Jak wystarczająco często nie będziesz go kładła na brzuchu, to będzie leworęczny

via GIPHY

8. Jak to go nie usypiasz???!!!!11

Normalnie. Jak każda wyrodna matka przyzwyczaiłam swoje dziecko, że o określonej porze je przytulam, całuję, kładę do łóżeczka i wychodzę. Zwykle po dziesięciu minutach śpi. Czary. Polecam to rozwiązanie wdrażać od pierwszych dni życia. Dzięki temu całą zimę, z kilkoma drobnymi wyjątkami, które gdyby się nie wydarzyły, to bym pomyślała, że urodziłam świętego, mieliśmy długie, miłe wieczory przy kominku tylko dla nas. Ile się nagadaliśmy, to tylko ten kominek wie.

9. Co on taki spokojny? Może chory?

Przespał całą noc? Może chory?
Mało płacze? MOŻE CHORY?!

Generalnie zasada jest jedna: jak dziecko jest spokojne, uśmiechnięte i mało wymagające, to coś jest z nim nie tak. Możliwe, że jest chore. A nawet jak jest zdrowe, to i tak kiedyś będzie chore. Trolololo.

10. A gdzie CZERWONA WSTĄŻECZKA?

Nie wiem, proszę pani, może w tej bajce z zabobonami robi za zakładkę.

11. Szczepisz? 

via GIPHY

Magda

Tekst powstał w ramach cyklu #KuUciesze

Rozbawiłam Cię? To fajnie 🙂 Zrób mi przyjemność i udostępnij. Dziękuję!

Artykuł Śpij, kiedy dzidziuś śpi, odkurzaj, kiedy dzidziuś odkurza – 11 najgłupszych tekstów, jakie usłyszałam (póki co) pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Łódź paluszki lizać – subiektywny przewodnik gastronomiczny

$
0
0

Pisałam Wam, że Łódź potrafi zachwycić. Wystarczy tylko dać jej szansę, szerzej otworzyć oczy. Łódź ma niebywały potencjał wprawiania w zachwyt. Również kulinarnie. Przez ostatnie lata rozwinęła się pod tym względem bardziej, niż moglibyście sie spodziewać.

Jeden z najlepszych sushi barów w kraju jest właśnie w Łodzi. Jeśli mówimy o dynamicznie rozwijających się ośrodkach gastronomicznych, zawsze wymieniamy Warszawę, Trójmiasto, Poznań, Kraków i Wrocław. A później długo, długo nic. Myślę sobie, że Łódź a już tyle dobrego do zaoferowania, że bez zająknienia powinniśmy wymieniać ją recytując tę listę.

Przewodnik traktujcie jak żywy organizm. Każda wizyta w Łodzi na pewno będzie owocowała wzbogaceniem go o kolejne adresy. Chętnie przeczytam też Wasze typy. Tylko proszę, nie polecajcie Anatewki, bo tak przelecianej wątróbki w podobie jak trociny nie jadłam już dawno.

Ato

Takiej jakości sushi można w Polsce szukać ze świecą. Kiedyś napisałam, że to najlepsze sushi w Polsce i od tej pory wiele się nie zmieniło, po prostu do ekstraklasy dołączyła kielecka Sushiya. Z tego co wiem źródło ryb w obu przypadkach jest to samo. Jeśli w Łodzi zapytasz o sushi, każdy bez zająknienia wyrecytuje, że w Ato. Warto zrobić rezerwację.

Gdzie?
ul. 6 Sierpnia 1/3, 90-606 Łódź

Ato Ramen

ato ramen lodz

Młodszy, bardziej streetowy braciszek dumnego Ato. Tu nie można zrobić rezerwacji, choć często do wejścia stoi kolejka. Rzeczywiście ich ramen jest fantastyczny i warto na niego chwilę poczekać. Pełną recenzję popełniłam tutaj.

Gdzie?
Off Piotrkowska, Piotrkowska 138/140, 90-062 Łódź

Affogato

Affogato miałam na liście od dawna. To bardziej fine dining, ale bez niezdrowego zadęcia, jest po prostu elegancko. Z rzeczy absolutnie urzekających: domowy chleb i risotto z selera – ciut al dente, ale jednocześnie delikatne. O wyraźnym selerowym smaku, ale ogranym tak, że człowiek ma ochotę wylizać talerz. No, cudo! Doskonale przygotowana jagnięcina też nie pozostawi Was obojętnymi. A na deser połączenie banana i lodów natki pietruszki to jest olśnienie. Myślę, że dla takich właśnie zachwytów warto od czasu do czasu postawić na fine dining właśnie. A Jakub Hamankiewicz robi to dobrze. Tylko do pierożków wszelkiej maści mam takie zastrzeżenie, że ciasto za każdym razem idealnie cieniutkie i jednakowo… twardziutkie.

Gdzie?
ul. Piotrkowska 144, 90-062 Łódź

Dwa przez cztery

Przez ścianę z Affogato. Dwa przez cztery to klimatyczny wine bar. Właściwie jakiego łódzkiego smakoszo-znawcę zapytacie, to każdy zezna, że Dwa przez cztery to jest idealne miejsce na kieliszek wina, butelkę ewentualnie… No, samie wiecie najlepiej gdzie tam macie granicę wyporności.

Gdzie?
ul. Piotrkowska 144, 90-062 Łódź

Fatamorgana

Bardzo nieoczywiste miejsce na Księżym Młynie. Z zewnątrz nie wygląda jakoś przesadnie zachęcająco, a w środku białe obrusy, jakaś taka przytulność i domowość. Karta jest króciutka, ale bardzo fajnie skomponowana. Spokojnie każdy znajdzie tu coś dla siebie, a przy okazji ładna kompozycja talerzy zrobi dobrze estetom. Wiem, że dla wielu Fatamorgana jest ulubionym miejscem. I wcale się nnie dziwię, też ją polubiłam.

Gdzie?
Księży Młyn 16, Łódź

Miski

łódź co zobaczyć

Bardzo przyjemna restauracja w hotelu Puro, znajdującym się vis a vis Manufaktury. Serdecznie polecam Wam tu tatarka, ale również przyjemną selekcję win. Znajdziecie tu wyraźne inspiracje azjatyckimi smakami, ale te nawiązania potraktowano z dużym przymrużeniem oka. Na przykład w autorskich drinkach traficie na… sos sojowy.

Gdzie?
ul. Ogrodowa 16, 91-065 Łódź

House of sushi

Zapamiętałam ich jako wariatów, którzy startowali w Festiwalu Dobrego Smaku z… ramenem, którego nie byli w stanie ugotować w knajpianej kuchni ze względu na jej liche rozmiary, wiec każdej nocy w wilekim garze gotowali bulion gdzieś tam i rano przywozili go na miejsce. I był to ramen godny oraz zacny. Wygrali wtedy konkurs. Wiem, bo byłam jurorem. Bardzo ich szanuję za podejście do gotowania – oni naprawdę mają do tego dużo serca.

Gdzie?
ul. Piotrkowska 89, 90-423 Łódź

Mitmi

Mitmi, obok Drukarni, było jedną z pierwszych naprawdę fajnych restauracji na OFFie. Nadal mają tu niezłą kuchnię, fajne lemoniady i przyjemną atmosferę. Sam fakt, że kolejny rok są na rynku jest w gastronomii czymś w rodzaju orderu przyznawanego przez gości. Lubię Mitmi. Czasem, zwłaszcza przy dobrej pogodzie, lubię sobie tu usiąść na Aperol Spritz. Bo dobry dają.

Gdzie?
Off Piotrkowska, Piotrkowska 138/140, 90-062 Łódź

Drukarnia

Jedzenie tu jest i dobre i ładne, do tego sama knajpa jest całkowicie pozbawiona niezdrowego zadęcia. Ot, taka w sam raz, żeby coś zjeść, żeby przyjemnie spędzić czas ze znajomymi. Raczej starają się gotować sezonowo, choć jak wiadomo ucieczka od hodowlanego łososia jest w Polsce niemożliwa. Tak, to sarkazm. Ale za to chleb pieką swój.

Gdzie?
Off Piotrkowska, Piotrkowska 138/140, 90-062 Łódź

Powidok

 

Bardzo mi to miejsce polecaliście i bardzo się cieszę, że nam się udało dotrzeć. jest elegancko, kulturalnie i na poziomie, ale też frontem w stosunku o rodzin z dziećmi, jest niewielki kącik zabaw i pełna akceptacja, kiedy ludzie podają sobie nad stołem rozbrykanego dzidziutka, aby to drugie mogło zjeść. Sami o sobie piszą, że to kuchnia autorska i mają wywalone na wszelkie kategoryzacje. I git. Genialny tatar, doskonałej jakości mięso, oczywiście, że siekane, wszystko się tu zgadza. A szczawiowa? No, marzenie! Powidok jest ekstra.

Gdzie?
pl. Wolności 8, Łódź

Tubajka

Tubajka jest kochana przez rodziców dzidziutków wszelakich. Takiego wózkarium jak tutaj, nie ma w całej Łodzi. W weekend przy słonecznej pogodzie nastawcie się na kolejkę, możliwe, że ogonek będzie się zakręcał aż na dwór. Bardzo dobre tarty, ciasta i kawy. W pobliżu Palmiarnia, Księży Młyn i sporo innych atrakcji, o których przeczytacie w podlinkowanym na końcu przewodniku po Łodzi.

Gdzie?
Plac Zwycięstwa 3, Łódź

Maison A.S.

Tego typu cukierni jest w Polsce coraz więcej. Niektóre robią po prostu ciastka z foremek, inne wzbijają się wyżej w ładnej formie zamykając piękny smak. Na pewno warto spróbować tutejszych ptysi i eklerów, ale jeśli traficie akurat na tę żółtą cytrynowo-tymiankową kulę, to od razu bierzcie dwie. No, to cudo jest, po prostu. Do tego filiżanka dobrej kawy i świat z miejsca jakby jaśniejszy.

Gdzie?
Księży Młyn 16, Łódź

Beza Food and Bourbon

Prawdopodobnie najbardziej instagramowe z wszystkich wymienionych miejsc. Nawet podłoga jest tu instagramowa. A w weekendy mają churros. Porcja taka, że można pęknąć. Fajne ciastka, ale informacja ważna jest taka, że wypijecie tu również dobrego drinka. Ja wiem, bardziej to wszystko wygląda jak wypieszczona cukiernia, a tymczasem taka niespodzianka.

Gdzie?
ul. Ogrodowa 8, Łódź

 

To cud, że nie pękłam. Na razie to tyle, ale to nie jest moje ostatnie słwo. Dołóżcie sobie do tego pprzewodnik po absolutnie cudnych miejscach w Łodzi i macie weekendowy gotowiec. Wystarczy wydrukować, spakować walizkę i dać się temu miastu zauroczyć.

ŁÓDŹ NA WEEKEND – CO KONIECZNIE ZOBACZYĆ I GDZIE SPAĆ

Ściskam Was czule!

Magda

Takie wpisy wymagają bardzo dużo hm… poświęcenia i spodni ze specjalną gumką, więc będzie mi bardzo miło, jeśłi go udostępnisz. Dziękuję!

Artykuł Łódź paluszki lizać – subiektywny przewodnik gastronomiczny pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Proza – kiedy regionalny przysmak zmienia się w genialny street food

$
0
0

Ach, jakie to dobre! Mam nadzieję, że podkarpackie proziaki znacie już wszyscy i mój trud edukowania narodu polskiego w kwestii tych cudownych placków nie idzie na marne. Gdybyście chcieli zrobić je w domu, to prosty i skuteczny przepis znajdziecie w moim ebooku. A jeśli chcielibyście spróbować ich w wersji street foodowej, a więc w zupełnie nowej odsłonie, to nie ma wyjścia – musicie się kopsnąć do Rzeszowa.

Z kuchnią regionalną jest trochę tak, że długo się jej wstydziliśmy. Być może mieliśmy jakiś kompleks, postpeerelowską traumę tego gorszego, który krewetki, to widział tylko na obrazku, więc czuje się gorszy od reszty. Na szczęście już nam przeszło. Bo kuchnia regionalna to jest najprawdziwszy skarb. Świat tymi skarbami się chwali, zmienia je w twardą walutę, czyni swoim atutem. No i my też się wreszcie ocknęliśmy.

Proziaki, to pulchne, rozkoszne placuszki na sodzie, nigdyś przez babcie pieczone na blasze. Soda, to po podkarpacku „proza”, stąd nazwa proziaków. Dla wielu osób jest to smak nierozerwalnie związany z dzieciństwem. Proziaki najlepiej jeść jeszcze ciepłe z samym masłem, ale na słodko też są świetne. I ktoś weszcie wpadł na pomysł, by nadać im całkiem nowe oblicze. I ono jest fantastycznie smaczne!

proza rzeszow

Proza to malutki barek, który niebawem przenosi się kawałek dalej, więc monitorujcie ich fb. Jest tu zaledwie kilka stolików, ale ujmuje mnie to, że proziaki pieką mimo wszystko na miejscu. Nie są okrągłe, jak zwykle, lecz duże i prostokątne, aby wygodnie robiło się z nich kanapki. A te kanapki, to jest marzenie, mówię Wam!

Jest zaledwie kilka do wyboru, przy czym samego proziaka też tu zjecie. W zawrotnej cenie 2 złote polskie. Ale idźcie w te ich cudne kompozycje, naprawdę warto. My zdecydowaliśmy się na wersję z kozim serem, uczciwą ilością świeżego szpinaku, suszonymi pomidorami, kiełkami rzodkiewki i ogórkiem. Znakomita kanapka, taka od serca. Generalnie porcje są wystarczające dla rosłego mężczyzny i warto przyjść tu z pustym brzuchem.

proza rzeszow

proza rzeszow

Dalej kanapka z włoskm salami (naprawdę używają dobrych produktów, a biorąc pod uwagę ceny kanapek jest to coś wyjątkowego), ricottą, pastą truflową, solidną porcją rukoli, pomidorem i oliwą. Tak naprawdę wszystkie trzy kanapki z sześciu dostępnych, jakie zamówiliśmy były szalenie smaczne. Dokładnie to samo napiszę o wersji z pieczoną, rozpływającą się w ustach wołowiną, konfiturą śliwkową, rukolą i sosem majonezowo-musztardowym. Najdroższa pozycja kosztuje tu 18 zł, a najtańsza, sam proziak – 2 zł. No, ludzie! To trzeba jeść, to nie będzie trwało wiecznie!

proza rzeszow

Jedynym minusem może być relatywnie długi czas oczekiwania, ale z drugiej strony jak patrzyłam z jaką pieczołowitością te kanapki składają, to wybaczam i nawet nie kwęknę. Same proziaki – pierwszorzędne. Z tym specyficznym posmakiem sody, który czyni je proziakami. Z lekko przypalonymi bąblami. Z mięsistym wnętrzem. To jest taki street food w wersji slow. Kocham i rozumiem.

Wy też pokochacie.
Wiem to.

Wpisy, które mogą Was zainteresować:

5 KULTOWYCH MIEJSC W RZESZOWIE

10 REGIONALNYCH PRZYSMAKÓW, DLA KTÓRYCH WARTO RZUCIĆ WSZYSTKO I POJECHAĆ W PODKARPACKIE

Rachunek.

Magda

Info

fb
ul. Hetmańska 12a, Rzeszów

Spodobał Ci się wpis? To fajnie. Pomóż mi z radosną nowiną o cudnych proziakach dotrzeć do szerszej publiczności i go udostępnij. Dziękuję!

Artykuł Proza – kiedy regionalny przysmak zmienia się w genialny street food pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Japonia za 12 zł (dzidziutek gratis) – jak to zrobić?

$
0
0

Normalnie: ubierasz się, pakujesz najpotrzebniejsze rzeczy, koniecznie czapeczkę dla dzidziutka, bo wiadomo, że może bez gaci, ale bez czapeczki nie i… I ciśniesz do Powisina! Trochę Was wkręciłam z tą Japonią. Ale czasem dziecko we mnie musi zrobić psikus, bo się udusi. Nie martwcie się, za moment dostarczę Wam pajdę takich widoków, że zaczniecie się pakować. W walizkę i samolot, nie w samochód. 

A tymczasem zapraszam na wycieczkę krajoznawczą po miejscu, które mamy pod nosem. I jest cudne! Dobry rok obiecywałam sobie, że pojadę do Powsina. Później przyszła zima, więc wiosną to już na pewno. No i w ostatni weekend Magda C. (jesteś moja wielką inspiracją, Madzia, żeby nie powiedzieć: „cesarzową” – nikt tak jak Ty nie potrafi zachwycać się na równi tym co dalekie i tym, co pod nosem!) wrzuciła na fb kilka zdjęć ze spaceru po Ogrodzie Botanicznym PAN w Powsinie. I to był ten ostatni kamyczek. Cały tydzień przeorganizowałam tak, żeby środę mieć dla siebie. I to było takie dobre i godne…

ogrod botaniczny pan powsin

Jeśli ktoś jeszcze nie był w Ogrodzie Botanicznym w Powsinie, to jak najszybciej powinien naprawić ten karygodny błąd. Oto właśnie wszystko budzi się do życia, kwitnie, od zapachu kwiatów pomarańczy kręci w nosie, a miesiąc japoński trwa w najlepsze. Są wystawy, warsztaty (origami na przykład), spacery fotograficzne, jest Festiwal Kuchni Japońskiej. Całe mnóstwo atrakcji.

W tej chwili kwitną magnolie i drzewa owocowe. Magnolie są… monumentalne. Wielkie jak domy, upstrzone kwiatami, budzące zachwyt. Znajdziecie tu mnóstwo ciekawych roślin nie tylko z Polski, ale w dużym stopniu z Japonii właśnie. Znajdziecie tu również szeroką kolekcję roślin tropikalnych, takich jak drzewa cytrusowe (które jednocześnie owocują, kwitną i przepięknie pachną), a jesienią warto zasadzić się na kamelie japońskie. Palmiarnia jest ciężka od dojrzałych cytryn i zielona do bólu oczu. Jest sporo ciekawych kaktusów, są ptaki, zwierzaki, jest pięknie. Na pewno ciekawostką jest też kolekcja roślin leczniczych. Teren Ogrodu to idealne miejsce na spacer albo piknik, naprawdę żałowałam, że nie zabrałam ze sobą kanapek i termosu z herbatą.

ogrod botaniczny pan powsin

W alejkach są ławki, ale co ważne – na większość trawników można swobodnie wejść chyba, że tabliczka jasno tego zakazuje. Przy czym tabliczki są w niewielu miejscach. Możecie podejść, pooglądać rośliny z bliska albo nakarmić wiewiórki. Spokojnie można tu spędzić cały dzień i ani przez chwilę się nie nudzić. Jeśli macie taką możliwość, to zajrzyjcie tu w tygodniu, myślę że w weekend może być tłoczno. W środę byłam z dzidziutkiem prawie sama, przeszliśmy każdą możliwą alejką i ścieżką i wróciłam z akumulatorami naładowanymi na pełno. Jest tu też niewielka kawiarnia, więc jeśli nie zabierzecie prowiantu, to nie padniecie z głodu. Ale ja tu widzę piknik, serio.

Wstęp dla dorosłej osoby kosztuje całe 12 zł, a dzieci do 5 roku życia wchodzą za darmo, można też wykupić karnet, co jest o tyle fajną opcją, że Ogród zmienia się wraz z porami roku jak wielki roślinny kalejdoskop. Ja wiem – parki są za darmo dla wszystkich. Ale w parkach nie ma takich cudów. Patrzcie:

ogrod botaniczny pan powsin

ogrod botaniczny pan powsin

ogrod botaniczny pan powsin

ogrod botaniczny pan powsin

ogrod botaniczny pan powsin

ogrod botaniczny pan powsin

ogrod botaniczny pan powsin

ogrod botaniczny pan powsin

ogrod botaniczny pan powsin

ogrod botaniczny pan powsin

ogrod botaniczny pan powsin

ogrod botaniczny pan powsin

ogrod botaniczny pan powsin

ogrod botaniczny pan powsin

ogrod botaniczny pan powsin

ogrod botaniczny pan powsin

ogrod botaniczny pan powsin

ogrod botaniczny pan powsin

ogrod botaniczny pan powsin

ogrod botaniczny pan powsin

ogrod botaniczny pan powsin

ogrod botaniczny pan powsin

ogrod botaniczny pan powsin

ogrod botaniczny pan powsin

ogrod botaniczny pan powsin

ogrod botaniczny pan powsin

Po więcej informacji zajrzyjcie na stronę Ogrodu – tutaj. Tu znajdziecie też plan wszystkich wydarzeń związanych z miesiącem japońskim. A jak Wam się nie chce klikać, to Ogród znajduje się przy ulicy Prawdziwka 2 w Warszawie-Powsinie.

Czasem szukamy szczęścia bardzo daleko, ale nie widzimy co mamy pod nosem. Sztuką jest doceniać i zachody słońca nad ciepłym morzem i polskie hanami w pigułce kwadrans drogi samochodem od domu. Na pewno będę tu wracała na spacery. Bo wiecie – w przyrodzie najfajniejsze jest to, że ciągle się zmienia.

Do zobaczenia!

Magda

Spodobał Ci się wpis? To fajnie. Doceniajmy to, co mamy. Będzie mi miło, jeśli go udostępnisz. Dziękuję!

Artykuł Japonia za 12 zł (dzidziutek gratis) – jak to zrobić? pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

7 rzeczy, za które pokochałam Mauritius (i Wy też pokochacie!)

$
0
0

Mauritius dla wielu osób jest wyprawą na raz. A bo daleko. A bo bilety drogie. A bo jest tyle innych wysp do zobaczenia. I wszystko to prawda. Ale na tej relatywnie niewielkiej powierzchni zmieściło się tyle wszelakiego dobra, że aż ciężko uwierzyć w ich szczęście. Dlatego tu wróciłam. Wiedziałam, że wrócę kiedy poprzednim razem wsiadłam do samolotu powrotnego do Polski. Oto jestem – tadam!

Tym razem jest trochę inaczej. Tym razem organizowaliśmy się sami z różnych względów. Przede wszystkim kwiecień to nie jest wysoki sezon, więc biura podróży nie miały nic ciekawego do zaoferowania. Przy czym wysoki sezon określa nasza zima, a nie ich okres gorszej pogody. Tu pogoda jest właściwie zawsze.

Zdjęcia potraktujcie jako migawki z naszej tutejszej codzienności. Oto moja prywatna lista zachwytów:

 

Ludzie

mauritius

Ludzie są tu przemili. Nie są zamożni i na początku ich bezinteresowna uprzejmość może budzić podejrzliwość. A nie powinna. Oni naprawdę są z serca ciepli. Może to wystarczająca ilość słońca, a może coś innego, nie wiem, wiem jednak, że pytanie: “Jak ci się u nas podoba?” nie pociąga za sobą konsekwencji innych, niż serdeczny uśmiech i życzenia miłego urlopu. Są też szalenie rodzinni, spędzają razem czas, często po prostu piknikują w cieniu drzew przy którejś z plaż. Ciągle ktoś zagaduje do dziudziutka, a on szczodrze rozdaje uśmiechy na lewo i prawo. Lubię, kiedy ludzie są dla siebie bezinteresowni mili. Lepiej się wtedy żyje.

 

Przyroda

mauritius

Zawsze przedkładałam przyrodę nad architekturę. Potrafię tę drugą docenić, ale to przyroda budzi we mnie zachwyt i uczy pokory jednocześnie. Mauritius jest przepiękny – zielony, bujny, różnorodny. Jest też pełen kontrastów. Są tu dobre miejsca i na trekking, i na surfowanie, i na byczenie się na piasku białym niczym mąka. Jest wspaniały ogród botaniczny w Pamplemusses, jest Ziemia Siedmiu Kolorów, są prawdziwe cuda. Nadal uważam, że tydzień to na tę wyspę za mało. Dość, żeby zobaczyć najważniejsze atrakcje, ale zbyt mało, aby poczuć jej wyjątkowy klimat. Dlatego gdy będziecie planować podróż, to miejcie to na uwadze.

 

Tygiel kulturowy

mauritius

To takie piękne! Mieszkają tu głównie hindusi, muzułmanie i chrześcijanie – oni stanowią trzy największe grupy. Pamiętam, że kiedy byłam tu po raz pierwszy w Europie szalała zawierucha związana z uchodźcami. Właściwie nie było dnia, by w mediach nie pojawiały się jakieś informacje na ten temat. Więc (wiem, że nie zaczyna się zdania od “więc”) zaczęłam ich pytać: A czy te echa tutaj docierają? (Nie) A czy żyją ze sobą w zgodzie? (Tak). Generalnie nikt z niczym i nikim nie ma tu problemu. Przyjaźnią się, żenią, żyją obok siebie i ze sobą. Obok meczetu często stoi kościół czy hinduistyczny, bogato zdobiony mandir. I to jest dla wszystkich ok. Powinniśmy się od nich uczyć, tolerancji i otwartości na drugiego człowieka.

 

Jedzenie

mauritius

Ciekawe jedzenie wynika wprost z poprzedniego punktu. Jest kolorowo, bywa pikantnie, prym wiodą smaki hinduskie, ale mocno trzyma się kuchnia chińska i różne warianty kuchni europejskich. Często te smaki płynnie się przenikają tworząc jedyną w swoim rodzaju mieszankę. Kuchnia kreolska to przede wszystkim przyprawy, ryby i owoce morza, ryż, warzywa. Stragany uginają się od niewielkich, szalenie słodkich ananasów. Znakomite jest tu też (albo może zwłaszcza!) jedzenie uliczne, które kosztuje grosze, tylko trzeba zamykać oczy na higienę. Na szczęście Mauritius to pod względem zdrowotnym bardzo bezpieczny kraj.

 

Bo żyje się tu wolniej

mauritius

Chcieliśmy trochę pożyć, tak po prostu, bez wielkich planów czego my to nie zobaczymy, nie. Chcieliśmy chodzić w klapkach po zakupy, jeść leniwe śniadania choćby i w południe, mieć kompletny luz. I rzeczywiście tak jest. Najbliższy stragan z warzywami (w życiu nie widziałam tak gigantycznych awokado!) jest dwie minuty spacerem od miejsca, w którym mieszkamy, kawałek wcześniej pan sprzedaje zioła wprost z ogródka, który ma za plecami, a na mały targ z rybami i owocami morza mamy dziesięć minut samochodem. Życie jest dobre. Udało nam się wynająć mieszkanie, w którym kuchnia jest doskonale wyposażona, taras wychodzi wprost na basen i ocean, jest tu nawet porządny gazowy grill. Czas płynie i szybko i wolno jednocześnie. Znów będę wracała z niedosytem, wiem to.

Podpatruję jak żyją miejscowi i podoba mi się, że wszystko jest tu takie spokojne. Jak pracują, to bez tej niezdrowej nerwowości, jak odpoczywają, to całym człowiekiem. Są ciepli i pogodni. Aż ciężko się przestawić po zimie w wiecznie pędzącej Warszawie. Ale się staramy. Trochę leniuchujemy, trochę zwiedzamy, później znów trochę leniuchujemy. Podjadamy samosy, czasem jemy w eleganckich restauracjach, innym razem kupujemy coś w budce przy plaży, a jak mamy odrobinę więcej weny, to przygotowujemy sobie coś sami. Najważniejsze jest to, że spędzamy czas razem.

I w tych bezwstydnie pięknych okolicznościach przyrody z przyjemnością mogę Wam napisać o równie pięknym konkursie organizowanym przez Coca Colę, partnera tego wpisu, w ramach akcji #RazemSmakujeLepiej. Możecie zgarnąć, uwaga, skupcie się: KitchenAida lub wycieczkę kulinarną do takich miejsc, jak Rzym, Neapol, Sewilla, San Sebastian i Paryż! Są też nagrody gwarantowane, które można otrzymać za zebrane punkty. Wszystkie informacje o loterii znajdziecie tutaj.

Konkurs trwa od 15 kwietnia do 30 czerwca 2019 roku. Do boju!

 

Plaże

mauritius

Ach, plaże są tu cudowne! Każda inna, wszystkie piękne. Nie wszystkie są idealnie piaszczyste, są też takie, gdzie piasek gęsto przetykany jest ostrymi kamieniami, które uniemożliwiają kąpiel, ale urody im to nie odbiera, wprost przeciwnie. Jedynie z kąpielami trzeba uważać, bo w niektórych miejscach są silne prądy, które potrafią zmieść nawet najbardziej wytrawnego pływaka. Ja nie mam ambicji wchodzenia do każdej wody, która stanie na mojej drodze, więc pasienie oczu jest absolutnie wystarczającą aktywnością.

 

Zachody słońca

mauritius

Podobno tutejszym sportem narodowym jest oglądanie zachodów słońca. Bo musicie wiedzieć, że zachody słońca są tu zachwycające! Każdego wieczora inne – czasem różowe, innym razem całe we fioletach a następnego dnia we wszystkich odcieniach czerwieni. Tu zachodu słońca nie wolno przegapić, bo to więcej niż pewne, że ominie nas fantastyczny spektakl.

mauritius

mauritius

mauritius

mauritius

mauritius

mauritius

mauritius

 

mauritius

mauritius

mauritius

mauritius

mauritius

mauritius

mauritius

 

Mam nadzieję, że trochę Was tym wpisem zachęciłam do odwiedzenia tej wyspy. Wierzcie mi – naprawdę warto. Nie tylko dla słońca, ale przede wszystkim dla ludzi, od których możemy się uczyć tolerancji, otwartości na drugiego człowieka i zwykłego ciepła. A gdybyście mieli wątpliwości, to mam jeszcze cały stos zdjęć, którymi uparcie będę Was przekonywać w kolejnych wpisach.

Magda

Artykuł 7 rzeczy, za które pokochałam Mauritius (i Wy też pokochacie!) pochodzi z serwisu Krytyka Kulinarna.

Viewing all 638 articles
Browse latest View live